II.
Ósmy kwietnia, roku 1995,
jedenasta wieczór, gdańskie przedmieścia,
okolice osiedla Morena.
Elegancki
stwór, który dwa dni wcześniej zajął się..., ostatecznym
rozwiązaniem
kwestii kilku bandziorów z okolic dworcowych, przechodzi z
blokowiska Moreny
na pobliskie osiedle domków
jednorodzinnych.
Idzie spokojnie, długim, równym krokiem, popalając fajkę.
Spogląda ku
oknom domów, jakby oceniając ich wygląd.
W końcu, zatrzymuje się
przed jednym, stoi chwilę nasłuchując i węsząc.
Rusza
w stronę bramki domu ze szczególnie dużym ogrodem, otoczonym
dodatkowo wysokim żywopłotem.
Bramka jest zamknięta, ma zadziwiająco
solidny zamek, więc
elegant zamiast
łamać metal zaczął powoli przeciskać się między
wyjątkowo wąskimi prętami krat.
W tym momencie widać, że jego ciało nie posiada szkieletu, w każdym razie,
w takim sensie - jaki dotyczy ludzi i większości ssaków...
Zaniepokoił się dopiero po przejściu na drugą stronę. Może jakiś nikły zapach,
może szelest zbyt znikomy dla
zwykłego ucha, w każdym razie stanął w miejscu,
pewny nagle, że
to zasadzka. Sprężył się w sobie, lecz i tak ruszył w głąb
podwórka.
Nie miał zresztą wyboru - ucieczka drogą którą przybył - potrwałaby zbyt długo,
inna mogłaby go zdradzić, poza tym, nie
wiedział jeszcze - z czym ma do czynienia...
Pies wyskoczył z boku jak wystrzelony
z procy, skoczył z przyczajenia, cicho,
bez szczeku, warkotu,
zupełnie jakby nie był psem. Wielki wilczur przeleciał
w miejscu,
w które celował - ale elegant stał teraz nienaturalnie, niemal
poziomo
wychylony w tył!
Człekokształtny stwór wyciągnął rękę w bok, złapał psa w
locie za kudły na karku
i odrzucił jak leciutką, szmacianą
zabawkę. Pies poleciał daleko, upadając o dobre
dziesięć kroków dalej. Upadając - natychmiast wyprostował się, wyrósł,
spotężniał
- a wszystko w absolutnej ciszy. Wilkołak uśmiechnął
się krzywą paszczęką,
wyszczerzył zęby i znowu skoczył, z
miejsca gdzie stał, niemożliwym, ponad
siedmiometrowym susem dopadł
elegancika, teraz, wydawało się, mikrego
i delikatnego przy lecącej
w jego stronę górze mięcha i futra!
Ale wilkołak
przeliczył się - stwór nieznacznym, szybkim
skrętem ciała najpierw
znów wychylił się w tył, potem jeszcze
szybciej wyprostował wyprowadzając cios.
Sam nie drgnął nawet,
choć zderzenie jego pieści i ciała wilkołaka wywołało
dosłownie niewielki wstrząs - tak gruntu pod stopami jak i silny powiew wiatru,
szeleszczącego liśćmi drzew
owocowych i żywopłotu. Wilkołak nadział się na dłoń
stwora i
znów poleciał do tyłu, zraszając trawę krwią. Przeturlał się
po ziemi,
próbował wstać, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa... Podtrzymał się na drżących
łapach, charknął i splunął krwią.
Potem wspiął się na klęczki, zakaszlał, pomacał
zmiażdżony
mostek, wgniecione żebra, dziurę ziejącą w piersi na wysokości
serca.
Kompletnie zaskoczony popatrzył na eleganta stojącego nadal
tam, gdzie stał. Stwór
uśmiechnął się lekko i przechylił głowę
jak ptak, w niemal niewinnym geście
pokazując wilkowi dłoń z
zaciśniętym w szponach, wilczym sercem....
