czwartek, 3 listopada 2016

Dom z ogrodem II

Dom z ogrodem.


Na przedmieściach jednego z miast wojewódzkich, nieważne jakiego, na skraju 
osiedla, przycupnięty pod starym sosnowym lasem stoi sobie spory dom z ogrodem.
Spadzisty dach pokryty omszałą nieco, czerwoną dachówką, miodowo szare ściany.
W oknach stare drewniane ramy, a szyby błyszczą w słońcu, jakby dopiero co umyte. Piękny przykład przedwojennej architektury, jedyny w okolicy tak stary dom, a jednak
wciąż przyzwoicie utrzymany - zwłaszcza, gdyby ktoś mógł zajrzeć za bujny i wysoki
żywopłot i obejrzeć wypielęgnowany ogród. 

Wprawdzie, nie polecałbym nikomu rozkopywać grządek..., ale o tym później.

Zazwyczaj w południe i wieczorem z domu wychodzą czterej podstarzali panowie,
zasiadają w fotelach, grzeją się w słońcu, lub - w dni słotne - grają w karty pod 
altanką. Zimą zaś, lub w szczególnie chłodne dni, osobliwie, przynajmniej czterokrotnie
obchodzą ogród tuż pod żywopłotem. Dwie mieszkanki domu, posiwiałe starsze panie,
czasem tylko ujrzeć można, gdy przyglądają się światu z okien na piętrze.
Dopiero po zmroku pokazują się młodsi mieszkańcy, gdyby uważnie obserwować cały
teren, zauważyć można czterech eleganckich chłopaków w wieku na oko lat 20, 
oraz dwie młodziutkie, wesołe panienki, razem, a tak, sześcioro. Co robią nocami
w altance pisać nie będę, bo nie moja to sprawa, ani wasza, bez urazy, szanowni panowie
i szanowne panie - po prostu mi nie wypada...
Ale nikt postronny raczej tam nie zagląda, sąsiedzi wkładają korki w uszy i śpią 
smacznie.., lub słuchają i marzą, choć wiadomo, że młodym nie należy przeszkadzać, 
bo muszą się wyszumieć. Choć, trzeba zaznaczyć, starsi mieszkańcy osiedla patrzą 
na to nieco inaczej.
Ci młodzi bowiem, nigdy nie przekraczają granicy posesji, a poza tym, ile lat można 
mieć 20 lat? 
Bo chyba nie 20, 30, 40..., bez ustanku, bez końca, wciąż tak samo wyglądać i mieć
tyle samo sił w nocnych sprawnościach? Tymczasem nocny rytuał w ogrodzie trwa 
od zawsze - odkąd  w latach 50 XX wieku istnieje tu osiedle, a kto wie, czy nie dłużej.
Lecz większość sąsiadów nie wnika w sprawy innych, mają swoje życie i problemy, 
poza tym... 
Miejskie legendy powstają łatwo, wystarczą dwie wścibskie rodziny, utrudniające życie
komu popadnie, które wkrótce po tym, gdy próbowały utrudnić je mieszkańcom starego domu, 
cóż, pewnej nocy znikły bez śladu...
Oczywiście osiedlowi intelektualiści i sceptycy sądzą, że po prostu się wyprowadzili,
pewnie do centrum, do nowoczesnych blokowisk, gdzie o plotki i uprzykrzanie życia
sąsiadom jest o wiele łatwiej... Lecz są i ludzie obdarzeni sporą dozą wyobraźni, 
i ci nie kuszą losu. Odwrotnie - miejscowym hipermarkecie zanotowano podówczas
znaczący wzrost sprzedaży zatyczek do uszu, zwłaszcza w porze letniej... 

Zazwyczaj z terenu posesji wychodzą tylko starsi panowie, tylko w dzień, po zakupy. 
Ta prosta czynność nieco oswaja mieszkańców dziwnego domu z okolicą. 
Są mili, nie milczą, kłaniają się sąsiadom, wypytują nawet o życie, grzeczni, 
taktowni, widać po nich ludzi starej daty. Jakiż to kontrast z młodzieżą, szalejącą 
po nocy. Zakupy robią proste, codzienne, nic ekstrawaganckiego. 

Zanim przejdę do clou, warto zaznaczyć, że jest to najbezpieczniejsze osiedle 
w całym mieście, a kto wie, czy i nie w kraju. Nie ma włamań, ani kradzieży, 
nie szwendają się po nocy grupki rozwydrzonej młodzieży...

Pewnej nocy, 
przez pogrążone w sennej ciszy osiedle przejeżdża po cichu miniwan, spory - czarny 
lakier błyszczy czystością w świetle pojedynczych, z rzadka poustawianych ulicznych latarni. 
Samochód podjeżdża do starego domu, a potem, zwalniając, jeszcze kawałek, 
wgłąb lasu... Światła gasną po chwili - nie wiadomo - wjechał głębiej w las, czy też
je zgasił po prostu.
Wkrótce okazuje się - że to drugie - z lasu wychodzi grupa pięciu barczystych,
niewysokich mężczyzn. Odziani szczelnie na czarno, pierwszy ma w rękach spory 
sekator, innym u kabur pobłyskują pistolety, zza pasa wystają rękojeści noży...
Raczej trudno uznać ich za spóźnionych gości, lub zabłąkaną młodzież pragnącą 
spytać o drogę... 
Nie, to znana w kraju i od lat bezskutecznie ścigana grupa ludzi od wszelkiej,
w tym mokrej roboty, i właśnie dopiero, co dostali zlecenie - trzeba "odwiedzić" 
najstarszy dom w okolicy, "grzecznie" zapytać o fundusze na dalszą działalność 
i dla zleceniodawcy, oraz w miarę możliwości "pozbyć się" mieszkańców. 
Już za dnia, przechodząc niby spacerkiem, jeden z rzezimieszków wypytał w okolicy
o dom i mieszkańców, wiedzieli zatem, że to tylko dwanaścioro ludzi, szóstka 
staruszków, phi, błahostka i sześcioro nastolatków przeciętnych gabarytów. 

Podchodzą po cichu do żywopłotu, pierwszy sprawnie wycina w nim dziurę, 
po kolei wchodzą na posesję. Gęsiego podchodzą do drzwi, starannie rozglądając 
się na boki. Wyłamują zamek, przekraczają próg, znikają we wnętrzu.

Przez jakieś 10 minut nic nie słychać. Potem coś szura, trzeszczy, słychać szybkie 
kroki, jakiś cichy jęk, potem przerywany w pół okropny krzyk, charczenie...
Dla odmiany słychać teraz dziwne mlaskanie i siorbanie, przeciąganie ciężkich 
obiektów po podłodze drewnianej... Następnie, przez dwie, może trzy minuty 
coś świszczy złowieszczo i stuka, wypisz wymaluj, jak w rzeźni, gdy tasaki 
oddzielają połcie mięsa od kości... 

W starym domu nie zapaliło się dotąd żadne światło, nikt nie wychodzi przez 
uchylone wciąż drzwi, nic nie słychać. Mija kwadrans w absolutnej ciszy. 
Potem z domu wychodzi dwójka młodzieńców, szybko zbiegają po schodkach, 
pędem doskakują do żywopłotu, przechodzą
przez dziurę i biegną w stronę samochodu ukrytego w lesie. Słychać odpalany silnik, 
potem samochód wjeżdża głębiej w las...
Mniej więcej dziesięć minut później z lasu wychodzi dwóch posiwiałych starszych 
panów, wypisz wymaluj co-dzienni mieszkańcy domu... Zasapani, możliwie szybko
przekraczają dziurę w żywopłocie, po czym maskują ją od wewnątrz... 
Od płotu odrywają się już jednak dwaj młodzieńcy i sprawnie podchodzą do domu.

Stając w świetle księżyca słyszą płynące z głębi domu, przeciągłe, dziwne 
zawołanie, wchodzą by po chwili wyjść gęsiego - już w sześcioro.
Kobiety niosą latarki i łopaty, panowie ciągną za sobą kilka wypchanych dziwnie, 
wielkich, czarnych worków. Rozkopują grządki jeszcze nie obsiane, wrzucają 
do dołów mokrą dziwnie mieszaninę kości i mięsa, zakopują je i formują śliczne 
dołki, do których jedna z kobiet wsypuje nasiona dyni, cukinii i kabaczków. 

Podczas wszystkich tych czynności cała szóstka jest naga, ale cóż, co kraj to 
obyczaj, nie ma sensu wnikać w nieistotne szczegóły...
Po wykonaniu zadania, w świetle latarek oglądają rozkopaną ziemię, wkrótce 
jeden z panów zauważa kawałek piszczeli, drugi fragment czaszki, na oko, 
należących do osobników gatunku homo sapiens, kości zakopują pod żywopłotem, 
po czym, jak przyszli - gęsiego i po cichu udają się do domu...

Tuż przed progiem, ostatnia w rzędzie, niewysoka dziewczyna obraca twarz ku 
tarczy księżyca, gdyby ktoś mógł teraz zajrzeć w to oblicze...
Czarne oczy bez białek, tęczówek i źrenic, duże jak w japońskich kreskówkach, 
elfia twarz, blada, napięta, a wokół ust - karminowo czerwonych i ponętnie grubych 
- ciężko osiadło kilka gęstych, prawie czarnych już kropel krwi...
Kobieta odwraca się i przekracza próg, drzwi zamykają się za nią, 
cisza. 

Ogród tego lata zakwitnie wspaniale, zwłaszcza, że to nie ostatnia partia nawozu, 
którą mieszkańcy domu użyźnili czarną, pulchną wciąż glebę..., nie ostatnia,
nie pierwsza, nie tysięczna jeszcze, ale niewiele brakuje...

Tak to bywa, w najbezpieczniejszym osiedlu w kraju...




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz