niedziela, 24 maja 2015

Drżenie.

Znaleźliście ten pamiętnik? Możliwe, że wkrótce się spotkamy. 
Nie, nie patrzcie teraz na daty..., nie mają znaczenia.

Poniżej opisuję najważniejszą część historii mojego życia i nie tylko,
ale po kolei.

Zatem...

Niecałe trzynaście lat przed datą ostatniego zapisu, po wielu niepowodzeniach 
na płaszczyźnie towarzyskiej i prywatnej, usilnie szukałem dla siebie odskoczni
od zgiełku wielkiego miasta.
Długo trwało zanim pośrednik nieruchomości zaproponował mi dom na wsi 
spełniający wszelkie moje oczekiwania. Architektonicznie wprawdzie przypominał 
raczej domy charakterystyczne dla amerykańskich przedmieść, jednak, gdy tylko
go zobaczyłem, od razu wiedziałem, że to właśnie ten dom, żaden inny, 
powinienem mieć.
Był stary, mocno podniszczony. Remont - ze względu na rozmaite trudności - trwał 
niemal sześć miesięcy i pochłonął naprawdę sporo pieniędzy, ale jakkolwiek 
irracjonalnie by to nie brzmiało, ani razu nie odniosłem wrażenia, by zakup 
był błędem.

W końcu odjechały ostatnie ekipy remontowe i po podłączeniu mediów, 
mogłem zacząć dbać o podreperowanie nadszarpniętego budżetu...
Artyści malarze - bo właśnie malarstwem się parałem - nie zarabiają dużo 
w czasach powszechnej komputeryzacji, z drugiej strony, niewielkie martwe natury,
krajobrazy i portrety nadal miały wzięcie.
Zawsze były jakieś nowe kuchnie, pokoje, gabinety i firmowe boksy, w których 
dobrze wyglądały moje obrazy. Zresztą, by dobrze poznać tutejszą ludność,
zorganizowałem kameralny wernisaż w lokalnej bibliotece. 
Wernisaż miał zresztą i inny cel, ach, co tam, przyznam szczerze, miałem ochotę
zacząć malować akty i liczyłem na poznanie jakiejś pani chętnej do współpracy. 
Udało się. Ledwie miesiąc po wystawie zgłosiła się do mnie śliczna dziewczyna, 
z którą podczas wernisażu długo rozmawiałem o sztuce, czyniąc zresztą 
niedwuznaczne aluzje - jak miło byłoby zmienić tematykę prac, wzbogacić moją
kolekcję o kompozycje przedstawiające jej śliczne ciało... 
Miała ledwie dwadzieścia lat, oszałamiała mnie urodą i spontanicznymi, 
szczerymi emocjami. Jakoś tak wyszło, że namalowałem ledwie dwa jej akty, 
gdy pozwoliła mi się zabrać do łóżka. Nie można zapomnieć takich nocy i rozkoszy.
Oczywiście malowałem jej portrety i akty, i o dziwo, sprzedawały się świetnie, 
pozwalając nam na spokojne życie. Już po tygodniu od pierwszej wspólnej nocy,
zamieszkała razem ze mną, a miesiąc później została moją żoną.

Czy można chcieć więcej?
Chyba tylko tego, by było tak w nieskończoność…

Moja prywatna idylla trwała dziesięć lat.
Po upływie dziesięciu lat wypełnionych (jak by to banalnie nie brzmiało)
- szczęściem i sukcesami artystycznymi o jakich wcześniej nie marzyłem - w
wieku 49 lat miałem 30 letnią, przepiękną żonę, siedmioletnią córkę i naprawdę...,
duże oszczędności. Czułem się spełniony, jednak kariera artystyczna wciąż 
się rozwijała, a ja, muszę przyznać, bez wahania rzucałem się w wir zdarzeń.

Pierwsze symptomy nieszczęścia były bardzo subtelne. Zaczęło się psuć wkrótce
po dziesiątej rocznicy zawarcia naszego związku, gdy córka moja skończyła osiem 
lat.
W tamtym czasie musiałem często wyjeżdżać - znana sieć galerii zaproponowała 
mi kontrakt i cykl wystaw. Trzeba było przypilnować wszystkiego na miejscu. 
Rzadko wracałem podówczas do domu i z początku nie zauważałem, jak z wizyty 
na wizytę moja żona zachowuje się dziwniej, coraz to bardziej apatyczna, smutna, małomówna.
Nie rozgrzewały nas już, jak dawniej, pełne namiętności noce, a w seks po raz 
pierwszy wdarła się nuta rutyny. Kasia, moja mała córeczka, też bywała niespokojna, 
często opowiadała niestworzone historie o mleku, które rozlało się samo, o talerzach
tańczących pod sufitem i tym podobne. Brałem to za typowo dziecięce, niewinne 
fantazje. Nie zwracałem uwagi, iż żona patrzyła na nas wówczas bezbarwnym, 
pustym wzrokiem.

Podczas trzeciego z zaplanowanych wernisaży, gdy w domu nie było mnie od ponad
miesiąca, zadzwoniono do mnie z policji.

Wiadomość dosłownie rzuciła mnie na kolana.
Po paru minutach umysł rozdarł ból i straciłem przytomność. Obudziłem się 
w szpitalu, a znajomi twierdzili, że niewiele brakowało. Sami rozumiecie, 
skok ciśnienia, stan przedzawałowy.

Żona i córka - według raportu koronera - zmarły nagle, jednej nocy, jednak ich
ciała odkrył dopiero tydzień później przejeżdżający obok listonosz - gdy wrzucając
list do skrzynki przy drzwiach, zastał je otwarte, a z wnętrza rozchodził 
się intensywny, słodkawy zapach rozkładu...
Gdy przyjechałem nie mogłem nawet normalnie pożegnać rodziny, trumny były
zalutowane na amen, ciała, jak mówiono mi, w bardzo złym stanie. 
Śledztwo trwało długo, ale nie przyniosło jasnego rozstrzygnięcia, nie odkryto 
przyczyny ich śmierci. 
Szybko wyeliminowano jedynie mnie jako podejrzanego - nie mogłem być w dwóch
miejscach naraz. Ponoć widziano w pobliżu domu jakąś ciemnoskórą dziewczynkę
i kobietę o złocistej skórze, jakby pochodziła z Grecji lub południowych Włoch, 
nie było jednak śladów morderstwa, zatrucia, nie wchodziły w grę narkotyki, 
ani ulatniający się gaz. Po prostu zostawiłem je żywe, a następnym razem patrzyłem 
na ich zamknięte na głucho trumny...

Pogrzeb był uroczysty, przyszli niemal wszyscy mieszkańcy miasteczka, 
byli właściciele galerii, ludzie sztuki. Na stypie ponownie zemdlałem, 
czym chyba poprawiłem sobie notowania u księdza i innych ludzi, którzy, 
jak się okazało - mieli mi za złe malowanie aktów, seks przedmałżeński i inne 
takie...
Kolejne dni wypełniały mi głównie żal i poczucie straty. Ludzie otoczyli mnie
nadspodziewanym współczuciem. Mieszkałem teraz w gminnym motelu dla
oficjalnych gości, kasa nie stanowiła problemu. Nie mogłem jednak pracować, 
sama myśl o wzięciu do ręki pędzla, napawała mnie odrazą. Pejzażyki, jabłuszka
i wazoniki - pierdoły bez znaczenia w obliczu śmierci najbliższych. Portretów 
nie mogłem robić bo mimowolnie zaczynałem malować ukochane twarze, 
a akty..., jakże mógłbym malować akty, skoro nie było przy mnie mojej żony? 
Znalazły się wprawdzie kobiety chętne by mnie pocieszyć, próbowały mi pozować, 
ale efekty były żadne - jakbym nagle stracił cały talent - zapomniał o latach 
doświadczeń.
Właściciele galerii i marszandzi mówili o chwilowym załamaniu nerwowym 
i powoli wyprzedawali ostatnie z moich prac. Nie miałem kłopotów z finansami 
i wiedziałem, że nie będę ich miał jeszcze przez wiele lat, ale moje kontakty 
powoli wygasały.
Cóż to za interes niańczyć zrozpaczonego malarza, skoro tylu innych pragnie 
nawiązać współpracę i zacząć sprzedawać za ich pośrednictwem? O swoje trzeba
dbać, a jeśli tego nie robisz, cóż… Ja zaś nie mogłem, po prostu nie mogłem. 
Zamiast tego, wciąż odwiedzałem groby bliskich.

Podczas jednej z wizyt na cmentarzu, ujrzałem w oddali, przy cmentarnym murze, 
śliczną młodą kobietę o czarnych włosach i ciepłej barwie skóry, jakby złocistej 
przez migotliwy pot, zraszający jej nagie ramiona i twarz. Miała na sobie długą,
intensywnie seledynową sukienkę, zaiste niezwykły deseń i zestaw barw. 
Pierwszy raz od śmierci rodziny myślałem kategoriami malarstwa, poczułem pragnie
by ją namalować, ale zanim zdecydowałem się ruszyć w jej kierunku, zniknęła mi
z oczu. Od tego czasu widywałem ją dość często, zawsze w ciekawym zestawianiu 
barw ubrań, jednak…, zawsze z daleka. Najbardziej dziwił mnie fakt, że ludzie, 
pytani o złocisto skórą kobietę wzruszali tylko ramionami i odwracali wzrok, 
albo udawali, że jej nie widzą. Po paru tygodniach, zniechęcony i smutny, 
postanowiłem wrócić do mojego starego domu.

Zanim to jednak nastąpiło, mój dawny przyjaciel i też malarz zarabiający sporo 
kasy z malowania pejzaży na południu Europy, zaprosił mnie na wakacje w Grecji.

Był maj, niemal rocznica śmierci mojej żony i córeczki, a ja wylegiwałem 
się nad brzegiem gorącego morza, na niemal białym, miękkim piasku plaży,
przypatrując się ciałom opalonych, półnagich kobiet. 
Żadna nie miała tak niezwykłego odcienia skóry jak kobieta widywana prze ze mnie
w ciągu ostatniego roku, ale kształty i proporcje ich ciał oszałamiały mnie bardziej. 
Mój przyjaciel znał, dobrze znał lekarstwo na depresję.
W ciągu tych paru tygodni w Grecji miałem kilka kochanek, namalowałem 
kilkanaście płócien przedstawiających ich ponętne ciała i wspaniałe światło 
południa Europy. Gdy wróciłem w rodzinne strony, okazało się, że moje prace
trafiły prosto w sedno nowej mody i natychmiast zostały sprzedane, nawet
się ze mną nie targowano o ceny.
Ten zastrzyk pieniędzy i uznania spowodował, że po raz pierwszy w życiu 
zacząłem malować ze zdjęć. Pracowałem i to w pracy, w malarstwie, odkryłem 
ostateczny lek na depresję. Obrazy sprzedawałem na pniu. Zacząłem też znów 
widywać tamtą tajemniczą kobietę, ale nie próbowałem już za nią gonić, 
uznałem - jak zechce, sama znajdzie do mnie drogę. Ja zaś zacząłem widywać 
się z kobietami, które wcześniej oferowały mi swoje wdzięki, co znów pogorszyło 
moje stosunki z miejscowymi duchownymi i ludźmi starej daty, ale szczerze pisząc, 
miałem to w nosie. Pięćdziesiątka wisiała mi na karku, nie wiedziałem ile jeszcze 
pożyję, trzeba było korzystać z uciech, póki można.
Tak też minęło mi kilka kolejnych miesięcy, aż znów nadszedł maj, druga rocznica 
śmierci żony i córki.
W dniu rocznicy, stojąc przy ich grobie, uświadomiłem sobie, że praca i uwodzenie kolejnych kobiet pochłonęły mnie niemal całkowicie i stałem tam, nad ich pomnikiem, pierwszy raz od roku…
Może i uroniłem łzę, może i na chwilę chciałem coś zmienić, zapragnąłem 
niemożliwego jak mi się wówczas zdawało - bo ich powrotu, ale co mógłbym zrobić?
Cofać czasu jeszcze nie potrafimy. Wróciłem zatem do domu, do moich kochanek, 
modelek, farb i sztalug.

Coś się jednak nieodwracalnie zmieniło tego popołudnia, na cmentarzu.
W drugą rocznicę śmierci żony i córki.
Nie zaznałem już spokoju.
Nocami zacząłem słyszeć w domu kroki, zdawało mi się, że miga mi w drzwiach
postać o rozwianych włosach, wysoka, zawsze o głębokiej złocistej karnacji skóry. 
Czasem postać wydawała się odziana w sukienkę, kiedy indziej była naga.
Stawiałem sobie pytanie, czy przypadkiem nie zwariowałem…
Ale i moje kochanki coraz rzadziej przychodziły i zawsze chciały widzieć 
z kim jestem. Szybko wyjaśniło się, że kilka razy dostrzegły w pobliżu domu nagą, 
młodą, może dwudziestoletnią dziewczynę, która wyglądała jak kobiety z moich 
„greckich” obrazów. Gdy odpowiadałem, zgodnie z prawdą, że musiały się pomylić,
patrzyły na mnie dziwnie i powoli wycofywały się z mojego życia. 
Ale ja malowałem wciąż, tylko coraz częściej łapałem się na tym, że moje modelki 
mają twarz tej dziwnej istoty, tak często bywającej w pobliżu, a zupełnie mi nieznanej.
Upływały kolejne dni, minął czerwiec, zaczął się lipiec, parny i gorący, pełen ciepła 
i blasku.

10 lipca zapadł mi w pamięć na zawsze. Był upał, zatem siedziałem niemal 
bez ruchu na werandzie,  wyciągając nagie ciało w cieniu, w którym zresztą także 
było nieznośnie gorąco...
Leżałem w cieniu, nagi, bo ubranie lepiło się nieprzyjemnie i w końcu byłem 
teraz sam, daleko od miasteczka i oczu ludzi...
Obudził mnie cichy stukot, dźwięk ledwo uchwytny, jakby biegnących po ścieżce 
stópek małego dziecka. Otrząsając się z drzemki dosłownie uciekłem w cień sieni. 
Było mi gorąco, za gorąco, ale i zimno. Na karku czułem chłód potu, włosy na całym 
ciele stały dęba. Nigdy w życiu się tak nie bałem...

Niestety, od tego momentu nasiliły się dziwne zjawiska w, i wokół domu. 
Przede wszystkim co i rusz, znów i znów, odczuwałem wokół domu obecność
niewidzialnego dziecka. Złocisto-skóra kobieta jeszcze w czerwcu zniknęła nagle, 
ale kroki na poddaszu nadal słyszałem, teraz jednak nie miałem wrażenia, 
że chodzi o dorosłą osobę. Przejmowało mnie to przerażeniem, bowiem znałem 
tylko jedno dziecko i jedną kobietę, które by kiedykolwiek chodziły po tym domu. 
Tyle, że one umarły ponad dwa lata temu i niemal zgniły spoczywając w łóżkach, 
zanim odkryto je i złożono doczesne szczątki do zimnego grobu…
Po tygodniu, dosłownie zawsze gdy tylko byłem w pobliżu domu, miałem gęsią 
skórkę i niestety - coraz częściej słyszałem szybkie, lekkie kroki na pustej ścieżce,
lub szuranie w trawie, jakby małe, może kilku letnie dziecko biegło ku mnie, 
 rozpędzone do granic możliwości. Reakcja moja za każdym razem była silna, 
jakbym włożył palce do kontaktu, albo oblał się wrzącą wodą. 
Nie miałem najmniejszego zamiaru spotykać się z tym szybkim, choć 
niewidocznym zjawiskiem.

Ponownie zacząłem rozmyślać o sprzedaży domu.

Z 26 na 27 lipca, w nocy nie mogłem zasnąć, nieustannie słyszałem ciche kroki 
na piętrze, tuż nad moim pokojem, tam, gdzie dawniej był pokój mojej córki... 
Byłbym może mniej przerażony gdyby nie to, że kilka godzin wcześniej widziałem
zjawę złotoskórej kobiety.
Była naga, niezwykle piękna, a choć jej skóra była złocisto-brązowa, choć ciało 
ponętne jak mało co, nie czułem się podniecony. Moje skrajnie przerażenie niech
wam tłumaczy fakt, że jej stopy nie dotykały ziemi, a w miejscu oczu widziałem 
wyraźnie ciemne, puste dziury oczodołów… 
 Musiałem wtedy zemdleć. Gdy się ocknąłem zszedłem do kuchni by wypić 
 szklaneczkę czegoś mocniejszego. W kuchni zauważyłem, że dwa dopiero, 
co kupione kartony mleka są dziwnie wyciśnięte, a mleko rozlewa się szeroko 
po podłodze i meblach. Nagłe wspomnienie dawnych opowieści mojej córeczki 
- ponownie tego wieczora wstrząsnęło mną - jak porażenie prądem…

Kolejne dni były dziwnie ciche, nie widywałem zjawy, nie słyszałem kroków, 
ale nie miałem nadziei, wiedziałem, czułem całym sobą, że to raczej jak cisza 
przed burzą - niż wybawienie z koszmaru.
Zwłaszcza, że o poranku 1 sierpnia po raz pierwszy zauważyłem moją zmarłą 
żonę. Byłem na zakupach w miasteczku. Jestem pewien, stała po drugiej stronie 
ulicy. Wyglądała jak wówczas, gdy widzieliśmy się po raz ostatni. Następnego 
dnia kupiłem czarnego labradora, w sieci wyczytałem, że takie psy nie boją się
duchów, ponoć też wyczuwają je i umieją ostrzec właściciela tak przed realnym, 
jak i duchowym niebezpieczeństwem. Nikomu nie mówiłem co się dzieje ot po
prostu pojechałem z ostatnią partią namalowanych w tym roku obrazów, 
opyliłem wszystko tak jak zwykle, kupiłem psa i wróciłem do domu. 
Oczywiście kusiło mnie by podzielić się moimi wizjami ze znajomymi, ale bałem
się oskarżenia o szaleństwo. Wróciłem prosto do domu. Przez tydzień był spokój, 
 cisza, żadnych fenomenów, pies dodawał mi odwagi, choć dziwnie niechętnie 
wychodził z domu...

Ósmego sierpnia pies zerwał się ze smyczy i uciekł.
Długo nie mogłem go znaleźć, a kiedy mi się to w końcu udało, był już martwy.
Do domu wróciłem wówczas ostrożnie, jak do miejsca obcego, teraz już prawie 
 pewien, że muszę się go pozbyć.
Na progu stała złotoskóra kobieta. Miała na sobie krótką sukieneczkę w barwie 
głębokiego indygo. Skinęła mi głową i weszła do domu. Długo stałem przed 
progiem, zastanawiając się, czy wejść. W końcu postanowiłem sprawdzić, co dla
mnie przyszykowały moje duchy, ale wnętrze było puste i ciche, jakby nigdy 
nic się nie wydarzyło.

Nie dałem się nabrać.

Następne dni szperałem w miejskich archiwach i przepytywałem najstarsze 
osoby w miasteczku - chcąc się czegoś dowiedzieć o moim domu, ale poza tym, 
że należał kiedyś do miejscowych bogaczy, niewiele się dowiedziałem. Historia 
domu wydawała się banalna i nudna jak flaki z olejem, ale przecież duchy 
nie nawiedzają szczęśliwych domów... Mogłem jeszcze zrozumieć obecność 
duchów moich bliskich, które zmarły tragiczną i niewyjaśnioną śmiercią, 
ale widywałem je bardzo rzadko. Kim zatem był duch złotoskórej?
Nie dowiedziałem się. Nadal nie wiem jak się nazywała za życia...

Pozostawało zbliżyć się do tego ducha, może sam mi powie, albo jakoś wskaże
rozwiązanie zagadki… Jak na zawołanie, następnej nocy złotoskóra pojawiła się
w drzwiach mojej sypialni, naga. Poczułem na jej widok wyjątkowe, także 
 artystyczne podniecenie, jak wtedy, gdy po raz pierwszy widziałem ją pod 
cmentarnym murem. Patrzyliśmy na siebie parę minut, potem zmieniła nieco 
pozycję, odwróciła się, jakby miała wyjść, ale przystanęła jeszcze w progu 
prezentując mi swój zgrabny profil. Postała chwilę, jeszcze raz popatrzyła na mnie, 
po czym rozwiała się jak dym.

O poranku złotoskóra rzuciła we mnie widelcem.

Nie zdążyłem się uchylić, a widelec w tyłku to nie jest coś, czym chcielibyście 
się chwalić, opowiadając o opętaniu przez ducha... Nie zgłosiłem więc i tego. 
Dziwne, ale nie czułem przerażenia, widziałem że celowała, zranienie nie było
przypadkowe, ale też nieszczególnie dotkliwe, no, może przez dwa kolejne dni 
ciężko mi było siadać na krześle. Opatrzyłem pośladek i postanowiłem ten dzień 
spędzić na hamaku. Po raz pierwszy postanowiłem, że nie będę już uciekał przed
duchami. Tak, znów biegło ku mnie dziecko, którego nie widziałem, ale tym 
razem, zaciskając dłonie na krawędziach hamaku, nie ustąpiłem pola, nie uciekłem
w progi domu. Kroki dziecka urwały się jakby pod hamakiem, ale gdy i na to nie
zareagowałem, wszystko ucichło. Tej nocy znowu złotoskóra stała w progu mojej
sypialni i bynajmniej nie była ani spokojna ani nieśmiała, jej poza pasowała 
by bardziej do prostytutki niż ducha nawiedzającego czyjś dom. 
Wbrew sobie wstałem i podszedłem do niej, tym razem nie rozwiała się, ba,
mogłem jej dotknąć, była jakby zupełnie materialna, delikatnie pogładziłem zimną 
jak lód skórę, ścisnąłem między palcami pierś, przywarłem do niej i zaczęliśmy 
 się całować. Nigdy jeszcze nie całowałem ducha, a było to wrażenie jedyne 
w swoim rodzaju. Jej wargi były wilgotne, jakby zupełnie normalne, choć 
pozbawione smaku i zapachu, a poza tym nienaturalnie zimne - jakby dopiero 
co wróciła z długiego, zimowego spaceru. Długo wymieniałem z nią pocałunki, 
 pieściłem jej ciało. W końcu to ona oderwała się ode mnie i uciekła za drzwi. 
Gdy poszedłem za nią, nie było jej, ale nie zrezygnowałem. Po paru minutach
bezowocnych poszukiwań wróciłem do sypialni i stanąłem jak wryty. Leżała 
na łóżku, a obok niej..., moja zmarła żona... Obie nagie, obie uśmiechnięte, 
obie w wieku mojej żony, gdy ją po raz pierwszy spotkałem na wernisażu.
To absurdalne, myślałem, straszne i obrzydliwe, perwersyjne, ale…, ale rozebrałem
się i poszedłem do nich. 

Kochaliśmy się całą noc.

Nad ranem obudziłem się targany dreszczami, było mi strasznie zimno. 
Cóż, gdy spędzasz noc z martwymi kobietami, których ciał nie podgrzewa 
płynąca w żyłach krew, możesz spodziewać się kłopotów… 
Dobrze, że nie miałem żadnych odmrożeń. Przez kilka następnych dni i nocy
powtarzaliśmy ten sam scenariusz. 
Było mi coraz zimniej, dreszcze targały mną przez cały czas, gdy nie brałem 
ich w ramiona. Widziałem oczywiście destrukcyjność tego zjawiska, 
rozumiałem, że mam swoje lata i długo tak nie pociągnę, ale już mi nie zależało. 
Ledwie czwartego dnia dostałem chronicznej gorączki, której nie mogłem zbić 
 aspiryną ani innymi domowymi środkami, a nie miałem siły wyjść z domu...

Był dwudziesty czwarty sierpnia, cichy, mglisty i dżdżysty poranek, gdy pierwszy
raz od tygodnia jakimś cudem udało mi się wywlec swe sztywne, przemarznięte 
do szpiku kości ciało na werandę. Ciche skrzypienie huśtawki kazało mi odwrócić 
obolałą głowę. Siedziały tam - moja córka i jej koleżanka, zapewne córka 
złotoskórej... Obok, na ławce, skromnie nad wyraz ubrane, siedziały zaś obie me, 
dosłownie i w przenośni, zjawiskowe kochanki.
Przez głowę przetaczały mi się wodospady myśli, targały mną sprzeczne emocje. 
Co ja robię, co zrobię, przez chwilę poważnie myślałem czy wezwać policję, 
albo księdza… Nie, zdecydowałem, to nonsens, przecież nikt mi nie uwierzy, 
 przecież nikt ich nie widział, co, powiem, że widuję dwoje dzieci, w tym zmarłą 
córkę, że przychodzi do mojej sypialni zmarła żona i że…, że rozkochałem 
i uwiodłem jeszcze innego ducha i razem, w trójkąciku…

Od razu zapakują mnie do czubków, na stałe.

Nie - zdecydowałem i spokojny - na ile się dało mimo targających mną dreszczy
- wróciłem do domu, a one już tam były. Córki, bo tak już o nich myślałem, 
poszły bawić się na piętro, a moje, tak, moje kobiety…, no cóż.

Później tego samego dnia do domu przyjechali moi najbliżsi sąsiedzi, pytali mnie 
o zdrowie, wytłumaczyłem się grypą. Przyjechali spytać, zresztą nie po raz pierwszy,
czy nie sprzedałbym im domu..., w końcu nie tak dawno sam o tym wspominałem. 
Tym razem nie domawiałem, zaraz też przystąpiliśmy do negocjacji. 
Sądzili, że nie jest mi miło mieszkać samemu na odludziu, a ja nie wyprowadzałem 
ich z tych racji, wręcz odwrotnie, mówiłem, że już tego wieczora pojadę do miasta, 
państwo widzą przecież, chory jestem…, i tak od słowa do słowa doszliśmy 
do konkretów, podpisaliśmy umowę przedwstępną i się pożegnali. 
Gdy wyjechali rozebrałem się i poszedłem do moich pań, moich pięknych duchów. 
Moje serce biło nierówno, gorączka niemal odbierała zmysły, czułem, że tym razem
to już koniec, a właściwie, szczerze pisząc, miałem nadzieję, że wkrótce przestaną 
mnie boleć - serce i plecy - i będę mógł pokazać moim paniom jak wyglądałem 
przed dwudziestką, ach, czekałem na to z utęsknieniem..., ale nie za długo.

Pamiętam - następnego dnia - podziwiając moje młodzieńcze mięśnie, patrzyłem 
spokojnie na policję i przyszłych właścicieli domu, jak kręcą się nieskładnie, 
wymieniają uwagi, kobieta nawet płakała, a w końcu kilku sanitariuszy wyniosło 
z domu moje sztywne, stare, sine, niepotrzebne już ciało.

...

Jeśli sądzicie, że ten pamiętnik to pusty żart, zgryw, opowieść do poduszki,
kupcie ten dom, postaramy się was przekonać jak bardzo się mylicie..., 
a jeśli już jest wasz, cóż, do zobaczenia!


Koniec.

środa, 20 maja 2015

Zmiany.

Witam po dłuższej przerwie. 

Postanowiłem zmienić ten blog w miejsce publikacji moich opowiadań. Powstaną też
inne blogi tekstowe, z moimi komentarzami do aktualiów, oraz o moich zamiłowaniach poza
sztuką i literaturą,o naturze, o wędkarstwie, oraz o kuchni..., w której od paru lat
czuję się coraz lepiej :)

W ciągu najbliższych kilku dni, zmienię zupełnie ten blog i solidnie przemodeluję blog malarski,
przenosząc tam część informacji stąd. 

Moje opowiadania w dużej mierze są czystą fikcją, w różnym stopniu powiązaną
z naszym uniwersum..., będę jednak publikował i teksty znacznie bardziej realistyczne.

Zapraszam!