Wilkołak bezwiednie znów
próbował wstać, ale zamiast tego zaczął gwałtownie
kaszleć,
charczeć, a potem z pyska buchnął mu strumień ciemnej, prawie
czarnej
posoki. Jeszcze raz spróbował unieść swoje potężne ciało
z klęczek, ale padł tylko
bezsilnie na bok. Po paru sekundach
równie płynnie jak wcześniej, zaczął się
zmieniać. Tym razem
przybierał jednak postać nagiego człowieka i tylko rana
stała się
jeszcze gorsza i bardziej widoczna. Nastała chwila ciszy, zakłócona
wkrótce ciamkaniem i siorbaniem, chrzęstem szczęk, gdy stwór ze smakiem
pożerał serce wroga...
Nagle, elegant, odrzucając resztki serca, gwałtownym ruchem
obrócił głowę
w stronę rosnącego na środku ogrodu dębu. Nie zdążył się nawet w pełni obrócić,
gdy z górnego okna domu ktoś wygarnął
do niego ze śrutówki. Przygotowany
byłby w stanie odskoczyć - ale
wróg nie tracił czasu na sygnalizowanie swoich
zamiarów, ba, nie
otworzył nawet okna!
Tym razem mimo natychmiastowej reakcji,
kilkanaście mini-pocisków utkwiło
w prawym ramieniu i barku eleganta.
Jęcząc z bólu wyciągnął jedną z drobin spod
skóry i osłupiał,
widząc, że błyszczy zupełnie inaczej niż ołów... Srebro...
Ha, zatem nie
trafił po prostu do domu zamieszkiwanego przez wilkołaki, nie
chodziło
więc o nic tak błahego jak naruszenie wilczego
terytorium, była to dobrze
przygotowana pułapka i nawet wiedział
już, czyja...
Człowieka wyczuł pod dębem już w momencie, gdy
tamten zaklął
(w swoim mniemaniu - bezgłośnie), widząc śmierć
wilkołaka.
Zraniony i krwawiący obficie - stwór opadł na klęczki - jednak nawet lekko
przymglonym bólem wzrokiem zdołał dostrzec, jak
spod dębu i od strony domu
biegnie ku niemu kilku czarno odzianych
ludzi z noktowizorami na oczach.
Zmusił się - by wstać i
wtedy padły kolejne strzały. Tym razem widział napastnika,
zdołał
odskoczyć, ale przy tym przestał zwracać uwagę na otoczenie i od
razu zarobił
srebrnym łańcuchem w twarz. Paląca oparzelina
naznaczyła koszmarnie jego dotąd
nieskazitelną, męską twarz. Teraz już nie
miał powodu udawać człowieka, rozłożył
ramiona i metamorfował - w ciągu sekund zmienił się, tak szybko, że nim
znów
rzucono łańcuchem, nim strzelec zdołał ponownie wycelować,
na podwórcu stał
maszkaron przypominający skrzyżowanie nietoperza - z ponad dwu i pół metrowym
niedźwiedziem i łbem stwora prosto z
sennych koszmarów. Maszkaron otworzył
paszczę i wrzasnął na
człowieka ze śrutówką. Fala dźwięku uderzyła w człowieka
jak
kafar, ciało wyrzucone w powietrze, z pełnym impetem wyrżnęło o
ścianę domu
i padło bezwładnie. Tym razem w powietrzu świsnęły od razu
trzy łańcuchy, stwór
jednak z łatwością uniknął wszystkich - składając ciasno ręce-skrzydła i wyginając
ciało w sposób
zupełnie nieludzki. Skoczył na ganek, odbił się i nurkując pod
kolejnymi ciosami łańcuchów, ściął z nóg od razu dwóch łowców,
jednak nie
poprzestał na tym i zaciskając twarde jak stal palce na
ich kostkach, pociągnął obu
za sobą. Zrobił jeszcze kilka
posuwistych, długich, szybkich jak mgnienie kroków,
obrócił się
gwałtownie, a ludzie w jego łapskach zatoczyli w powietrzu
koszmarnego
wiatraka. Stwór cisnął obie ofiary w pozostałych
łowców. Gdy skłębili się na ziemi,
machnął skrzydłami i
skoczył ku nim, otwierając koszmarną paszczę.
Był tuż, gdy zatrzymał go w locie bełt z kuszy!
Trafiony niemal w środek korpusu, stwór
zwinął się, skurczył, i nie mogąc dłużej
kontrolować lotu - zarył pyskiem z trawę.
Podniósł się, targnął nim ból, dlatego
ponownie nie zdołał uzyskać
odpowiedniej prędkości i uniknąć dwóch łańcuchów
wyrzuconych
sprawnymi ramionami - drugiej fali wrogów. Oba łańcuchy zakończone
były posrebrzanymi, kolczastymi kotwicami. Gdy owijały się wokół
niego,
natychmiast paliły ciało, ból oślepiał i stwór po prostu nie mógł zareagować,
uchronić
się przed kolejnymi kotwicami, kolejno wczepiającymi się w skórę jego skrzydeł
i barków. Na wpół
oślepiony, unieruchomiony i targany paroksyzmami bólu,
mógł
jedynie obserwować, jak podbiega do niego jeden z łowców, a w jego
ręku
błyszczy wielki, szeroki sierp!
Łowca pomagając sobie
impetem rozpędu - w biegu dopadł wampira i ryzykując
ugryzienie - całym ciałem starł się z maszkaronem. Jego ręka wystrzeliła w
bok
i w górę, ostrze szerokiego - posrebrzanego sierpa cięło i wbijało się w
szare ciało
wampira jak w masło - aż rozdarło jego serce!
Stwór drgnął gwałtownie, pochylił się i niemal przewrócił, ale
zarówno trzymający
łańcuchy, jak i jego kat, podtrzymali jego ciało w
pionie. Potwór nie męczył się długo,
jego ciało w oczach zaczęło się kurczyć, skóra najpierw
nabrała niemal ludzkiego
wyglądu, a potem zaczęła się marszczyć. Martwe ciało zawiodło wciąż jeszcze
jasny umysł nieśmiertelnego...
Po kilku minutach ze stwora została tylko kupa łachmanów, skór i suchych, bardzo
licznych i drobnych kostek. Łowcy odsunęli się. Upadając na
trawę mumia stwora
dosłownie połamała się, a potem powoli rozpadła i
zamieniła w szary proch.
Na ziemi zostało tylko to, co nie było
iluzją ani metamorfującymi elementami
ciała - piękny czarny
smoking, złoty pierścień i fajka.
Łowca, który sierpem zabił potwora, pochylił się, wyciągnął z kieszeni smokingu
plakietkę dowodu osobistego i portfel. Zajrzał do niego, wyciągnął co chciał,
po czym odrzucił na bok, potem,
regulując jasność noktowizora przyjrzał się
dokumentom i zaklął
cicho...
- Cholera, żaden z naszych ptaszków, przyjezdny, pieprzony
turysta.
- Nie pier*** - sarknął drugi - skoro to turysta, czemu tak
pewnie szedł
na przedmieścia?
- A cholera wie, może był już tu kiedyś, może zna któregoś z
naszych i miał
namiary, wiesz że ich mózgi działają jak sowom,
map to oni nie potrzebują,
raz taki zerknie i już wszystko wie. To
zresztą nieważne, trzeba dać znać
Staremu że wilkołak zawiódł,
jego koledzy nie będą zadowoleni. Zresztą,
widziałeś jak się rozpadł? Nasz ostatni ptaszek tylko pomarszczył
się trochę
i wyglądał - zanim żeśmy go spalili - jak stu letni
dziadzio...
- Hm - szepnął Kazik, Opiekun Wilków - a może to ten załatwił łebków koło Dworca?
- Możliwe.
- Wisz, wśród nich był Zenek, siostrzeniec mój, nie nie - inni popatrzyli na niego
dziwnie - przeżył, ale ciągle jest w szoku, z domu nie wychodzi, cały pokój
w czosnku i soli, chyba pomyślał, że to wampir był...
- Ha, Zenek mądry nigdy nie był...
- Nie gadaj tak, toć wampir podobnie wygląda..., a poza tym dwóch kumpli
- Ha, Zenek mądry nigdy nie był...
- Nie gadaj tak, toć wampir podobnie wygląda..., a poza tym dwóch kumpli
dopiero co stracił, sam w łeb dostał..., że się źle prowadzili, napadali ludzi,
wiele połajanek już ode mnie miał, ale zawsze tam wracał no i...
Przez chwilę wszyscy byli cicho, wspominali błędy młodości, albo (młodsi)
cieszyli się, że trafili do Łowców, bo niewiele innych profesji czekało na młodzież
z post-komunistycznych blokowisk...
