poniedziałek, 14 listopada 2016

Malarz Cz.1 - nieostatnia...


Mimo upływu lat, naprawdę nie rozumiem, co mnie pchnęło do pisania pamiętnika.

Nigdy nie uważałem się - za osobnika wybitnego, wiem też, że kilka..., istot...,

byłoby tej decyzji przeciwnych. 

Zresztą, pewnie i tak nikt mi nie uwierzy...

Lecz czuję niesprecyzowaną potrzebę by opisać moją małą, osobistą przygodę,

która z czasem przerodziła się w coś znacznie poważniejszego... 

Jako dzieciak i młodzieniec nie byłem zdecydowany, co też chcę w życiu robić.

Nie powiem, że nie miałem talentu, czy chęci do malowania i rysowania, lecz trudno

mi moje ówczesne bazgraniny uznać za coś, co realnie wpłynęło na mój ostateczny 

wybór drogi życia - nie - tamto, było raczej tylko młodzieńczą zabawą...

Przełom nastąpił, gdy byłem już po „szkole dla leśników”, z przeczuciem, że być 

leśniczym to to, co chciałbym robić w życiu... 

Zacząłem nawet praktyki u miejscowego nadleśniczego.

Była bodajże sobota, mroźny jeszcze, marcowy poranek. 

Szedłem przez las sprawdzić stan paśników dla zwierząt, a przy okazji wypłoszyć

ewentualnych kłusowników, przejrzeć okolice w poszukiwaniu wnyków i potrzasków, 

które leśni przestępcy chętnie rozstawiają tam, gdzie z pewnością mogą się 

spodziewać dużych ilości zwierzyny...

Pamiętam stupor w jaki wprawił mnie widok starcia, bez wątpienia ratującego

mi życie - ale po kolei... 

Gdy obchodziłem trzeci paśnik i znalazłem już bodajże piąte wnyki, zaskoczyło

mnie dwóch kłusowników. Obaj uzbrojeni w kałasznikowy - prawdopodobnie 

pamiętające czasy zimnej wojny, nie wyglądali na zachwyconych moją ingerencją.

Wycelowali broń, odbezpieczyli zgodnie, a ja już żegnałem się z życiem. 

Byli zbyt blisko, a las jeszcze zbyt zimowy, przejrzysty, żebym mógł uskoczyć

w bok, lub próbować ucieczki. Nie próbowałem ich też przekonywać - samo 

spojrzenie na zaciśnięte usta, zdecydowane ruchy, kaprawe ślepia, sino fioletowe 

nosy, czy wystającą jednemu z kieszeni butlę denaturatu - przekonały nie, że nic 

nie poradzę. 

Zacząłem się chyba modlić.

Jednak nie zginąłem. 

Nie, nie jestem żadnym superbohaterem, nie unikam kul, ani nie zatrzymuję

ich jak Neo z Matrixa, nie stał się też żaden cud, ani przebłysk sumienia 

kłusowników... 

Po prostu strzały padły w bok, gdy tylko ciszę poranka przeszył okropny wizg 

- gwizd przenikający na wskroś, wibrujący i niesamowicie wysoki.

Kłusownicy musieli znać ten głos, choć mnie był całkiem obcy. Sekundę później

dowiedziałem się, jakim - mimo studiów - byłem ignorantem...

Na kłusowników wyskoczył - zza niskich choinek z lewej - ogromny stwór. 

W pierwszej chwili myślałem, że to orzeł, ale nie, orły są ze trzy razy mniejsze, 

a rozpiętość skrzydeł chyba z pięć razy, poza tym nie miewają raczej 

grubo-futrzanych ciał kotów, pięciopalczastych iście kocich łap, czy łuskowatego

ogona zakończonego czymś, co do złudzenia przypominało kolec jadowy 

skorpiona...

Stwór rzucił się na kłusowników ignorując ich uzbrojenie, jednym tylko machnięciem

skrzydeł, szybko, długim, tygrysim skokiem dopadł pierwszego, szarpnął przednią

łapą aż krew ochlapała wszystko wokół, potem pochylił dziób i zmiażdżył mu szyję.

Drugi kłusownik próbował odskoczyć w bok i wycelować, ale nie zdążył!

Gryf - w końcu mój mózg zaskoczył - rzucił pierwszym kłusownikiem w drugiego,

przysiadł na nich i uderzył ogonem prosto w oczodół tego pod spodem.

Chciałem odwrócić wzrok, ale nie mogłem...

Gdy kolec z ogona gryfa wzniósł się znów do góry, spojrzał w końcu na mnie.

Zadrżałem.

Lecz nie zaatakował. Przeciągnął po mnie wzrokiem, po czym odwrócił się 

z godnością typową tylko dla kotów... i odszedł. 

Chciał mi chyba pokazać, że nie dla mnie było to widowisko, ot, przypadkiem udało

się przeżyć. Gdy już poczułem, że mogę się ruszać, tuż za mną strzeliła gałązka 

złamana czyjąś stopą. Dziś myślę - umyślnie - bowiem istota, która wyszła wówczas

zza moich pleców - stąpała ze zbyt dużą gracją - by popełnić taki błąd. 

Rusałka, driada? - myślałem intensywnie bojąc się choć poruszyć - pamiętałem wszak

o obecności gryfa... 

Driada (wiem to dziś, mądrzejszy o wiele doświadczeń), podeszła do zabitych, 

przyjrzała się, potem odwróciła do mnie. Mimo strachu i mrozu czułem, że się

zaczerwieniłem na twarzy - istota, choć wydawała się pokryta jakby kożuszkiem 

delikatnej, cieniutkiej sierści w barwie szaro-zielonkawej, była poza tym zupełnie

naga. 

Niska, może z metr pięćdziesiąt wzrostu, proporcjami przypominała młodą, 

może 20-to letnią kobietę... Była piękna, bez dwóch zdań, nie spotkałem dotąd 

tak ślicznej dziewczyny. Jej włosy równie delikatne jak sierść, miały barwę

trudnej do opisania - oliwkowej zieleni z nutą popielu. Oczy zaś miała bursztynowe, 

nie brązowe, ale właśnie jak jasny, złocisty bursztyn.

Podeszła do mnie z gracją, zupełnie bezgłośnie stąpając po ściółce. 

Stanęła na wyciągnięcie ręki, obejrzała mnie dokładnie, uśmiechnęła się, i odeszła, 

skąd przyszła.

Długo jeszcze stałem tam, marznąc, nie śmiejąc się odwrócić, aż do chwili gdy 

poczułem, że nie wytrzymam i chyba zaraz zamarznę. 

Odwróciłem się, rozejrzałem po lesie, przeszedłem po okolicy, ale nigdzie nie 

zauważyłem niczego dziwnego. 

W końcu usłyszałem kroki kilku ludzi, a nauczony doświadczeniem natychmiast 

ukryłem się w młode choinki, zza których poprzednio wyskoczył gryf. 

Tym razem byli to jednak - zdyszany i blady nadleśniczy i dwóch pracowników 

pobliskiego tartaku - on miał w ręku pistolet, oni siekiery. 

Zobaczyli zabitych kłusowników, nadleśniczy niemal zemdlał... Podeszli szybko, 

odwrócili pierwszego, zobaczyli ciało pod spodem i miałem wrażenie, że wszyscy

odetchnęli z ulgą. Wtedy dopiero wyszedłem zza choinek robiąc to na tyle głośno 

by nie było żadnych nerwowych reakcji z ich strony... 

Głęboka ulga malująca się na twarzy szefa podziałała na mnie tak, że w końcu dotarło

do mnie wszystko i... to ja zemdlałem.

Niemal dobę później oprzytomniałem w pobliskim szpitalu.

Nie było przy mnie nikogo..., i dobrze.

Zanim przyszedł lekarz z policjantem - zdążyłem sobie wszystko dobrze 

przemyśleć. Nawet nie próbowałem im tłumaczyć - co naprawdę zaszło w lesie

- zasłoniłem się szokiem, amnezją. Lekarz patrzył z powątpiewaniem ale nie naciskał,

policjant zaś chyba czuł ulgę, że nie musi zadawać zbyt wielu pytań. 

Poszli sobie, a ja zasnąłem.

Po wyjściu ze szpitala wiedziałem tylko jedno - chciałem namalować driadę - istotę, 

którą spotkałem w lesie. Najpierw myślałem - co prawda - by kupić aparat i poszukać 

tych istot osobiście, lecz zapał mój ostudziło wspomnienie gryfa... 

Zamiast tego, zaraz po rezygnacji z praktyk w nadleśnictwie, pojechałem do miasta

wojewódzkiego i zapisałem się na kurs malarski, wybrany pod kątem licznych zajęć 

z ludzkiej anatomii... 

Na studia malarskie nie miałem ochoty, czułem, że nie są mi potrzebne, bo nie będę

malował tematów tradycyjnych... Nie myślałem jeszcze wówczas jak będę zarabiał, 

w tamtej chwili miałem kasy dość, plus spadek po babci - i kasę sporą i dom na wsi, 

pod lasem, blisko sporego jeziora, w tej chwili wynajmowany, ale już niedługo...



Koniec cz.1.



czwartek, 3 listopada 2016

Dom z ogrodem II

Dom z ogrodem.


Na przedmieściach jednego z miast wojewódzkich, nieważne jakiego, na skraju 
osiedla, przycupnięty pod starym sosnowym lasem stoi sobie spory dom z ogrodem.
Spadzisty dach pokryty omszałą nieco, czerwoną dachówką, miodowo szare ściany.
W oknach stare drewniane ramy, a szyby błyszczą w słońcu, jakby dopiero co umyte. Piękny przykład przedwojennej architektury, jedyny w okolicy tak stary dom, a jednak
wciąż przyzwoicie utrzymany - zwłaszcza, gdyby ktoś mógł zajrzeć za bujny i wysoki
żywopłot i obejrzeć wypielęgnowany ogród. 

Wprawdzie, nie polecałbym nikomu rozkopywać grządek..., ale o tym później.

Zazwyczaj w południe i wieczorem z domu wychodzą czterej podstarzali panowie,
zasiadają w fotelach, grzeją się w słońcu, lub - w dni słotne - grają w karty pod 
altanką. Zimą zaś, lub w szczególnie chłodne dni, osobliwie, przynajmniej czterokrotnie
obchodzą ogród tuż pod żywopłotem. Dwie mieszkanki domu, posiwiałe starsze panie,
czasem tylko ujrzeć można, gdy przyglądają się światu z okien na piętrze.
Dopiero po zmroku pokazują się młodsi mieszkańcy, gdyby uważnie obserwować cały
teren, zauważyć można czterech eleganckich chłopaków w wieku na oko lat 20, 
oraz dwie młodziutkie, wesołe panienki, razem, a tak, sześcioro. Co robią nocami
w altance pisać nie będę, bo nie moja to sprawa, ani wasza, bez urazy, szanowni panowie
i szanowne panie - po prostu mi nie wypada...
Ale nikt postronny raczej tam nie zagląda, sąsiedzi wkładają korki w uszy i śpią 
smacznie.., lub słuchają i marzą, choć wiadomo, że młodym nie należy przeszkadzać, 
bo muszą się wyszumieć. Choć, trzeba zaznaczyć, starsi mieszkańcy osiedla patrzą 
na to nieco inaczej.
Ci młodzi bowiem, nigdy nie przekraczają granicy posesji, a poza tym, ile lat można 
mieć 20 lat? 
Bo chyba nie 20, 30, 40..., bez ustanku, bez końca, wciąż tak samo wyglądać i mieć
tyle samo sił w nocnych sprawnościach? Tymczasem nocny rytuał w ogrodzie trwa 
od zawsze - odkąd  w latach 50 XX wieku istnieje tu osiedle, a kto wie, czy nie dłużej.
Lecz większość sąsiadów nie wnika w sprawy innych, mają swoje życie i problemy, 
poza tym... 
Miejskie legendy powstają łatwo, wystarczą dwie wścibskie rodziny, utrudniające życie
komu popadnie, które wkrótce po tym, gdy próbowały utrudnić je mieszkańcom starego domu, 
cóż, pewnej nocy znikły bez śladu...
Oczywiście osiedlowi intelektualiści i sceptycy sądzą, że po prostu się wyprowadzili,
pewnie do centrum, do nowoczesnych blokowisk, gdzie o plotki i uprzykrzanie życia
sąsiadom jest o wiele łatwiej... Lecz są i ludzie obdarzeni sporą dozą wyobraźni, 
i ci nie kuszą losu. Odwrotnie - miejscowym hipermarkecie zanotowano podówczas
znaczący wzrost sprzedaży zatyczek do uszu, zwłaszcza w porze letniej... 

Zazwyczaj z terenu posesji wychodzą tylko starsi panowie, tylko w dzień, po zakupy. 
Ta prosta czynność nieco oswaja mieszkańców dziwnego domu z okolicą. 
Są mili, nie milczą, kłaniają się sąsiadom, wypytują nawet o życie, grzeczni, 
taktowni, widać po nich ludzi starej daty. Jakiż to kontrast z młodzieżą, szalejącą 
po nocy. Zakupy robią proste, codzienne, nic ekstrawaganckiego. 

Zanim przejdę do clou, warto zaznaczyć, że jest to najbezpieczniejsze osiedle 
w całym mieście, a kto wie, czy i nie w kraju. Nie ma włamań, ani kradzieży, 
nie szwendają się po nocy grupki rozwydrzonej młodzieży...

Pewnej nocy, 
przez pogrążone w sennej ciszy osiedle przejeżdża po cichu miniwan, spory - czarny 
lakier błyszczy czystością w świetle pojedynczych, z rzadka poustawianych ulicznych latarni. 
Samochód podjeżdża do starego domu, a potem, zwalniając, jeszcze kawałek, 
wgłąb lasu... Światła gasną po chwili - nie wiadomo - wjechał głębiej w las, czy też
je zgasił po prostu.
Wkrótce okazuje się - że to drugie - z lasu wychodzi grupa pięciu barczystych,
niewysokich mężczyzn. Odziani szczelnie na czarno, pierwszy ma w rękach spory 
sekator, innym u kabur pobłyskują pistolety, zza pasa wystają rękojeści noży...
Raczej trudno uznać ich za spóźnionych gości, lub zabłąkaną młodzież pragnącą 
spytać o drogę... 
Nie, to znana w kraju i od lat bezskutecznie ścigana grupa ludzi od wszelkiej,
w tym mokrej roboty, i właśnie dopiero, co dostali zlecenie - trzeba "odwiedzić" 
najstarszy dom w okolicy, "grzecznie" zapytać o fundusze na dalszą działalność 
i dla zleceniodawcy, oraz w miarę możliwości "pozbyć się" mieszkańców. 
Już za dnia, przechodząc niby spacerkiem, jeden z rzezimieszków wypytał w okolicy
o dom i mieszkańców, wiedzieli zatem, że to tylko dwanaścioro ludzi, szóstka 
staruszków, phi, błahostka i sześcioro nastolatków przeciętnych gabarytów. 

