sobota, 10 lutego 2018

UFO - epizod 1...

Wracam do fikcji.
Opowiadanie zakiełkowało, gdy przysypiałem...,
oglądając pierwszą serię skoków narciarskich z olimpiady,
czyli właściwie kilkanaście minut przed rozpoczęciem pisania...,
a publikuję - jako - absolutną nowość, jeszcze stygnie !  

P.S. 
Nazwy własne, nazwy miejscowości i dane występujących są 
całkowicie zmyślone, ewentualne podobieństwa osób, zdarzeń 
i miejsc jest czysto przypadkowe... ;)

*******************************************



Godzina 22.30 dnia 6 lipca, wieś Wartka Wstążka, gdzieś w środkowej Polsce. 

Zenek Łysy, stary kawaler mieszkający na obrzeżach wsi w chylącej się 
ku ziemi starej chatce z drewna, znienacka odczuł dziwne drżenie podłogi, 
jakby w okolicy przejechał pociąg.
To oczywiście niemożliwe - skonstatował - stację w Wartkiej Wstążce 
zlikwidowano wkrótce po śmierci jedynego ich polityka - regionalnego 
reprezentanta słusznie minionego systemu - czyli dobrze ponad 30 lat temu.
Zresztą, torów też już nie było - rok wcześniej Zenek osobiście uczestniczył 
w ich "pożyczeniu" od kolei państwowych...
Obłowili się wtedy solidnie, oj, zapas piwa we wsi, choć kurczył się szybko, 
starczył do tej pory..., dopiero miesiąc temu Rada Wsi (cała 45 - tka dorosłych mieszkańców), zaczęła kombinować, skąd wziąć kasę na kolejną partię...
Tak, drganie podłogi z pewnością nie wynikało z przejazdu pociągu.
Zresztą, nie było także charakterystycznego dźwięku...
Dźwięku, szczerze powiedziawszy, nie było wcale!
Gdy dziwne zjawisko powtórzyło się ledwie kilkadziesiąt sekund później,
Zenek wstał zza stołu (cokolwiek niepewnie), pomacał dookoła drżącą ręką, 
zapalił lampkę nocną, chwycił pewnie szyjkę stojącej obok butelki i pstrykając 
kapslem w kąt (skąd połyskiwały wielobarwnie setki innych), wypił duszkiem 
ostanie piwko...
- Hhhhhh..., hrrr, khe, khe, kurde, spać nie dają - skomentował konieczność 
zmiany planów na ten wieczór. 
W tym momencie ostre światło - klujące go w oczy rozpędziło cienie w nawet 
najgłębszych zakamarkach izby, łysnęło krótko, potem znów, pociemniało, 
po czym znów zajaśniało i tak już zostało!
Zenek z wrażenia przewrócił się jak długi, wyrżnął czerepem o nieheblowane 
deski podłogi.
Byłby może rozbił sobie głowę jednak - na szczęście - upadek zamortyzowała 
grzybnia zielonej pleśni, gęstym kożuchem porastająca podłogę, 
od ponad dekady... Znajomy silny zapach pleśni otrzeźwił Zenka, który 
natychmiast poszusował na czworakach ku drzwiczkom prowadzącym 
do kibelka - otworzył, wturlał się do środka i zamknął drzwi. 
Choć światło nadal ostro świeciło spod drzwi i przez mały judasz, Zenek mógł 
w końcu otworzyć oczy (WC nie miało okien)... 
Gdy myślał intensywnie, marszcząc czoło tak okropnie - światłu towarzyszyło
już przedziwne dudnienie, a także podobne wcześniejszym, silne drżenia 
przebiegające ściany i podłogę...

Wszystko ustało tak nagle, że marszczący się i skulony Zenek dopiero po około 
10 sekundach zorientował się w zmianie. Dudnienie powróciło, światło też, ale
słabsze, jakby obiekt, który je powodował, odleciał kawałek dalej... 
Zenkowi przypomniała się w końcu (odległa w czasie o pół wieku), służba 
wojskowa, oraz nocne manewry, gdy nad ich okop nagle nadleciał ciężki
bojowy śmigłowiec jedynie słusznej produkcji radzieckiej... Pomijając dziwne
drżenie domu właściwe wszystko się zgadzało. Zenek zatrząsł się ze zgrozy,
bowiem pomyślał, że może jakieś służby państwowe postanowiły nagle
dać przykład swojego działania i to właśnie ich wioseczkę wybrali na pokaz siły,
by udowodnić im, że żadna ilość piwa nie popłaca, by znikały trzy kilometry
nieużywanych torów...
Ale szybko zmienił pogląd. 
Nagle dudnienie zmieniło się w syk, a światła zniknęły jak zdmuchnięte.
Sekunda, minuta, 10, nic nie wskazywało, że w okolicy był jakiś śmigłowiec. 
Oglądał wprawdzie kiedyś serial o odrzutowym śmigłowcu, ale znał dźwięk 
samolotu odrzutowego, krótki syk w niczym go nie przypominał... 

Dopiero po pół godzinie Zenek odważył się wyjrzeć przez drzwi kibelka. 

Nic. Cisza.

Chyłkiem wybiegł (właściwie wyślizgał się po zagrzybionej podłodze), 
do drzwi wyjściowych. Po drodze skubnął tylko ze ściany siekierę, i już go 
nie było. Biegł szybko mimo rosnącej zadyszki, byle do domu Wójta...
Gdy był może 20 metrów od zagrody szefa, zatrzymał go w pół kroku znajomy
dźwięk odwodzonego kurka - starego, dobrego AK - 47 Wójta... 
Stanął jak wryty, upuścił siekierę i rozdarł się, unosząc ręce w górę:
- Romek, nie strielaj, ja swój, Zenek! 
Szczęknął znów - zwalniany tym razem zamek karabinu, a z cienia pod chałupą
wychynęli chyba wszyscy mieszkańcy wioski...
Zenek odetchnął głośno, opuścił ręce i pochylił się po siekierę. Wójt podchodząc
śmiał się beztrosko, dobrze, że byli kumplami, bo inaczej..., Zenek zacisnął krzepkie
dłonie na stylisku...
- Zenek, Zenek staruchu, myślałem już, że jakiś obcy leci ku nam, nie sądziłem,
żeś zdolny tak skakać na pokrzywionych kulasach. Toż Ty masz pod 7 krzyżyk!
- Tak - sarknął stojący obok Wójta,  wioskowy osiłek, kowal Jan Zgrubny - omałoś 
kapci nie pogubił staruszku... My już myślelim, że po tobie może, gdy te światła,
i dudnienia usłyszelim, akuratnież tak jakoś kole Twojej chałupy... 
- Chciałbyś - syknął rozeźlony Zenek - ale, kurdeż belęc, co to za cholera była, 
widział coś ktoś? 
- Ja widziała - powiedziała młoda (lat 48), wdówka - Zuzanka - mieszkająca nieopodal 
Zenka - Ja widziała, ogromniaste to to było, okrągłe, jakoś jakby ze stali zrobione, 
albo i innego metalu, ogromne powiem, większe tak ze dwa raza, niż ta stara 
lokomotywa, cośmy ją dwa lata temu podprowadzili spod miasteczka...
- Nie powiedaj głupot Zuzanka - zagrzmiał Wójt - nie nie, nie obrażaj, nie chodzi
o opis tego draństwa, tylko o lokomotywie nie gadaj. Zapomnij o niej, zwłaszcza, 
jak by kto obcy pytał! - tu Zuzanka zbladła nieco i pokiwała szybko głową, a Wójt 
podjął monolog: 
- To, co nad domem Zenka krążyło, też widziałem z daleka, od chałupy Twojej, 
Zenuś, ze dwa razy większe to to było, obłe, istnie, kula z metalu, jak w tym 
amerykańskim Filmie "Kula", co mój syn z netu ściągnął. Tylko nie-złota i wszystko 
się w niej normalnie odbijało, jak łysnęło światłem spod spodu, tom myślał, że słońce
do nas na wieś przyleciało, tak się odbijało... 
- Tak, tak, my też widzieli - potaknęło kilkoro innych, większość jednak przegapiła 
widoki, na wszelki wypadek chowając się pod łóżka lub do piwniczek z zapasami...
- Pytanie - sapnął dziwnie zaczerwieniony i roznegliżowany, miejscowy nauczyciel,
stojąc o krok za Zuzanką... - co z tym zrobić? - na pytające spojrzenia, kontynuował:
- Wiecie, ktoś to mógł widzieć, w okolicy wiosek mało, ale turyści jacyś, myśliwi, 
ktoś drogą mógł jechać, albo i jakiś satelita..., kto wie. Gdyby więc ktoś pytał, wiecie,
trzeba pomyśleć, co powiedzieć...
- No tak - tu Wójt łysnął groźnie okiem ku Zuzance - trzeba, oj trzeba - Ty się Franek 
- zwrócił się do Nauczyciela - zajmij może Zuzanką, widzę, że nabierasz już w
tym wprawy... - tu cała wioska zarechotała głośno, a rumieniec na twarzy nauczyciela
pogłębił się (za to Zuzanka pozostała spokojna) - tylko pamiętaj, nauczcie się tak, 
żebyście oboje jedną wersję przedstawiali. 
Wersja... - pomyślał głośno - mówmy, że nie słyszeliśmy, paru obudziło dziwne,
światło, widzieliśmy jak coś szybko odlatywało znad okolicy, ale to tyle, niech się sami 
głowią, co i jak - reszta pokiwała głowami i powoli rozchodzili się do domów.

Zenek postał jeszcze chwilę, a gdy inni odeszli spytał cicho wójta - Kamrat, poratuj
 starego, piwo mi się skończyło, a suszy... - Wójt skinął głową, odszedł ku domowi,
po chwili wrócił ze skrzyneczką mile pobrzękującego szkła - rozliczymy się przy
okazji - szepnął, skinął znów głową staremu i odszedł. 
Zenek ostrożnie, ciężko (skrzynka piwa swoje waży), powlókł się z powrotem,
do domu, tam osuszył dwa piwa i poszedł spać (oparł głowę o blat stołu i zachrapał). 

Rankiem obudził się dość późno, około dziewiątej, wstał, wypił piwko zgodnie 
z zasadami (zasadą klina i iż "piwko z rana jak śmietana"), po czym wyczłapał
przed dom, zobaczyć, czy... 
Stanąwszy w progu wybałuszył oczy i popadł w coś, co potem nazwał 
"no prawdziwym stuporem, słowo daję". 
To straszne. Nie miał już swojego ukochanego, wypieszczonego poletka 
dyni i kapusty - jego ulubionych dań. 
Po prostu.
Jednego dnia niemal hektar ziemi pokrywały dorodne kapusty,
i jeszcze większe, ślicznie pomarańczowe dynie, a teraz..., nic,
czarna, gładka ziemia, może o 10 centymetrów niżej, niż reszta okolicy,
jak by ktoś dosłownie wyciął kawałek gruntu i zabrał ze sobą w całości! 

Gdy się już napatrzył (jakąś godzinę później), poszedł nieco sztywnym 
krokiem po swoje zapasy, odkapslował i wypił duszkiem trzy piwa, 
wrócił na próg, jakby w nadziei, że to tylko delirka, opadły mu ramiona,
i powlókł się do Wójta...

Pod wieczór, siedzieli wszyscy za stołem Rady, umieszczonym w starej 
z pozoru, ale dobrze zaopatrzonej i pomalowanej od wewnątrz stodoły...

Nic nie uradzili, bo co tu radzić nad nieznanym zjawiskiem, nawet wart
nie było co wystawiać, wszak z taką mocą nic nie poradzą.
Wiedzieli to wszyscy.
Wojska ni policji też im tu nie trzeba, ani III wojna o rolny urobek, ani
kwarantanny jakieś jak w filmach, ani grzebanie po wiosce nieznanych
ludzi - nikomu się tu nie uśmiechało... 
Ziemia tu była dobra, żyzna, ale właściwe robili tylko dla siebie, bo handel 
się nie opłacał ( dyskonty hipermarketów w miastach zabijały ich ryneczek, 
aż zabiły na amen, już kilka lat temu ). Liczyli na spokój i ciszę nad ich 
małym światem, chcieli dożyć swoich dni, przekazać zgromadzone skarby 
dzieciom i wnukom, po czym zniknąć naturalnie, a nie, że ich wywalą, 
albo i pozamykają za przedsiębiorczość, bo przecież nigdy nie kradli,
pożyczali tylko - na koszt życia i małych przyjemności - rzeczy i tak już od
dawna nieużywane... Ale wiedzieli, że urzędnicy nowego systemu inaczej
na to patrzą, już nie jest wsio wszystkich, wspólne..., nawet złom stojący
i niszczejący od dekad, mógłby nagle nabrać wartości historycznej, 
zabytkiem klasy zero się okazać... Znali takie przypadki, nie byli jedynym
miejscem na ziemi, gdzie ludzie musieli kombinować, by w ogóle przeżyć 
na swojej ojcowiźnie...

Tak..., będą milczeć.

Dwie rzeczy mogli jednak zrobić.

Jednym - najważniejszym - była pomoc Zenkowi - zaorają puste pole, 
posadzą, co się da, obiecali pomóc w uprawie i oddać trochę ze swojego, 
by staruszek przetrwał jesień, zimę i wczesną wiosnę...

A po drugie..., kierując się starą, wiejską przemyślnością - pokażą złodziejom,
jeśli ci zechcą wrócić - gdzie raki zimują - i to bez jednego strzału!

Zenek zaopatrzy dwa pola, jedno mniejsze, za domem, tylko dla siebie i drugie, 
to samo, które mu ukradziono.  
Na tym drugim - tym ukradzionym - posadzą dynie i kapusty i będą je tak nawozić
najgorszymi, niedozwolonymi dziś azotami i innymi truciznami, na których kapusty
wyrosną jak dynie, a dynie jak Maluch 126-p nieledwie..., a, że niezdrowe będą,
że gazy potem, jak z armaty strzelanie, a inne nieprzyjemności..., czyj problem, 
przecież nie będą tego jedli..., ktoś ukradnie? Trudno. 
W końcu nikt nikomu kraść nie każe...

6 lipca kolejnego roku nikt w Wartkiej Wstążce nie spał, wszyscy siedzieli 
w stodole i raczyli się piwkiem...

Równo o 22.30 rozpoczęło się to samo - co rok wcześniej - widowisko.

Potem obcy odlecieli..., 

i tyle ich widzieli.


Koniec.