niedziela, 31 grudnia 2023

Krótka historia o myszce, kocie i pewnym dwunogu...

Lubię chodzić do cioci do ogrodu - sam takiego niestety (na razie) nie mam, 

a w ogrodzie...

Tego letniego dnia, roku odchodzącego 2023, zauważyłem że kot cioci dopadł myszkę. 

Małą. No to co zrobił dwunóg? 

Kota zatrzymał zdjęcie zrobił, myszkę zabrał, potem mnie z myszką zdjęcie zrobiono, 

po czym kot obszedł się smakiem, a myszak wrócił na łono natury... 

A  wyglądało to w skrócie tak: 







sobota, 30 grudnia 2023

Historia Ziutka M.

Ziutek M., a właściwie Zenon Męczyk, przyszedł na świat jako 11 dziecko

wiejskiej rodziny, w, jak wspominali później jego bliscy, miejscowości liczącej 

7 gospodarstw. Wiele lat wychowywał się jak każdy ostatni w kolejce do wszystkiego,

bowiem był najmniejszy, najsłabszy i na dodatek o charakterze - przepełnionym

bezbrzeżnym spokojem i cierpliwością… Wiele osób - w tym jego wiecznie zajęci

rodzice i większość rodzeństwa - widziało w tym spokojnym znoszeniu niewygód 

- dowód na jego umysłowe opóźnienie - ale nic bardziej mylnego… 

Zresztą jemu samemu – co wprost wynika z odnalezionych nagrań – było to wręcz 

na rękę. Nikt go nie zauważał, nie wtrącał w eksperymenty, nie zaglądał do drewutni,

gdzie znalazł sobie mały, ale wygodny kąt. Dopiero w podstawówce, gdy poznał

wspaniałość treści zawartych w bibliotece, a potem i w intrenecie, zrozumiał, 

że pasowałoby do niego nazwisko Frankenstein… 

Niemniej, z powodów dla niego oczywistych, lepiej było, by brano go za słabującego 

na głowę Ziutka M. Takie przezwisko przylgnęło do niego jeszcze przed ukończeniem 

5 roku życia.

Aż do momentu, gdy zaczniemy opowieść – zrekonstruowaną na podstawie

autorski vlogów Ziutka, zeznań krewnych i opowieści dalszych znajomych

- życie Ziutka M., jest właściwie i nudne i nieznane od tej strony, która nas

najbardziej interesuje. Skończył – trójkowo – szkołę podstawową, potem poszedł

do liceum, jakoś przez nie przebrnął, uważając, jak wspominał na nagraniach,

że uważał je za koszmarną stratę czasu, nie chciał się jednak wyróżniać, 

nie chciał pytań, co robi po godzinach, zatem jakoś się przemęczył. 

Potem zaś założył mały warsztat – wypychacza zwierząt, a także wykonawcy 

prostego, ale miłego dla oka rękodzieła… i tak jakoś mu szło. Ale choć mieszkał 

już wówczas w miejscowości gminnej, wciąż mu przeszkadzało, że ludzie bardzo 

się wszystkim interesowali, przyglądali, a kilka razy – jak wspomniał, musiał podjąć

„właściwe środki” (o tym więcej napiszemy później) – by nie odkryto czym się, 

tak naprawdę, pasjonuje…

Zatem podjął poważną decyzję, zwinął dotychczasowy interes i przyzwoite 

oszczędności wzbogacił jeszcze sprzedażą domu oraz warsztatu, zostawiając

sobie jedynie ojcowski dom i ziemię, która od dawna była nieopłacalna jako

gospodarstwo rolne, zatem pozostałe rodzeństwo zostawiło mu je bez żalu,

ba, jak zwykle patrząc z pobłażaniem, że chce utrzymywać coś, co jest aż tak

nierentowne, iż co roku trzeba było do interesu słono dopłacać…

On jednak zamknął ojcowski interes, a po rychłej śmierci matki, systematycznie

i po cichu zaczął całe miejsce poważnie przekształcać…

Gdy, mając lat 29, wyprowadzał się z gminy do miasta wojewódzkiego, 

gospodarstwo jedynie z zewnątrz wyglądało jakby żyli tam jacyś naprawdę starzy

i biedni ludzie, co nie przyciągało zainteresowania, nikt tam nie zaglądał…

Najbliższe 6 gospodarstw zostało już zresztą opuszczonych, niby wystawiono

je na sprzedaż, ale kto by chciał łożyć miliony na rewitalizację totalnego zadupia, 

blisko 40 km od innych miejscowości, z daleka od głównych dróg i ogólnie,

czegokolwiek ciekawego… Ziutkowi taki obrót spraw pasował jak ulał.

Wprawdzie po wyprowadzce, za każdym razem, musiał pokonywać 

co najmniej 90 kilometrów by dotrzeć do celu, niemniej i na to znalazł sposób.

Najpierw jednak, poszukał sobie żony. Niezbyt rozgarniętej, zapatrzonej 

w plotkowanie z przyjaciółkami, zdaje się wymagającej, a tak naprawdę po prostu

wygodnej. Szybko dzięki temu znalazł się w upragnionym cieniu. 

Pracował w zakładzie produkującym całkiem niezdrowe słodycze, a żona nimi

stopniowo tuczona, wkrótce prawie już nie wychodziła z domu a z przyjaciółkami

 wymieniała się uwagami na Facebooku... Stała się wprawdzie nieco zrzędliwa, 

ale jak już wspomnieliśmy, Ziutek M., całe życie przejawiał wyjątkowy poziom

odporności na wszelkie niedogodności – zwłaszcza, jeśli pozwalały mu realizować

własne plany… A realizował je w najlepsze, przez kolejnych 6 lat.


Oto, zaczynamy główną część naszej opowieści – jest to rekonstrukcja, ale dzięki

dobrej pracy i mojego zespołu badawczego i dziennikarskiego, wraz z pomocą

najnowszej reporterskiej SI 10 generacji, można powiedzieć, stworzyliśmy całkiem

 udaną wizję kilku kluczowych dni w życiu – wówczas 35 letniego – Ziutka M.


Zaczynamy:


Sobota, maj roku 2034.


Ziutek M., jak zwykle w każdą sobotę, zaczął dzień od zakupu prowiantu 

na kolejną wyprawę. Wychodząc z bloku, jak zawsze, natknął się na stałych

bywalców...

- Hej Ziutek, znowu żonka wysłała na zakupy? – słowom stojących pod klatką

pijaczków towarzyszył wybuch zachrypłego rechotu.

Pantoflarz, hej Ziutek, chono tu, piwka wypijesz, cho no, nie bądź baba!

- Daj spokój – odezwał się najmniej pijany pan Stanisław, cukrzyk, 'po męsku" 

mający swoją chorobę w dupie – Niech se Ziutek żyje jak chce, albo… jak mu 

żona pozwoli – zarechotał.

- Pierdoła, kur… ać, pierdoła i uj! – wyraził zdanie ciężko oparty o ścianę 

Robercik, miejscowy moczymorda, mimo poranka całkowicie już wstawiony...

Ziutek przemknął obok pijanych kolegów z klatki i ruszył w stronę sklepu.

Całe jego dotychczasowe życie opierało się o sprawy, których żaden z tych 

moczymord nigdy by nawet nie pojął… Tam gdzie się wybiera, to on był 

panem siebie i każdego, kto wkroczył na jego teren. 

On im jeszcze wszystkim pokaże.

Oj…, pokaże, może nawet – zamyślił się bardziej niż zwykle – faktycznie,

trzeba będzie… - wrócił do rzeczywistości potknąwszy się o próg sklepu,

tak oto szara miejska rzeczywistość, jeszcze raz wystawiła na próbę jego

ogromną cierpliwość…

Po dniu pełnym pozorowanych przygotowań, a zarazem głębokiego namysłu

nad kolejnością działań właściwych – około czwartej po południu Ziutek

ubrał się na cebulkę (maj był tego roku bardziej jak marzec), wziął w rękę

komplet wędek i plecak, wysłuchał tyrady niezadowolonej jak zawsze żony,

po czym wyszedł z bloku, z trudem odpalił starego – będącego zresztą od lat 

powodem drwin - fiata 126-p, i pomknął…, no w każdym razie zaczął 

przemieszczać się - ku swojej przygodzie.

Kilkadziesiąt kilometrów za miastem zmienił trasę, skręcił w małą uliczkę 

śródleśną i zwolnił jadąc tak, by nie urwać rury czy wręcz zawieszenia...

W końcu był na miejscu – wielka stara chata kryta strzechą, z której 

komina zawsze sączyła się wąska stróżka dymu

(odstraszająca domokrążców i miłośników urbexu),

wielka sczerniała stodoła, kilka mniejszych zabudowań i jego ulubiona drewutnia,

a wokół zapuszczone pole, przypominające łąkę, której nikt od 10 lat nie ruszał,

liczące nie ma 20 hektarów, oraz płot, który mozolnie, przez ostatnie trzy lata sam,

no, prawie…, że sam, postawił.

Otworzył kutą bramę na pilota (nikt widząc to miejsce, nie przypuściłby, że jest

tu taka technika), wjechał na posesję, samochód i wędkarski sprzęt zostawił

około 200 metrów od zabudowań – ukrywszy samochód w kępie krzaków jeżyn,

po czym obszedł chatę i zagłębił się w mały zagajnik. W zagajniku podszedł 

do pozornie nie wyróżniającej się kępy suchej trawy i znów na pilota, podniósł

ciężką, grubą klapę ze stali - okrytej przyklejonym doń - roślinnym maskowaniem.

Zszedł zamykając pokrywę. W wielkiej dwuizbowej hali około 3 metrów pod

powierzchnią ziemi – jednym z istotniejszych dzieł jego życia, na środku podłogi

widniał ogromny, czarny kamień. Meteoryt, który Ziutek wykrył już dawno, 

bo mając ledwie 3 lata, i dzięki któremu już wtedy obudziła się jego niezwykła

umysłowość...

Jednak z ziemi podjął go dopiero, gdy rodzeństwo wyjechało stąd w cholerę, 

a gospodarstwo w całości należało do niego. Tak, warto było poświęcić te lata.

Warto było wydawać oszczędności, tak. Ten kamień wszystko wynagradzał.

Nawet niewielkie kawałki tego kamienia z kosmosu, mają w sobie tyle tajemnic...

W tym momencie usłyszał ciężkie, szurające kroki w głębi pomieszczenia

i z tunelu wyłoniła się postać iście z sennego koszmaru…


Koniec części pierwszej, przez kilka kolejnych dni wrzucać będę kolejne ;)

wtorek, 5 grudnia 2023

Cykl - Domek z ogródkiem..., cz. 1.

Tym razem przypominam tekst dawniej wrzucony na - obecnie już nie istniejącą

stronę www - z cyklu liczącego sobie obecnie pięć części = odrębnych tekstów 

połączonych tytułem - acz, zamieściłem kiedykolwiek gdziekolwiek jedynie 3,

także w najbliższych dniach poznacie jeszcze dwa - świeżutko skończone.

Zresztą, i poprzednio zamieszczone, nieco przerobiłem, mam wrażenie, 

że może nawet, poprawiłem... (?). Zapraszam!

Ach, zapomniałbym, to nie jest prozaika, to..., oj, będzie grubo... Żeby nie było,

że nie ostrzegałem!


Domek z Ogródkiem - pomysł 1.   


Reportaż (niemal) na żywo...


Przedmieścia jednego z polskich miast, nie mogę, naprawdę nie mogę zdradzać 

więcej... Patrzymy (ukradkiem), na dom jednorodzinny. Dzień jest upalny, lecz,

typowy zarazem - jak to w polskie, sierpniowe południe. 


Na końcu ślepej uliczki, na sennym osiedlu domków jednorodzinnych i przytulnych 

szeregowców z mikro ogródkami, stoi niewielki domek otoczony ogrodem. 

Ogród nie jest być może ogromny, za to niemal kipi odcieniami zieleni i pociągającym 

bukietem owocowo - kwietnych woni. Bujna zieleń wprost wylewa się zza ogrodzenia... 

Ciszę dnia przerywają tylko trele ptaków i daleki odgłos kumkających żab. 


Gdyby nie to, że z gałęzi rozłożystego dębu, na którym opisywanego dnia 

siedziałem - widać w oddaleniu jasne ściany blokowiska i centrum, można 

by pomyśleć, że byłem na wakacjach... 


Dom jest drewniany, kryty tradycyjną, szarawo złocistą strzechą, gdzie nie gdzie

poznaczoną zielenią mchu i drobnych roślinek, których nasiona zawieruszyły się

tu kiedyś, w jakiś wietrzny dzień. Okna też są stare, drewniane, o ciemnej barwie 

lakierowanego (kiedyś, dawno temu), drewna. Framugi zdają się nawet miejscami

lekko zmurszałe, lecz szyby świecą zadziwiającą czystością. 

Właściciele zupełnie nie dbają o szczegóły, nie przycinają drzew ani krzewów, 

winnej latorośli i innych pnączy, które swobodnie przechodzą przez wysoki, ceglany 

mur otaczający posesję. Zdawałoby się, oaza spokoju i ciszy...


Przedmieścia jednego z polskich miast, ten sam dom jednorodzinny, 

późne popołudnie. 


W cichej, ślepej uliczce pojawia się znienacka, kilka dziwnych postaci. 

Trzech wysokich i barczystych mężczyzn - na ugiętych lekko nogach - ostrożnie

przemyka pod murem otaczającym posesję. Są ubrani w moro, które dobrze 

zlewa się z zielenią ogrodu i ciemniejszymi odcieniami pnączy okalających mur. 

Cała trójka jest zakapturzona, na plecach mają spore, jakby wojskowe plecaki. 

Przystając pod szczególnie bujnie rosnącym pnączem winorośli - najwyższy 

z mężczyzn szepce:

- Dobra, chłopaki, teraz jeszcze ciszej, wchodzimy po tym pnączu, potem 

prościutko do ścieżki i do domu, tam wiecie (tu wyjął zza paska długi nóż)

- rach ciach, potem pakujemy fanty, powinniśmy się uwinąć w pięć minut. 

- Sprawdził ty, czy łone som tamuj same? - wyraził wątpliwość jeden z pozostałych...

- Oczywista rzecz, że sprawdziłem, to tylko trzy starowinki, wszystkie pod 80'tkę...,

co najmniej, hehehe, no, to do roboty!

Pozostali też zarechotali, pokiwali łbami i..., cała trójka raźno zabrała się do realizacji

niecnego planu. Przeleźli przez mur, wylądowali miękko, wciąż na ugiętych nogach, 

skoczyli do przodu, ku ścieżce. 

Gdy pierwszy pokonał czwartą płytę chodnika, środkowy bandyta nagle zakwiczał 

jak zarzynane prosię i dosłownie zapadł się pod ziemię!

Kwik urwał się zaraz potem, dosłownie jak ucięty nożem, albo tasakiem...

Pozostali wyhamowali gwałtownie, w dwa kroki dochodząc do postrzępionej dziury

ziejącej w murawie. Widok zatrzymał ich z opadłymi szczękami. Momentalnie pobledli

- wypisz wymaluj - jak świeżutko wyprane prześcieradła. 

Dłuższą chwilę, bez ruchu czy słowa, wpatrywali się w niemal klasyczny "wilczy dół".

Trzy metry w dół, półtora średnicy, a dno najeżone dziesiątkami staranne zastruganych

i regularnie powbijanych w grunt - metalowych szpikulców.

Kilkanaście z nich przesłaniał obecnie ciemny kształt ciała...

Nawet nie pomyśleli by sprawdzić, czy ich kompan żyje, było widać, że nie. 

Przywódca zacisnął pięści i słyszalnie zazgrzytał zębami, lecz nie uciekł, jak należało.

Wyobraźnię wprawdzie miał sporą, ale w tym momencie wszelkie wizje zbladły przy

myśli o tym, co zrobi staruszkom, gdy już je dorwie. Szef, jedyny w grupie absolwent

podstawówki, zachowawszy odrobinkę zdrowego rozsądku już na początku swoich 

kumpli posłał przodem. Także i teraz pierwszy ku drzwiom domu ruszył głupszy 

osiłek. Choć szef poszedł ostrożniej i zabrało mu to niemal minutę, nie dostrzegł 

innych "niespodzianek". Doszli do ścian bezpiecznie, wyjęli noże i od razu nabrali 

pewności siebie.

Za wcześnie!

Wybite kopniakiem osiłka drzwi ujawniły dziwaczny, skomplikowany mechanizm.

W mgnieniu oka - z ostrym gwizdo-świstem spod podłogi wychynęło ostrze kosy

- świiiiiit! 

Nadziany na kosę osiłek wyglądał teraz jak chrząszcz nabity na szpilkę w kolekcji 

zwariowanego entomologa, albo jak krewetka na wykałaczce... 

Zadrgał gwałtownie, bezsensownie pomachał kończynami i zapiszczał jak myszka,

ścichł i to by było na tyle. 

Przywódcy dobrą chwilę zabrało skojarzenie, co tu się właśnie stało, lecz potem,

jak ręką odjął, przeszła mu chętka na fanty seniorek. Nagle, wizję ściągania z palców 

ich złotych pierścionków, którymi tak otwarcie obnosiły się na ulicy i podczas zakupów,

uznał za sprawę stanowczo nieopłacalną. 

Odwrócił się więc na pięcie, by odejść... i od razu nadział na idealnie wyostrzone 

zęby wideł, trzymanych wspólnie przez dwie staruszki!

Wrzasnął z bólu i zaskoczenia - jakim cudem zdołały do podejść tak niepostrzeżenie!

Próbował się cofnąć.  

W tym samym momencie poczuł jednakże sztywne palce dotykające ramienia, 

a kątem oka zdążył jeszcze złowić błysk światła odbitego na ostrzu szerokiego,

rzeźniczego tasaka...

 

Przedmieścia jednego z polskich miast, dom jednorodzinny, późny wieczór,

tego samego dnia...


Mały drewniany domek pokryty strzechą, głębokie cienie stopniowo spowijające

całą posiadłość. Słońce jeszcze nie zaszło nad horyzontem, ale tu, w otoczeniu

 wysokiego muru, zmierzch zapadał znacznie wcześniej. 

Z komina bije białawy, gęsty dym, w tym dymie niesie się na okolicę zapach pieczystego.

W okolicznych domach nikomu nie leci ślinka, odwrotnie, ludzie szybko zamykają okna, 

zapalają wonne kadzidełka i świeczki, żegnają się trwożliwie, niektórzy, przesądni, sypią

nawet sól na progach i pod parapetami...

W domku na końcu drogi trzy staruszki siedzą przy suto zastawionym stole..., ogryzają

do kości jedną z niespodziewanych zdobyczy, upieczoną (niemal) w całości, w sosie

własnym, obok stoi gar świeżo ugotowanej czerniny, oraz misa z usmażoną na złocisty

brąz, obłożoną rodzynkami i jabłkami wątrobą..., a do tego ziemniaczki i marchew 

z własnego, jakże bujnego ogródka. 

Zdawałoby się, sielski widok spokojnej rodzinki. Przeszkadza tylko kształt pieczeni,

jabłko w zębach upieczonej głowy i ciemne, ziejące ostatnim przerażeniem oczodoły

osiłka, który dziś miał pecha wpaść do wilczego dołu...


Przedmieścia jednego z polskich miast, dom jednorodzinny, przedświt.   


Spójrzmy ostatni raz na ogródek za domkiem, grządki pielą się aż miło, kwiecie mieni 

wszelkimi odcieniami tęczy, drzewa rozrastają się  i pełne są czerwonych lub złocistych

owoców. Wprawdzie, nie możemy dojrzeć tego, co jest pod korzeniami, ale, może to 

i lepiej? 


P.S. 

Ja tam już nie wrócę, bo wtedy, gdym schodził ostrożnie ze starego, rozłożystego dębu,

z lornetką i zeszytem w dłoni, a duszą na ramieniu... 

Pół godzinki wcześniej, tuż pod pniem ujrzałem siwą czuprynę, błysnęły złowieszczo 

złote pierścionki, i szept jak szelest ostrza skalpela ciągniętego po skórze..., pozwolił 

mi nabrać do wszystkiego, właściwego dystansu.

- Zastrzegamy sobie anonimowość, synku..., odważnyś, ale uważaj z podawaniem 

zbyt wielu danych - wiesz, miasto, kraj, uliczka bez nazwy..., pisz co chcesz, ale parę 

spraw przemilczysz, tak będzie lepiej, wiesz...  

Jak widać powyżej, posłuchałem dobrej rady...




Koniec. 

 

 


poniedziałek, 4 grudnia 2023

O poranku...

Dziś wrzucam tekst - który dotąd opublikowany i wydany - był wyłącznie w ramach 
II Almanachu - Koła Literatów im. Romana Landowskiego w Tczewie...

Świt dżdżysty rozświetlił smugą różowego światła szarą szarfę mgły nad powierzchnią
stawu. Pierwszy poryw wichru zaszeleścił trzciną. Słońce podniosło nad horyzont swe
pomarańczowe oko, a krajobraz rozbłysnął naraz gamą barw jaskrawych i zarazem
intensywnie ulotnych. 
Trel skowronka zawtórował gwizdom kosa. Rozśpiewały się inne ptaki i żaby. 
Z norki tego dnia po raz pierwszy wyjrzał bystry pyszczek jaszczurki, a potem...,
potem nagle wszystko ścichło. 
Oto drogą, głośno tupiąc, nadchodził człowiek. 
Wędkarz doszedł nad brzeg stawu, rozsiadł się na płaskiej, piaszczystej, choć wąskiej 
plaży. Rozłożył sprzęt wszelaki, założył na hak przynętę. Zaterkotał kołowrotek.
Zamaszysty ruch wędziska rozdarł powietrze świetlistym łukiem i swoistym świstem,
posyłając zestaw aż na środek akwenu. 
Wędkarz odłożył wędzisko na podpórki i zamarł pozornie spokojny, w rzeczywistości
zaś głęboko zanurzony w niespokojnym oczekiwaniu. Siedział nieruchomy i wiele 
minut upłynęło nim nagle poderwał głowę, by nieprzychylnie łypnąć okiem 
ku dalekiemu poboczu szerokiej szosy, którą szedł akurat miejscowy Szymon Szalony, 
ciągnący za sobą ciężką kosę, wydającą przy tym straszliwy stalowy szelestozgrzyt...
Spojrzenie przypadkowe nie ma mocy sprawczej, a jednak Szymon w tej chwili 
właśnie wdepnął w śliskie błoto i upuścił swe ostre jak skalpel narzędzie. 
Kosa z przeraźliwym jękiem wyrżnęła w żyta gęsty szpaler. 
Szrapnel ostrza szarpniętego kantem polnego głazu wystrzelił wprost w szerszenie oko,
aż owad zachwiał się w locie i spadł..., by jednak zaraz z brzęczeniem złowieszczym
w przestwór nieboskłonu wystrzelić! 
W ciszy brzemiennej, tylko pszczoły w pszenicy łanie zaklaskały rozentuzjazmowane.
Tymczasem Szymon Szalony ze szlamu się szybko wygrzebał, zdecydowanym ruchem
kosę poderwał i poszedł znów szosy skrajem. 
Wszystko to widział stary grzybiarz pochylony nad ściółką brzozowego zagajnika.
Z naganą na Szymona patrząc ramionami wzruszył po czym poczłapał w głąb lasku,
kołysząc wiklinowym koszem.
W tym samym czasie, dźwiękami dziwnymi przebudzony, chrząszcz zaszeleścił w zbożu.
Hałaśliwie łażąc sam zbudził świerszcza, a ten zaraz rozmigotał nóżkę w niemal 
nieuchwytnym ruchu, o skrzydło ją potarł i brzmieć zaczął iście, jak chrząszcze w trzcinie,
lecz nie w Szczebrzeszynie, a pod Świebodzinem. 
Grzybiarz w lesie się zatrzymał, bowiem, choć już wypatrzył wielki kapelusz 
podgrzybka, nie ruszył, póki nie odsłuchał odgłosów stawonogów. Łezkę z oka otarł,
przypomniawszy sobie poranki spędzone w stogach siana - gdy rozpoczął pierwszą młodzieńczą jeszcze wyprawę - przez szczególne polskie miejscowości. 
Zaczął w przyległym do licznych jezior Pszczewie, przeszedł przez Szarcz, 
by zawrócić na Międzyrzecz i Skwierzynę, zaszedł do Świdwina, kolejne dni spędzając
w Koszalinie. Następnie skierował się na Słupsk, Ustkę i Kościerzynę, odwiedził 
rodzinę w Szczerbięcinie i Pietrzwałdzie, zatańczył na weselu znajomka 
w Będźmierowicach, zaszedł do Dzierżążna, by zakończyć podróż w Tczewie...
W końcu grzybiarz stary spojrzał hen ku horyzontowi, sięgnął po kozik i zajął się 
zbieraniem podgrzybków.  
Wędkarz tymczasem, nieświadomy toczących się wokół wydarzeń, zobaczył tańczący
na wodzie spławik i szarpnął wędziskiem. Terkot kołowrotka tak przyspieszył, 
że zdać się mógł teraz jednostajnym szelestem, a wędzisko wygięte do oporu znaczyło 
tylko jedno - na drugim końcu zestawu tkwiła wielka ryba!
Walcząc o życie, leszcz szeroki jak szufla do śniegu silnie targnął żyłką, zrobił wszystko,
by uciec. Na próżno. Wędkarz spokojnymi odruchami rutyny przezwyciężył pierwsze 
roztrzęsienie. Ściągał żyłkę pewnie, przesuwając wędzisko to w lewo, to w prawo, 
aż w końcu wygrał. 
Leszcz na brzegu leżał płasko, żegnając się z życiem, lecz zaskoczył go wędkarz 
rozanielony, gdy aparat wyciągnął, fotkę mu strzelił, całusa w nos dał i z powrotem 
do wody wrzucił...
Oszołomione zwierzę płetwami machnęło i szczęśliwie, pomknęło w toń. 
Wędkarz na brzegu posiedział, po czym przełamał zmęczenie, sprzęt swój pozbierał
i wkrótce odszedł. 
Spać dziś będzie spokojnie, przeświadczony, że samo dobro uczynił, zapomniawszy, 
że nim rybę wypuścił życie jej darując, pierwej ją hakiem pokaleczył, śmiertelnie
wystraszył i potężnie wymęczył... 
Lecz tak to już jest, z Homo sapiens... 

Koniec. 

P.S. 
Gdyby komuś się ten tekst przydał na dyktando..., to proszę bardzo, byle tylko w miarę
możliwości wspomnieć (dopisać), kto jest jego autorem - a to, że niejaki: 
Paweł Tadeusz Galiński. 

Jako, że obrazy, skończone lub (częściej) w trakcie - schną sobie spokojnie, a w pracowni na trzymanie nowych miejsca chwilowo brakło..., nadszedł czas blogów uzupełniania, 
tak w treści rozliczne, jak i kolejne teksty - a tych mam, gotowych i prawie, całkiem 
sporo. Nie powiem tym razem kiedy je wrzucać będę, ale najprawdopodobniej w ciągu 
najbliższych 7 - 10 dni, nim znów się w pracowni malarskiej na świat zamknę... 





środa, 11 października 2023

Lisek chytrusek - level master.

 Dziś opowiadanie / esej / tekst nieco ironiczny, dotyczący realnej sytuacji..., 

pod tytułem: "Lisek chytrusek level master"

(w  pełni po polsku - Lisek chytrusek poziom mistrza).


Tego lata wiele dni spędziłem na spacerach po okolicy, czasem sam, czasem z moją 

mamą, czasem w innym gronie. To akurat wątek poboczny, zatem nie będę go 

rozwijał. W każdym razie, podczas tych licznych wypadów bardzo uważnie 

obserwowałem otaczające krajobrazy miasta, okolic podmiejskich, pobliskich łąk, 

pól uprawnych czy wijącej się szeroką wstęgą Wisły, szczególną uwagę zwracając 

na wszelkie zwierzaki, od najmniejszych po...

Tego dnia wracałem już do domu po długim spacerze. Od dworca kolejowego ulicą 

prostopadłą do ulicy Gdańskiej, gdzie na przeciw jest cmentarz, a po mojej nieużytki 

za ogrodzeniem. Nieużytki porośnięte wysokimi trawami, krzewami i drzewami, 

z zwałem ziemi, betonu i cegieł po rozebranych budynkach. Dookoła poza cmentarzem 

teren ten otaczają ruchliwe ulice, dworzec, parkingi, osiedla i domki jednorodzinne.

Dalej, jeszcze co najmniej kilometr w każdą stronę jest miasto..., kolejne 

osiedla, torowiska, przedsiębiorstwa i inne. 

Można powiedzieć, że to jedna z ostatnich większych, leżących odłogiem działek 

nie w środku, ale jednak blisko centrum miasta. 

Idąc jakby mimochodem oglądałem kszaczory, aż tu nagle coś się poruszyło. 

Trawa wypalona pełnią lata była w odcieniach od lekkiej zieleni przez typowy koloryt 

siana, aż po odcienie rdzawe, także dopiero po chwili zorientowałem się, na co patrzę. 

Lis. Młody lis, siedział sobie może 2 metry od oddzielającego nas płotu i teraz już, też 

z lekkim zdziwieniem, ale bez wyraźnego niepokoju, przyglądał się nam. 

Cóż, sięgnęliśmy po komórki, potem zaczęłiśmy robić zdjęcia. Liskowi nie przypadły 

do gustu nasze ruchy i zainteresowanie, ale nadal z (przynajmniej pozorowanym) 

spokojem przeciągnął się, wstał i poszedł w głębszą trawę. Wchodził w gęstwinę powoli

prawie - jak by nam mówił "no już dość cudaki, spadajcie, nie mam ochoty na sesję 

fotograficzną, pa pa"... I znikł nam z oczu. Poniżej nieco zdjęć, boć może nie najlepszych,

ale...  



O matko z córką, znowu dwunogi... 

Gdzie tu pójść...

Najlepiej przed siebie... 

E, nie chyba jestem za blisko płotu... 

O, i to jest właściwy kierunek... 

I zniknął... 

Moglibyście zapytać, no dobrze, lis jak lis, zatem, czemu "level master"? 

A..., ponieważ ten konkretny lis był jak u siebie, a jednak niemal w środku sporego 

pomorskiego miasta. W dzikości przyrody, a tuż obok ludzi, od których jednak, 

pozostawał całkiem bezpieczny, powiedziałbym po reakcjach, wręcz nami znudzony...

Całkiem wolny, choć niby za płotem, pytanie istotne, czy on czy my jest prawdziwie 

wolny, realnie bezpieczny..., kto tu kogo obserwuje, kto tu się komu na co dzień

 przygląda... i żyje sobie całkiem, jak chce. Ile lisów w okolicy miasta ma tak dobre

 warunki? Tak całkowicie pełne bezpieczeństwo, nawet od myśliwych, bo w na terenie

aglomeracji strzelać nie wolno... 

Lisek chytrusek, albo mały mądrala - spokojnie, bez pośpiechu, bezpiecznie, bez płacenia

podatków, czynszu czy wynajmu działki, mieszka sobie niemal w sercu miasta... 

Mistrz. 


Koniec. 


A jutro, albo w najbliższych dniach, opowieść o kocie i myszy, potem o innym kocie, potem 

o okolicznych bezkręgowcach, potem o gołębiach i sowie i..., inne..., a nawet kolejne dyktanda 

i "horror w stawie" w relacji kilku postaci, w tym m.in., ropuchy, zimorodka i zaskrońca... 

Zapraszam!