Podchodzą po cichu do żywopłotu, pierwszy sprawnie wycina w nim dziurę, 
po kolei wchodzą na posesję. Gęsiego podchodzą do drzwi, starannie rozglądając 
się na boki. Wyłamują zamek, przekraczają próg, znikają we wnętrzu.

Przez jakieś 10 minut nic nie słychać. Potem coś szura, trzeszczy, słychać szybkie 
kroki, jakiś cichy jęk, potem przerywany w pół okropny krzyk, charczenie...
Dla odmiany słychać teraz dziwne mlaskanie i siorbanie, przeciąganie ciężkich 
obiektów po podłodze drewnianej... Następnie, przez dwie, może trzy minuty 
coś świszczy złowieszczo i stuka, wypisz wymaluj, jak w rzeźni, gdy tasaki 
oddzielają połcie mięsa od kości... 

W starym domu nie zapaliło się dotąd żadne światło, nikt nie wychodzi przez 
uchylone wciąż drzwi, nic nie słychać. Mija kwadrans w absolutnej ciszy. 
Potem z domu wychodzi dwójka młodzieńców, szybko zbiegają po schodkach, 
pędem doskakują do żywopłotu, przechodzą
przez dziurę i biegną w stronę samochodu ukrytego w lesie. Słychać odpalany silnik, 
potem samochód wjeżdża głębiej w las...
Mniej więcej dziesięć minut później z lasu wychodzi dwóch posiwiałych starszych 
panów, wypisz wymaluj co-dzienni mieszkańcy domu... Zasapani, możliwie szybko
przekraczają dziurę w żywopłocie, po czym maskują ją od wewnątrz... 
Od płotu odrywają się już jednak dwaj młodzieńcy i sprawnie podchodzą do domu.

Stając w świetle księżyca słyszą płynące z głębi domu, przeciągłe, dziwne 
zawołanie, wchodzą by po chwili wyjść gęsiego - już w sześcioro.
Kobiety niosą latarki i łopaty, panowie ciągną za sobą kilka wypchanych dziwnie, 
wielkich, czarnych worków. Rozkopują grządki jeszcze nie obsiane, wrzucają 
do dołów mokrą dziwnie mieszaninę kości i mięsa, zakopują je i formują śliczne 
dołki, do których jedna z kobiet wsypuje nasiona dyni, cukinii i kabaczków. 

Podczas wszystkich tych czynności cała szóstka jest naga, ale cóż, co kraj to 
obyczaj, nie ma sensu wnikać w nieistotne szczegóły...
Po wykonaniu zadania, w świetle latarek oglądają rozkopaną ziemię, wkrótce 
jeden z panów zauważa kawałek piszczeli, drugi fragment czaszki, na oko, 
należących do osobników gatunku homo sapiens, kości zakopują pod żywopłotem, 
po czym, jak przyszli - gęsiego i po cichu udają się do domu...

Tuż przed progiem, ostatnia w rzędzie, niewysoka dziewczyna obraca twarz ku 
tarczy księżyca, gdyby ktoś mógł teraz zajrzeć w to oblicze...
Czarne oczy bez białek, tęczówek i źrenic, duże jak w japońskich kreskówkach, 
elfia twarz, blada, napięta, a wokół ust - karminowo czerwonych i ponętnie grubych 
- ciężko osiadło kilka gęstych, prawie czarnych już kropel krwi...
Kobieta odwraca się i przekracza próg, drzwi zamykają się za nią, 
cisza. 

Ogród tego lata zakwitnie wspaniale, zwłaszcza, że to nie ostatnia partia nawozu, 
którą mieszkańcy domu użyźnili czarną, pulchną wciąż glebę..., nie ostatnia,
nie pierwsza, nie tysięczna jeszcze, ale niewiele brakuje...

Tak to bywa, w najbezpieczniejszym osiedlu w kraju...




niedziela, 18 września 2016

Wspomnienie...

Opancerzony ciężki krążownik floty, ostatni okręt wielkiej armady 
Federacji Ziemskiej, rok standardowy 12.684,
Peryferia Wszechświata, około 100 lat świetlnych od Galaktyki Peryferyjnej 
Omega 123, w drodze do sekretnej bazy Floty na orbicie księżyca układu 
Omega 129.000 001.
Podróż z prędkością 0,5 prędkości światła. 
Mostek. 

Jestem nadzorcą, gratem, androidem z żywym mózgiem w tytanowo - ceramitowej 
puszce, żyję w jednym celu - muszę doprowadzić (śpiące głęboko) ostatki populacji
ludzkiej do tajnej bazy na orbicie jednego z odległych księżyców, na samym skraju
znanego nam kosmosu...

Byłem kiedyś oficerem kartograficznym, najpierw kapitanem krążownika Floty Kartograficznej - wielkiej ziemskiej Federacji, potem Głównym Inwentaryzatorem
w Bazie Głównej Floty Kartograficznej Federacji... 
Tak, a teraz nie mam nawet własnego ciała..., wiele części utraciłem w czasie ostatniej 
z wojen, wiele innych, po prostu rozpadło się w czasie podróży...
Bowiem lecimy już ponad trzy stulecia. Dla śpiących w inkubatorach - niemal 
martwych, na granicy śmierci ale..., a jednak..., żywych, dla nich nie ma problemu. 
Zestarzeją się ledwie pięć lat...
Ja..., ja staram się nie zwariować... 
Mój mózg dotrwa do końca podróży i niewiele dłużej, a gdy i on wysiądzie, 
odejdę tam, gdzie odchodzą wszyscy martwi, może nigdzie, może gdzieś, szczerze 
mówiąc teraz, gdy jestem już tylko cieniem siebie, niewiele mnie to obchodzi...  

Nie możemy podróżować zbyt szybko, mogłoby nam zabraknąć paliwa, albo 
wysiadłby kamuflaż elektroniczny, upodabniający nas do asteroidy... 
Od trzystu lat lecimy z wyłączonymi silnikami...
Początkowo plan był inny, ale po serii skoków nad-przestrzennych 
dwakroć musieliśmy walczyć z Garranami, ostatnią z ras, które odkrył Zwiad
Kartograficzny. Gdy z flotylli 7 okrętów - w wyniku sześciu ciężkich bitew 
pozostał tylko jeden..., plan, oczywiście, uległ radykalnej zmianie.

Mam przed sobą jeszcze 200 standardowych lat podróży... Właściwie pokładowa 
SI mogłaby mnie zastąpić, ale zwyczaj nakazywał pozostawić jednego świadomego
człowieka na stanowisku nadzorcy.

Wyciągam z szuflady kolejne kryształy pamięci - Zwiadu Kartograficznego - historii
rozwoju i upadku Federacji..., trzeba oderwać umysł od rzeczywistości, poszybować 
ku wspomnieniem...

*** 

Zapis Kryształu F, 22368683856572921, 
źródło zapisu: wszczepy biotyczne dowódców flotylli
oraz pokładowej SI, do czasu zniszczenia okrętu flagowego. 
Dołączono rekonstrukcję - animację wydarzeń z perspektywy 
czasoprzestrzennej.


Flotylla Zwiadu Kartograficznego w składzie: 
- 5 ciężkich krążowników eskorty zwiadu, pod dowództwem Kapitana 
Jorla Kgresse, 
- 3 lekkie krążowniki kartograficzne, dowodzone przez majora Georga Fanga,
- Lotniskowiec zwiadu.  

Galaktyka Sigma 2245, Układ Sigma A 2297969. 
Rok standardowy 8.324
Mostek Majora Georga Fanga.

- Majorze, zarejestrowaliśmy ruch w kwadrancie trzecim, w pobliżu podejrzanego 
księżyca piątej planety układu!
- Zdefiniuj "ruch" poruczniku Krel.
- Tak jest panie majorze: obiekt klasyfikowany wcześniej jako asteroida zmienił kurs 
i poleciał ku powierzchni księżyca, najpierw nagle przyspieszył, a po wejściu 
w atmosferę zwolnił i zgubiliśmy go w radarze!
- O, w takim razie, wydajcie rozkaz zatrzymania flotylli około miliona km od księżyca, rozpocząć skan laserowy, zbudować mapę przestrzenną powierzchni.
- Tak jest, już przekazuję rozkaz.
Major służył już we Flocie Kartograficznej niemal trzy dekady, lecz życie wciąż 
go zaskakiwało. Miał już sztuczne nogi i lewe ramię, sztuczne serce i wątrobę, 
wiele śrub i łączeń kośćca... i szczerze czuł, że wkrótce wzbogaci tę kolekcję protez...
- Stan skanu, poruczniku?
- Skan niemożliwy, wygląda na to, że wokół księżyca mamy jakieś pole siłowe, 
na tyle gęste, że odbija wiązki laserowe...
- Proszę zatem wysłać automatyczne myśliwce Tajfun 914, eskadra standardowa.
- Tak jest majorze! - porucznik Krel wydał stosowne rozkazy.

Z lotniskowca flotylli oderwały się cztery niewielkie jednostki, z ogromną 
prędkością zbliżając się do podejrzanego księżyca.
Nie doleciały.
Około 100 tys. km od celu nagle na przeciw nich uaktywnił się dziwny obiekt, 
dotąd nieczynny, lub zbyt dobrze zakamuflowany i odpalił mrowie rakiet 
taktycznych!
Według pokładowych SI flotylli kartograficznej na każdy myśliwiec przypadło 
ponad 200 pocisków! Mimo obrony, wabików i świetnej trajektorii uników, mino, 
że myśliwce próbowały natychmiast zawrócić, żaden nie przetrwał.
Wokół księżyca nagle ujawniło się dziesięć kolejnych obcych okrętów, na oko klasy ciężkich kosmolotów bojowych (tonażem blisko pięciokrotnie przekraczających tonaż ciężkich krążowników eskadry flotylli kartograficznej...), w tym dwa, za rufami flotylli Federacji...
- Panie majorze, jakie rozkazy!? - drżenie w głosie porucznika nie przystawało 
do rangi, ale w tej sytuacji...
- Zapisać dane i wystrzelić 80 % kapsuł alarmowych do Bazy Sigma 3, pozostałe 
zachować, gdyby istniała potrzeba zakamuflowania ich i pozostawienia w przestrzeni 
do przybycia posiłków!
- 80 %? Majorze, to prawie 1000 kapsuł!
- Poruczniku..., sam pan widział, co się stało z myśliwcami, ich rakiety mają 
autonomiczne systemy naprowadzania, a ich liczba, liczba okrętów..., tonaż..., 
to z pewnością nie jest tylko jeden księżyc z niewielką cywilizacją typu technicznego, 
to albo jakaś baza, albo przyczółek obcej floty. Są też agresywni, mimo, 
że nie stanowimy dla nich zagrożenia... Musimy poinformować dowództwo. 
Musimy! Proszę nie dyskutować - podniósł głos, bo porucznik już otwierał usta...
- Przekaże pan - poruczniku Krel - do wszystkich jednostek flotylli: alarm czerwony, próbujemy wycofać się z układu, impulsowa, 0,1 prędkości światła i uciekamy 
ku słońcu, potem zwrot ku najbliższej Bazie i gdy tylko wyjdziemy z układu, 
natychmiast odpalamy napęd nad-przestrzenny! Krążowniki osłony lecą z tyłu, 
muszą spróbować nas ochronić! Strzelać tylko w samoobronie, najważniejszy 
jest powrót.

Nagły manewr flotylli nie zaskoczył obcych. Gdy okręty Federacji ruszyły, 
na ich spotkanie wystrzelono łącznie 8000 rakiet taktycznych! 
Okręty wroga także ruszyły za uciekającmi. Otoczenie flotylli w kilka minut 
po salwie rozjarzyło się morzem eksplozji. Antyrakiety, wabiki i działka laserowe
próbowały przechwycić pociski wroga. Mimo zgranej obrony, ponad tysiąc rakiet
wyrwało się spod ostrzału obrońców... Okrętom Federacji został już tylko ostrzał 
z krótkiego dystansu, z natury mniej skuteczny, biorąc pod uwagę prędkość rakiet, 
oraz pola siłowe, jednak i ich generatory nie miały niewyczerpanych pokładów 
energii...
Jako, że rakiety wroga miały własne systemy naprowadzania, zmieniały kierunek 
ataku by znaleźć się w okolicach ruf okrętów Federacji - najsłabszego punktu obrony, 
za wylotami silników...
Mimo rozpaczliwych manewrów, mimo wciąż trwającej obrony, pięć potężnych 
eksplozji wstrząsnęło kosmosem - oto znikły 4 ciężkie krążowniki i lotniskowiec 
flotylli kartograficznej!

Wstrząsy rzucały przypiętymi do foteli oficerami na mostku okrętu flagowego 
flotylli, eksplozja najbliższej jednostki osłony wprawiła lekki krążownik 
zwiadu w ruch wirowy wokół osi, który wyhamować dało się dopiero po piątym 
obrocie... Stracili prędkość, uszkodzenia poszycia z pięciu trafień pociskami 
nieznanego wroga zniszczyły moduły silnika odpowiedzialne za skoki 
nad-przestrzenne...
Nie uciekniemy - uświadomił sobie major Georg Fang.
- Poruczniku Krel, natychmiast odpalić wszystkie kapsuły, pozostawicie jedną, 
dołączcie generatory pola siłowego i kamuflażu taktycznego, ma przetrwać 
ewentualne zniszczenie okrętu! Niech rejestruje wszystkie dane!
- Czy kapitan floty osłony żyje? - spojrzenie porucznika wyjaśniało wszystko - ekhm,
jeśli nie, ostatni krążownik osłony ma natychmiast zająć pozycję od strony ruf
lekkich krążowników kartograficznych - wszyscy żywi na stanowiska dział 
laserowych, szykować się do obrony!
Porucznik Krel niezwłocznie wykonywał i przekazywał rozkazy, flotylla znów 
ruszyła...

Za późno.

Wykorzystując zamieszanie związane z eksplozjami okrętów, obcy zbliżyli się do
flotylli i odpalili drugą, a zaraz potem trzecią salwę rakiet!

Porucznik Gerd Kef, szef obrony flotylli, zbladł jak ściana...
- Majorze, majorze..., oni... - nie mógł wydobyć głosu - machnięciem ręki pokazał 
na hologramie, co ma na myśli. Teraz wszyscy na mostku zrozumieli, 
że czkać mogą już tylko na śmierć. Do resztek flotylli kartograficznej zbliżało
się bowiem 16 000 samonaprowadzających rakiet...
- Ostatnią kapsułę wyrzucić w przestrzeń, już! - krzyczał major, zupełnie nie przejmując 
się przerażeniem, przebijającym spod rozwibrowanego wrzasku...

Mimo maksymalnych wysiłków obsługi obrony flotylli, mimo szaleńczego 
wręcz poświęcenia podporucznika dowodzącego ostatnim z okrętów osłony zwiadu, 
kolejne okręty trafiane wieloma pociskami, co i rusz zamieniały się bezgłośnie 
w ogromne kule ognia! Po wszystkim, niemal 7000 rakiet zawróciło i podążyło 
do wyrzutni obcych okrętów..., można było odnieść wrażenie, że mamy do czynienia 
z żywymi istotami, a przynajmniej SI... Okręty nieznanego napastnika nie ścigały 
kapsuł..., po przechwyceniu rakiet zawróciły i wkrótce znów stały się niewidoczne... 
W przestrzeni zawsze panuje cisza, ale teraz zapadła i ponura ciemność, po flotylli 
zwiadu kartograficznego Federacji nie pozostał żaden ślad - poza kapsułami, 
oczywiście.

*** 


Wizualizacja zakończyła się, zatem wymieniam kryształ pamięci na kolejny i...


C.D.N.


 






 

piątek, 16 września 2016

Legenda o smoku wawelskim - wersja bez cenzury....

Dawno temu, pod Krakowem - grodem wielkim i warownym - w jamie przepastnej,
osiadł straszliwy potwór.

Potwór przypominał nieco dinozaura, skrzydlaty, z szyją dość długą i łbem 
tyranozaura, pokryty jadowicie turkusową łuską ze złotymi plamami. 
Od ogona do łba miał długość 10 ludzi leżących na wznak (jak zazwyczaj leżeli, 
gdy już ich dopadł).

Niewątpliwie złośliwym stworzeniem potwór był - 
napadał na podróżnych
i karawany, deptał, machał ogonem, pożerał i rozszarpywał wszystko, co się 
ruszało, a resztę zanosił nad wysoki brzeg rzeki i wrzucał w jej nurt. 
Za jedno mu było - pan, mieszczanin, kupiec czy rolnik, krowa, świnia, czy koń,
wszystko i wszystkich zjadał ze smakiem. Szczególnie zaś lubił polować na rycerzy.
Zrzucał im na głowy spore kłody lub nadrzeczne skały, po czym siadał na pancerzach 
i powoli wyciskał ludzi jak, nie przymierzając, pastę rybną wyciska się z metalowej 
tuby. Zresztą, konsystencja wyciśniętego rycerza niewiele się od pasztetu różniła... 
Prędko rycerze przestali witać w okolice Krakowa, zaś miejscy wojacy starali się 
w ogóle nie wychodzić z domów...

Władca okolic, książę Krak - do depresji przywiedzion - 
wydał był edykt 
następującej treści:

"Kto by poczwarę nękającą 
księstwo 
zamordować raczył, za tego córkę mą wydam 
i pół księstwa oddam (w dożywotnią dzierżawę). Za przykład musi jednak ów 
śmiałek, przynieść mi łeb smoka, a przynajmniej ze sto łusek z jego boków, tak 
złotych jak i turkusowych."

Posłańcy korzystając z porannej mgły rozjechali się po świecie 
w poszukiwaniu
takiego, który by smokowi zdzierżył.
Wkrótce też straszydło miało używanie, zwłaszcza bawiąc się w rycerzy wyciskanie...
Nic nie dały wszelkie podstępy, smok jak żył, tak żył, tylko brzuch mu urósł.
Latał coraz rzadziej, coraz częściej atakując rycerzy z zaskoczenia, płynnym 
ogniem zalewając i pieczyste pojadając.
Krak oglądając te klęski z murów zamku chciał samojeden w zbroję się przyodziać 
i na smoka ruszyć, jednak żona mu ten plan wyperswadować zdołała - w czym, czego 
legenda oficjalna nie głosi - sporym atutem był wałek do ciasta i butelka zamorskiego koniaku - na zmianę księciu pod nos podtykana - na znanej zasadzie kija i marchewki.

Wówczas do księcia zaanonsował się miejski szewc, nie tam, żaden szewczyk 
bohater bajań - lecz sinonosy, gruby jak beczka, na krzywych krótkich nóżkach 
- sam sławetny - Skurczybyk Jan Zenobi - któren choć jak noc bezgwiezdna brzydki 
fachowcem był nie lada, sławnym od gór po pomorze.
- Książę Kraku, oto mam na smoka sposób - rzekł był Skurczybyk Jan Zenobi, 
a Krak spojrzał nań z nadziei cieniem.
- Tak książę, mam sposób znakomity - słyszał jam o zamorskiej krainie, gdzie 
smoków takowych jak nasz latały niegdyś dziesiątki, a dziś nie ma już żadnego, 
chyba, że te, co uciekły - jak nasz... Oto, Książę, jest mój sposób - trzeba wziąć 
rycerzy dziesięciu, najlepiej przyjezdnych, zapić ich w trupa - i to dosłownie, 
potem wlać w ich gardła tyle trunków najmocniejszych, żeby nieomal pękali, 
usta zaszyć, otwory ciała pozatykać, a potem ścierwa w konserwach pancerzy
smokowi podrzucić. Ten, jako że ogniem zieje, gdy się porządnie opije, zacznie 
wkrótce czkać płynem wysokiej łatwopalności... Z tego com słyszał, skutki będą 
spektakularne!
Krak zamyślił się, pokiwał głową - i plan zwabienia rycerzy z szewcem obgadywać 
zaczął...
Niestety, choć bardzo się starał, żaden zamorski wojownik nie chciał przekroczyć 
granic księstwa, zbyt wielu widziało z daleka, jak smok traktuje ich druhów...
Szewc jednak, będąc człowiekiem lotnego umysłu, w porozumieniu z doradcami 
księcia wygrzebał z piwnic wawelskich 10 starych zbroi, wyszmelcować je kazał, 
po czym - za pozwoleniem Kraka ogłosił, że pierwszych dziesięciu śmiałków, 
którzy przyjdą do zamku w pełni dnia i zjedzeni nie zostaną, móc będą 
zasiąść przy stole i jadać przez miesiąc z samym Księciem i jego piękną 
(jak na ówczesne standardy) córką. W jeden dzień uzbierała się pełna pula. 
Miesiąc pili za księcia, w końcu, gdy już nic niemal nie czuli, spił ich w trupy 
sam szanowny Skurczybyk Jan Zenobi. Potem zapakował nieszczęśników w zbroje, 
wódką napełnił do granic, co trzeba zaszył, a następnie pod zamkiem, blisko jamy 
smoka truchła ustawić kazał, rozrzucając dla wiarygodności, sporo jadła wszelakiego
 i kilka butelek przedniego węgrzyna...

Krak patrzył na to wszystko z niepokojem, trąc jednak silnie potylicy okolice, 
po wieczornej dyspucie z żoną, której niezbyt przypadł do gustu potencjalny 
przyszły mąż dla wychuchanej córki..., ale cóż, słowo się rzekło, a smok..., 
smoka trzeba było się pozbyć, bo księstwu już w oczy zaglądało, regularne
bankructwo! 

Rano..., cały Kraków stał na murach...

Smok dość długo kazał na siebie czekać. Objedzony rycerzami, gruby jak bąk, 
wychodząc czkał, bekał i pierdział tak straszliwie, że ludziom na blankach murów 
robiło się niedobrze. 
Potwór w końcu zauważył rycerzy i wyszczerzywszy się na ludzi dym z nozdrzy 
puścił, a potem skoczył (a raczej skoczyć próbował), potknął się, podreptał, dopadł 
rycerzy i na oczach wstrząśniętego tłumu, zauważywszy, że nieprzytomni, zamiast wyciskać ze zbroi (co czynił jedynie na żywca), tym razem po prostu wyssał ich 
ze zbroi, siorbiąc przy tym i mlaskając tak, że kilkorgu z widzów trzeba było udzielić pierwszej pomocy - omdleli bowiem i pospadali z murów, szczęściem w większości 
- do wewnątrz...
Smok już po piątym wysysaniu zatoczył się lekko, zaryczał uradowany, po czym 
powrócił do konsumpcji z jeszcze większym zapałem. Gdy wyssał już wszystkich, 
oczki mu mocno zmętniały, dym z nozdrzy się puścił jak nigdy, bo różowo biały... 
Smok zaś brawury nabrawszy, chciał zionąć ogniem na mury.
Płynu palnego nabrał w usta... ... ... nagle... ... ..., zaczerwienił się na pysku, napiął 
cały i czknął potężnie!
Huk wstrząsnął murami zamku, poniósł się echem grzmotu po smoczej jamie,
z pyska potwora zionął strumień białego płomienia, a on sam jak z procy wystrzelon, 
dupą na przód poleciał wprost w pobliski bór! Impet odrzutu był taki, że wpadłszy
w las smok połamał go na wiele wiorst w głąb..., 
a potem... 

!!!! EKSPLODOWAŁ !!!!


Krak z fascynacją patrzył na kawałek smoczej szczęki, który doleciawszy do muru zdmuchnął zeń niedoszłego zięcia - samego mistrza wśród szewców i pijaków 
- Skurczybyka, Jana Zenobiego!
Pochowano go później z honorami, najpierw jednak Krak rozkazał zebrać szczątki 
smoka, szczególniej zaś łuski - słusznie mniemając - że te będą na zamorskich rynkach 
sporym rarytasem, jak to szczątki gatunku zagrożonego wymarciem...

Tak oto Wanda uniknęła szpetnego męża, Krak się nielicho wzbogacił, a smok, niestety ostatni już na świecie, przeszedł do legendy (tej, ocenzurowanej...).

Koniec.