- Sądzisz, że to któryś z Ojców? - przerwał ciszę jeden z młodszych łowców,
przed chwilą leżący jeszcze wśród poprzewracanych
przez stwora...
- Nie wiem, cholera, w naszej ukochanej Ojczyźnie ostatniego Ojca załatwił
Staszek Deprech jakoś w 1989, zaraz po
tym Okrągłym Stole go zdiagnozował,
komucha jednego,
i załatwił z chłopakami z 3 oddziału. Ponoć sam prałat dawał
im potem rozgrzeszenie. Wytłukliśmy gnidy, zostało trochę młodocianego
tałatajstwa szwendającego się
po blokowiskach, ukrywającego dobrze, tych zawsze
trudno dopaść, ale ten był inny - nawet od naszych Ojców..., widzieliście jak szybko
się zmienił? Jaki był
silny i szybki?
Fakt..., gdyby Łowca Rafał tracił czas na odmykanie okna, raczej by go nie trafił.
- Dobra, chłopaki, zbierajcie się, weźcie
zapakujcie wilka i spadamy zanim któryś
z sąsiadów wezwie policję...
Łowcy pozbierali z ziemi obolałych kolegów, zabrali łańcuchy,
w miarę starli krew
i szary proch, po czym poszli na tyły domu,
zapakowali wilkołaka do bagażnika
sporej półciężarówki i
odjechali.
Gdy tylko zniknęli za rogiem, spod latarni wychynął jakiś drobny i nienaturalny
cień, postać nagle jakby rozdęła się i
przybrała wygląd szczupłego mężczyzny
w wieczorowym stroju. Mieli
się spotkać, ale Władimir z Romanowów, ostatni
ze starego carskiego rodu, jak zwykle musiał zboczyć, próbować zakosztować
polskiej krwi, no i tym razem się przeliczył, durak...
Wyglądający na trzydziestkę stwór zadrżał na całym ciele, gdy przypomniał sobie
odgłosy i zapachy walki. Dzięki swoim wyostrzonym zmysłom niemal widział,
co się działo i najbardziej przeraziło go
nie to, że Władimir uległ Łowcom,
ale że ludzie dogadali się z
wilczym stadem. Wilkołaki - niemal nieznane
w Polsce za czasów
komuny - teraz emigrowały tu z całej Unii, a nawet
ze Stanów i Kanady, gdzie powoli zaczynało im brakować miejsca.
Zresztą
to samo dotyczyło i ich, Pożeraczy, tyle że przyjeżdżali do Rosji
i Polski nieco wcześniej, w latach pięćdziesiątych XX wieku, gdy okazało się,
że nowy laicki system
totalitarny potrzebuje sprawnych działaczy i jest w stanie
przymykać
oko na ich nietypowe potrzeby... W tej
sytuacji przyjeżdżali tu
wszyscy żyjący przedstawiciele
jego rasy...
W skali ich niemal wiecznego życia - dobra sytuacja nie trwała zbyt długo,
było im dobrze, ale komunizm
się skończył, a nowy świat ułatwił działania
Oddziałom Prewencyjnym. Poza tym, gdy wespół z odradzającymi się
Oddziałami Łowców, także i klechy podniosły głowy, znów
zrobiło im się
za ciasno. Na wschodzie było nawet gorzej niż tu,
a tu było straszno.
Wolał jednak Polskę - pełną spryciarzy myślących jak zarobić. Kochał tą
degrengoladę ludzkiej
moralności płynącą z poprzedniego ustroju, dawała im
ona sporo miejsca do życia i nawet ogólnie udawało im się ukrywać swoje
istnienie. W Rosji dawni sprzymierzeńcy udawali teraz nawrócenie, a
jednym
z pierwszych ustępstw wobec cerkwi było uznanie Pożeraczy za
demony
szatańskie, dowód zepsucia zasługującego na wkroczenie kościelnych
inkwizytorów, łowców i egzorcystów. Raj na ziemi zamienił się w
piekło,
tysiące jego pobratymców w krótkim czasie rozstało się z
życiem.
Chaotyczne wspomnienia opadły z elegancko ubranego pożeracza, gdy
w okolicy zabrzmiały w końcu syreny wozów policyjnych i karetki.
Czas znikać - pomyślał, po czym zaczął biec w
stronę śródmieścia,
a biegł tak szybko, że rozmazywał się w
oczach...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz