Opowiadanie jest formą streszczenia - mam dość materiałów na mini powieść,
ale taka nie nadaje się na bloga - zatem postanowiłem wybrać jeden z epizodów
i stworzyć w miarę spójne opowiadanie.
Łączę tu wątki Łowców..., i mojego ulubionego zajęcia sprzed lat,
zanim zastąpiłem je spacerami z aparatem i sztalugą...
Adept
Robert zakaszlał, papierosowy smog unosił się w
lochu,
na podobieństwo gęstej, porannej mgły.
Spojrzał na zegarek
- jeszcze pół godziny dzieli go od Egzaminu.
W zadymionym,
średniowiecznym lochu, sprytnie ukrytym pod nowym
blokiem - siedziało i rozmawiało przyciszonymi głosami - kilkudziesięciu
Wędkarzy.
Prawie każdy miał u boku Adepta - syna, wnuka, dalszego
krewnego lub
po prostu ucznia. Najznamienitszym członkom Kadry
towarzyszyło nawet
po czterech, pięciu Adeptów. Tylko on
był sam - nie miał już opiekuna,
a gdyby nie wuj Harry z USA, przez pół roku szkolący go u siebie..., ach.
Śmierć
ojca...
Próbując
odciąć się od szarpiącego sercem smutku, zamknął oczy
i
wspomniał dzień, który całkowicie odmienił jego życie...
*
Był 12 marca 2008 roku.
Będąc siedemnastolatkiem - jak niemal wszyscy rówieśnicy, uwielbiał
sport, pogaduchy o niczym i dziewczyny..., ale najwięcej
wolnego czasu
spędzał tak jak i jego ojciec - z wędką, nad wodą.
Fakt,
tata nie zabierał go na swoje wyprawy z kolegami z Kadry, ale nic
dziwnego, gdzie jemu, wówczas nawet nie Adeptowi, do takich tuzów
wędkarstwa... Niemniej od wczesnego dzieciństwa ciągnęło go nad
wodę
i nierzadko cały weekend wędrował brzegami Wisły, ze spiningiem, czy
spławikówką... Potem chełpił się przed
kolegami swoimi wędkarskimi
trofeami. Prawie nigdy nie wracał „o kiju”
- czy raczej - „na tarczy” jak
powiedzieliby koledzy z bractwa, w
którym - też głównie dzięki
historycznemu zacięciu ojca -
szkolił się w odgrywaniu roli rycerza.
O nie, szczęście mu
sprzyjało i najczęściej całe osiedle schodziło
by popatrzeć jak wraca z pięknymi boleniami, kleniami, jaziami,
dorodnymi
leszczami, pokaźnymi, grubymi i pięknie wybarwionymi
okoniami,
sandaczami, sumami, brzanami, czy planiście ubarwionymi
- dorodnymi szczupakami...
Jednak tamtego, marcowego przedpołudnia, natknął się na coś,
czego
nie opisywały żadne książki o faunie polskich rzek. Pamięta
jak by
to było wczoraj, wszedł do domu cichy i skupiony, a ojciec,
który
zdążył już wrócić z pracy - popatrzył na niego, na
wypchany wędkarski
worek i spytał:
- Co złowiłeś tym razem, czyżby suma? Wziąłeś go, mimo okresu
ochronnego?
- Nie tato - odpowiedział pełnym emocji szeptem -
to nie jest sum, to...,
sam nie wiem, ale kiedyś mówiłeś…,
mówiłeś, że w rzece żyje wiele
stworzeń, których jeszcze nie
widziałem, że Karda... - plątał mu się język.
Ojciec wziął w ręce jego worek i poszedł do swojego gabinetu.
Chwilę
później, równie blady jak syn wyszedł z pokoju i gestem zaprosił
go do siebie.
Weszli razem, a na stole leżało to coś:
kilkanaście
trójkątnych, skórzastych płetw i ogromny łeb przypominający
krokodyla - sięgający połowy długości ciała stwora... Linia
boczna
po-wywijana we wzory, od których w oczach latały mroczki.
Stworzenie o ciemnozielonej, ciepłej barwie, czarnym grzbiecie,
i
nagiej, pozbawionej łusek skórze.
Najgorsze wrażenie robiły
jednak dwie łapki, pięciopalczaste,
z przeciwstawnym kciukiem,
wyrastające w miejscu płetw piersiowych.
No i te zęby - powyginane,
krzywe, długie, sino-żółte - wypełniające
dosłownie całą
powierzchnię szerokiej paszczęki...
- To jest Raks chłopcze, naganiacz Utopców. Hodują takie,
krzyżując
szczupaki i padłe wilki, dodają im jeszcze
mózgi i ręce zmarłych
niemowląt, które niestety, często trafiają do rzek, zamiast pławić się
w cieple domowych pieleszy...
Widząc jego przerażony wzrok - ojciec położył mu rękę na
ramieniu,
blado się uśmiechnął, i rzekł:
- Synu, większość młodych wędkarzy nie widziało Raksa, ba,
spory
odsetek Kadry widział go tylko raz, na Egzaminie, a potem już
tylko
na obrazkach naszych Znających. To wielki dzień, nawet nie
wiesz,
jaki jestem z Ciebie dumny. Chodź, zjemy coś, a potem
zaprowadzę
Cię do Mistrza Roberta, musisz się tak wiele
nauczyć...
**
Ze wspomnień
wyrwał go donośny głos przewodniczącego Kadry:
- Adepci ! - zgłosić się do
Mistrza Roberta!
Wstał
nieco chwiejnie, odetchnął głęboko próbując odgonić obrazy
przeszłości.
Uronił łzę nad ojcem. Zaledwie półtora roku temu, w
lipcu 2014 roku, jego ojciec
zginął w walce z Utopcami. Zasadziły
się na Wędkarzy, zginęło wtedy aż
pięciu członków Kadry...
Tylko amulety uchroniły zabitych przed jeszcze
gorszym losem - sług
Utopców - wodnych zombich, bez woli i ducha...
Tego
dnia, gdy dowiedział się o śmierci ojca, nigdy nie
zapomni...,
a potworom nie wybaczy, nigdy! Choćby miał zostać
kłusownikiem, będzie
na nie polować! Ale może jednak zda Egzamin - by w służbie Kadry niszczyć
takich, jak ci, którzy odebrali mu
ojca...
***
Stojąc
na brzegu, z uwagą obserwował zmagania pozostałych pretendentów.
Pierwsze przydzielone im zadanie, polegało na złowieniu i
wyciągnięciu Raksa.
Dla niego błahostka, zrobił to już wielokrotnie i zresztą, zanim
wiedział...
Tak, on i czterdziestu innych pretendentów - poradziło sobie bez
wypadków,
każdy dostał się tu za upolowanie jakiegoś stwora,
potrafili już to i owo.
Patrzył na zmagania ostatniego Adepta.
Dużo młodszy ode niego, może czternastoletni młodzik, za nic nie mógł
wywindować Raksa, a
najwyraźniej bał się jak ognia dotknąć jego ciała,
i to mimo
rękawic - zmyślnie przeplatających grubą skórę bazyliszka z
płatkami
hartowanej stali! Nagle młodzik pośliznął się na
mokrej trawie i wrzeszcząc
wpadł do wody. Raks natychmiast
rozdziawił szczeki i...
Mistrz Robert krzyknął krótko, a jego
kostur wygenerował błyskawicę.
Martwy Raks natychmiast opadł na
dno.
Pomogliśmy wyjść z wody niedoszłemu Łowcy. Był blady i
roztrzęsiony,
łzy cisnęły mu się do oczu. Poklepując go po
plecach, pocieszaliśmy,
miał jeszcze szansę, zostały aż trzy
lata do kolejnych Egzaminów...
Kolejny etap Egzaminu polegał na kontrolowanej walce z różnymi
stworami
lasów i bagnisk, gdzie kryły się najgorsze z gatunków
tzw., Ostatnich
- pozostałości ras rozumnych - jakie człowiek
stopniowo wypierał, zajmując ich
miejsce w drabinie pokarmowej.
Jemu w udziale przypadł pojedynek z młodym gryfem...
Stworzenie
znane z heraldycznych znaków w rzeczywistości miało wielkość
sporego indyka, szerokie orle skrzydła, dziób bardziej jak u tukana
niż orła,
długie szpony u łap, oraz jaszczurczy, zakończony
maczugą ogon.
Miał też, wedle badań Kadry, całkiem sprawny
rozum, niemal dorównujący
inteligencji dziesięcio-letniego
dziecka. Był też jednak wrażliwy na srebro,
na ogień i jak każde inne
stworzenie, szalenie wyczulony na wszelkie gwałtowne
zmiany
oświetlenia, zapachu czy niespodziewane dźwięki.
Adept Robert poprawił ułożenie noża, zapiął kaburę z rewolwerem, sprawdził
naładowanie strzelby przywiezionej od wujka z USA. Strzelba miała
bębenek
rewolwerowy, mieściła sześć pocisków zdolnych za
jednym zamachem rozwalić
czaszkę niedźwiedzia, a wujek twierdził,
gdy się je posrebrzy, również wilkołaka
lub saskłacza... Do
ręki wziął też własny wynalazek - wzmocnioną lampę
błyskową
na długim, metalowym pręcie.
Wszedł
na ring.
Gryf nie czekał, nie dał mu spokojnie przekroczyć magicznego
kręgu,
od razu próbował dziabnąć go w brzuch! Robert uskoczył,
ale nie całkiem
uniknął konfrontacji - gryf pacnął go po udzie
szponami przedniej łapy.
Adept z jękiem rzucił się w bok, a gryf
skoczył na magiczną barierę i odbijając
się od niej, błyskawicznie runął w
dół - pikując wprost ku kroczu młodzika.
Uginając nogi i
szarpiąc kolbą strzelby w bok, Robert odrzucił gryfa na drugi
koniec ringu, po czym przeturlał po piachu i wystrzelił - niecelnie!
Gryf skoczył znowu, tym razem wycelował w strzelbę, chwycił ją
szponami
i lecąc wyrwał z dłoni człowieka - wyrzucił poza ring!
Pretendent natychmiast wyciągnął z kabury rewolwer. Wycelował kierując
się
wrzaskiem gryfa i wystrzelił dwa razy. Niestety znów chybił,
pociski
niegroźnie rozwiały się na Barierze. Ciężko dysząc,
przestraszony,
z rewolwerem w ręku, niemal zapomniał o wyuczonych,
wiele lat trenowanych
strategiach walki..., niemal.
Wziął się w
garść dosłownie w ostatniej chwili. Uskoczył przed kolejnym
atakiem potwora i udając zaskoczenie, pozwolił gryfowi poderwać się
w powietrze.
Chcąc znów go zaskoczyć Robert rzucił w jego kierunku
rewolwerem!
Gdy gryf odruchowo obrócił głowę i kłapnął dziobem
na przelatującą koło głowy
broń, Adept sięgnął po upuszczoną
wcześniej lampę, przymknął oczy i nacisnął
wyzwalacz.
Stroboskopowy, oślepiający rozbłysk zadziałał znakomicie.
Gryf - oszołomiony - utracił płynność ruchu, w
szoku runął na ziemię tuż koło
nóg pretendenta, a ten
błyskawicznie przestąpił nad stworem, wyciągnął zza pasa
nóż i
popierając cios skrętem ciała i gwałtownym przyklękiem - pchnął wprost
w
oczodół gryfa! Krew i mózg rozlały się falą po piasku ringu, stwór drgnął
jeszcze, ale zaraz znieruchomiał...
Wygrał. Wyprostował się i uspokoił. Pozostał mu tylko
egzamin teoretyczny...,
łatwizna.
****
Pisk budzika
sprawił, że niemal spadł z łóżka...
Wstał, odruchowo sprężony, gotów do walki.
Dopiero po chwili skojarzył,
wyłączył budzik, spojrzał na jarzącą się czerwono
tarczę.
Trzecia nad ranem, właściwie noc. Pośpiesznie wstał i
pobiegł pod
prysznic. Potem ogolił się i obficie użył ulubionej
wody kolońskiej.
Ubrał się na przysłowiową cebulkę, nie
zapominając o dobrze uszytej kolczudze,
zabrał wędki i aparat,
amulety, oraz ulubioną broń - szeroki nóż myśliwski;
krótki,
ciężki miecz pokryty runami i srebrem; sztucer od wujka z USA
i
rewolwer...
O mały włos, a byłby zapomniał o lampie błyskowej,
która tak pięknie spisała
się przy okazji Egzaminu... Szybko i
cicho wyszedł na klatkę, zbiegł po schodach
i jeszcze przed
progiem odpalił zdalnie terenówkę.
Ruszył z wizgiem opon, ciesząc się, że tylko on go słyszy,
podobnie jak i miły
warkot silnika - na zewnątrz - za sprawą
magicznego tłumika, samochód był
cichy jak duch - albo jak
skradający się nieopodal, aksamitnie czarny kotek...
Sprawdził mapę, srebrzyście zajaśniał magiczny szlak, wyznaczony
przez
Mistrza...
Jego Pierwsze samodzielne Zadanie.
Jechał blisko dwie godziny. Na miejscu odszukał leśny parking,
wypakował się
i ruszył w las. Po kilku minutach pod stopami cicho
zakląskała woda.
Zatrzymał się, z plecaka wyciągnął specjalnie
opracowane obuwie
przypominające rakiety śnieżne - pozwalało ono
bezpiecznie przemierzyć
zdradliwe, podmokłe łąki i torfowiska.
Większość rzeczy zostawił pod pobliskim
dębem, oznaczając
miejsce amuletem, po czym ruszył dalej.
Fala gwałtownego
drżenia przebiegła przez śródleśne bagienko.
Wodę oczka wodnego
przeciął pióropusz wysokiej fali.
Tuż przy brzegu, wśród
gwałtownego rozprysku, z wody wynurzył się łeb
wodnika. Zielona
fizjonomia ociekająca szlamem i okryta jak peruką
wodorostami, wykrzywiła się w grymasie przypominającym złośliwy uśmiech.
Maszkaron uniósł się nad wodą, łapy zakończone błoną pławną
zaczepiły o kępy
traw. Wciągnął głęboko powietrze, oczyścił
skrzela z resztek wody, po czym
wygramolił się na podmokły brzeg.
Stanąwszy, złożył łapy przy szramie pyska i wydał z siebie
niezwykłe, długie
zawodzenie. Dla niewprawnego ucha dźwięk
przypominałby skowyt wilka.
Kilka sekund później, około
dwudziestu metrów od wodnika kępa zarośli
poruszyła się
niespokojnie, a po kolejnym skowycie, zza bujnej zieleni
krzaków
jeżyn wyjrzał pysk kolejnego, przedziwnego zwierza...
Stwór
wygramolił się z mozołem zza krzaka i stanął na dwóch łapach.
Wysoki na dwa metry, miał zielone oczy - wielkości
spodków, grubą, skołtunioną
sierść, teraz dodatkowo upstrzoną malowniczo
gałązkami i świeżym, wiosennym
listowiem. Potężne barki,
przechodziły w długie, sięgające ziemi łapska,
zakończone
szponami dwakroć dłuższymi niż ludzkie palce... Głowa stwora była
jeszcze bardziej kudłata niż reszta ciała, a paszcza pełna
krótkich, ostrych zębów
- sięgająca niemalże „od ucha do ucha”.
Dziwaczne zwierzę rozwarło paszczę
i zaskowyczało tak, że
las ucichł, a jeden z przelatujących obok nietoperzy
zmylił lot i
złamał kark o pień starej sosny...
Wodnik odjąwszy od uszu
płetwiaste łapska, tym razem wydał z siebie straszny,
wysoki,
przeszywający wizg. Zaraz po nim na wierzchołku starej sosny, tej
samej, na której pniu zabił się nietoperz, poruszył się kształt
z grubsza
przypominający skrzyżowanie indyka i orła, po czym
szybko i sprawnie zlazł
na ziemię.
Dotarłszy tam, dorodny, dorosły
gryf pochylił głowę - porywając z ziemi
skrzydlate truchełko
nietoperza, po czym połknął je i czknął z zadowoleniem.
Trzy
stwory zbliżyły się do siebie, po czym zaczęły charczeć, czkać,
warczeć
i piszczeć, a na koniec, zadowolone, poklepały się po
głowach jowialnymi
gestami. Potem spokojnie i na ile się dało..., po
cichu..., ruszyły w las.
Wędkarz szedł
już blisko kwadrans, dniało, las pełen dotąd
głębokich czerni
i zielonkawych szarości, powoli nabierał barw.
Nagle usłyszał pluski wzburzonej wody - jak zawsze - wyjątkowo
głośne
w porannej ciszy. Zaraz potem ciszę poranka rozdarło kilka
coraz głośniejszych
skowytów i wizg, przypominający
zwielokrotniony w skali krzyk jerzyka.
Robert bez trudu rozpoznał
głosy strzygi i gryfa. Zatrzymał się pod kępą
wyjątkowo bujnej
trawy, usiadł i wyjął z plecaka swoje rzeczy.
Sprawdził
specjalistyczną lampę - zdolną z jednego doładowania wygenerować
jedynie trzy, lecz niezwykle silne, stroboskopowe błyski. Z wędek
wybrał solidną
szczupakówkę, dwuczęściową, z pełnego włókna
szklanego, z zestawem
złożonym z kołowrotka typu multiplikator,
grubej plecionki zakończonej
stalowym, pokrytym warstewką srebra
przyponem, ciężarkiem ołowianym
wielkości piłki tenisowej, oraz
srebrnym błyszczem - z również posrebrzaną
kotwicą.
Na szyję
założył amulety niewidzialności i ciszy, aktywując je naciskiem
na runy
mocy. Tak przygotowany znów podjął marsz. Wkrótce jednak
musiał zwolnić,
amulety wygłuszały kroki, ale mimo szerokiego
obuwia, trawa nadal
niebezpiecznie uginała się pod stopami...
Cios
spadł zupełnie niespodziewanie!
Na wielkie szczęście dla
wędkarza, uderzył go wodnik, a nie strzyg czy gryf.
Niemniej i tak
człowiek przeleciał w powietrzu dobre trzy metry, a do szoku
spowodowanego upadkiem dołożyła się wędka zaplątana w krzak
czeremchy.
Na szczęście nie zgubił lampy.
Nie mogąc wstać przekręcił się na bok, zamknął oczy i przycisnął włącznik.
Jednocześnie - niemal odruchowym - świetnie wyćwiczonym ruchem
sięgnął
do kabury na plecach.
Ostry rozbłysk, tak jak sądził,
dokumentnie zaskoczył i oślepił stwory,
co z kolei dało mu
odrobinę czasu na celowanie...
Ten człowiek
nie mógł być doświadczonym Wędkarzem, szedł owszem,
bezgłośnie,
był niemal niezauważalny, ale bijący od niego odór chemikaliów
o owocowym zabarwieniu, wszyscy zainteresowani czuli
doskonale...
Wodnik powstrzymał strzyga i gryfa, sam też chciał mieć
jakiś ubaw z walki.
Ukrył się za grubym pniem pobliskiego dębu i
czekał, aż człowiek znajdzie się
w zasięgu jego łap. Uderzył
mocno, ale tak, by zostało coś dla pozostałych.
Człowiek z ostrym
stęknięciem wzleciał w powietrze i zwalił się pod krzak
czeremchy.
Wodnik i pozostali ruszyli naprzód, lecz
nagłe, ostre światło zupełnie poraziło
ich czułe zmysły.
Wodnik i gryf wykazali się płynącym z doświadczenia
refleksem momentalnie odskakując w bok i przypadając do ziemi, ale strzyg - z
jego ogromnymi oczami żaby - po prostu stanął jak wryty. Tuż po
rozbłysku
nastąpiły trzy mniejsze, połączone z głośnym hukiem,
a wodnik - potwierdzając
swe najgorsze obawy zauważył - że strzyg
podrygiwał w ich takt, a na jego
plecach wykwitały przy tym gejzery
krwi i mięcha. Zaraz po ostrzale strzyg
sztywno runął w trawę.
Choć ranny i w szoku, po ledwie kilku sekundach
poderwał się z
ziemi i ponownie skoczył na człowieka machając łapskami!
Nie udało się.
Człowiek w końcu wyplatał się z gęstwiny, stanął prosto i tym
razem - wrzucając strzelbę za plecy - sięgnął po miecz. Zrobił
krok w bok,
wypracowanym ruchem ciała unikając szponów strzyga,
po czym ciął z
rozmachem... Ucięty równo z karkiem łeb strzyga zatoczył
szeroki łuk,
a jego ciało zadygotało silnie i opadło na bok -
niemalże u samych stóp
człowieka... Gryf natychmiast, nie czekając
na reakcję wodnika z wizgiem
rozpaczy rzucił się na wroga.
Machnął przy tym skrzydłami by falą powierza
zbić go z nóg,
ale wodnik widział szerokie obuwie wędkarza i wiedział, że nic
z
tego nie będzie. Człowiek zaś znów uczynił coś niespodziewanego
- rzucił
mieczem w kierunku nadlatującego gryfa - jednocześnie
sięgając po rewolwer!
Wodnik nie czekał na rozwój wypadków,
ścigany piskami gryfa i głośnym
hukiem ludzkiej broni, umykał
długimi susami ku bezpiecznej głębi pobliskiego
jeziorka...
Robert dobrze
wyczuł, że gryf nie potrafi przezwyciężyć odruchów i oczywiście
odwróci łeb kłapiąc dziobem w kierunku rzuconego mu miecza, przy
czym
szczęśliwie zaplątał się we własne skrzydła i w efekcie
zarył łbem w ściółkę.
Już rzucając bronią wędkarz
wyszarpnął z kabury rewolwer, wymierzył
i opróżnił cały
magazynek.
Strzelając pomyślał o wodniku, ale nie miał czasu...
Gdy jednak gryf leżał martwy, a wodnik nie atakował, Robert
rozejrzał się
powoli...
- Pusto - wyszeptał zaskoczony - uciekł?
Odetchnął głęboko, drżącymi palcami opróżnił z łusek, po czym załadował
bębenek rewolweru. Powoli, przezwyciężając
ból pleców i boku zmacanego
przez wodnika - podniósł miecz, potem
i sztucer, naładował go, chwycił w rękę
upuszczoną pod krzakiem
lampę błyskową i podążył za ostatnim przeciwnikiem.
Obiecał
sobie w duchu - wodnik zapłaci za obolałe żebra! Jednocześnie
jednak
musiał przełknąć świadomość własnej głupoty, przez
którą nieomalże stracił
życie... Zresztą, i tak nikomu nie
wspomni, jak w pośpiechu pomylił ekstrakt
leśnych ziół, specjalnie
przygotowany przez miejscowego Znającego, z ulubioną
wodą
kolońską…, eh, będzie musiał wymyślić coś mądrego, by
wyjaśnić jak
wodnik zaskoczył go, skoro miał na sobie aktywne zioła i amulety...
Wodnik tymczasem
dobiegł jeziorka i jednym susem ukrył się pod powierzchnią
wody. Nagle wzdrygnął się, czując szturchniecie w bok.
Ach, ach,
a..., to tylko przepływający obok Ocznik, zwiadowca Wodnych Pań,
który zamachał płetwami nadając kodem:
- „jak poszło, co się stało”?
Wodnik wzruszył ramionami, ale odpowiedział gestami:
- „Radzę Ci, ostrzeż Panie i ukryj się najlepiej jak potrafisz”
- a potem dodał
z rezygnacją na facjacie:
- „gryf i strzyg polegli, popełniliśmy błąd w ocenie, Wędkarz
dał się zaskoczyć
jak dzieciak, ale potem...”.
Ocznik zamachał płetewkami
- „??!”
- „Tak, to musi być członek tej ich Kadry, ja zbieram manatki i
uciekam, Tobie
radzę to samo” - po czym zmęczony machaniem
łapami, zanurkował ku swojemu
domostwu.
Ocznik zabulgotał cicho i
wystawił nad wodę jedyne oko - na długiej szypułce...
Gdy wędkarz
stanął nad brzegiem jeziorka - nadal chroniony aktywnym czarem
ciszy i niewidzialności - zdjął z ramienia sztucer i spokojnie
wycelował
w kierunku tafli wody.
Wielkie oko wynurzyło się
zupełnie niespodziewanie, przyprawiając go o
dreszcz strachu. Nie
znał stwora, który posiadłoby taaakie oko..., oko rozmiaru
koła od
roweru, na szypułce wystającej blisko metr nad wodę...
Klnąc pod
nosem i modląc się, by stwór nie był zbyt wielki jak na możliwości
broni - wycelował w środek źrenicy i pociągnął za spust.
To, co stało się później przyprawiło go atak histerycznego
śmiechu.
Już wiedział, czemu stwora nie ma w katalogach łowców...
Oko..., oko stanowiło największą część ciała stworzonka...
Zamiast
ogromnego raka, na powierzchni pływały zwłoki przypominające
skrzyżowanie płoci i pająka - o dwunastu długich, wieloczłonowych
odnóżach
zakończonych czerwonawymi płetwami. Całość zaburzało tylko owo ogromne
oko...
Robert sięgnął za
plecy po wędkę, zarzucił ją i sprawnie ściągnął niezwykłe
truchło na brzeg.
Rzucił zewłok na kępę traw i znów podniósł
sztucer, jednak po chwili namysłu
przesunął się o dwa kroki w
prawo i jeden do tyłu...
Niemalże w tym samym momencie z pomiędzy
traw - dokładnie w miejscu,
w którym stał przed chwilą -
wychynęła zielona łapa. Wędkarz nie stracił głowy,
błyskawicznie odrzucił sztucer - silnym pchnięciem w dół - zanurzył
pod kożuch
traw lampę błyskową i nacisnął wyzwalacz.
Rozbłysk
prześwietlił każdą szparkę podmokłego podłoża, a gwałtowny
ruch
ręki wodnika niemal natychmiast ustał. Robert przekonany, iż
wodnik jest
w szoku, dla pewności podniósł strzelbę i wystrzelił
dwa razy - celując tak,
jakby miał do czynienia z dowolnym innym
humanoidem. Gdy i tym razem nie
doczekał się reakcji wodnika,
szturchnął łapę sztucerem. Była przedziwnie
sztywna, palce nawet
nie drgnęły. Zarzucił strzelbę i wędkę za plecy, odłożył
lampę i wyciągając rewolwer prawą ręką, lewą ostrożnie
chwycił za łapsko. Po
chwili włożył rewolwer do kabury i z
mozołem wyciągnął stwora z bagniska.
Wodnik był sztywny, a jego
ramiona i głowę pokrywały czarne żyłki popękanych
naczyń
krwionośnych..., wyglądało na to, że po prostu dostał udaru...
Pociągnął wodnika do miejsca, gdzie leżał już stwór o wielkim
oku, wyprostował
się, uspokoił oddech i zamarł. Dopiero w tej
chwili spostrzegł, że w lesie i na
bagnisku zapadła kompletna,
absolutna cisza. Żadna żaba, żaden ptak,
nie wydawały z siebie
najcichszego choćby dźwięku. Wobec niedawnego
koncertu na setki,
jeśli nie tysiące głosów, było to bardzo dziwne.
Spojrzał na
zegarek, minęła już dziewiąta rano i słońce pięknie
rozświetliło
okolicę. Czekał dłuższą chwilę, cisza... W końcu
wzruszył ramionami
i skoncentrował się na głównej części zadania...
Jako Łowca - Wędkarz Kadry, musiał
znaleźć tu sobie żonę, dom i środki
wystarczające do dalszej
pracy na własny rachunek. Strażnicy Jeziora zostali
pokonani.
Rozłożył ponownie wędkę, wyjął też przypięty do pasa
składany,
teleskopowy hak z ceramitu - służący podhaczeniu za
skrzela i wydobyciu
z wody zdobyczy - po czym jął systematycznie
obrzucać powierzchnię jeziora
posrebrzanym błyszczem. Po
dwudziestym rzucie wydało mu się, że nastąpił
zaczep o podwodną
roślinność, ale gdy tylko przyciął, „zaczep” odpowiedział
dynamicznym przygięciem wędziska. Zaczął się regularny, wędkarski hol.
Hamulec kołowrotka piszczał, a wysnuwana przez rybę żyłka,
wydawała ten
jedyny w swoim rodzaju, intensywny szum, niemalże
gwizd...
Hol trwał długo, krople potu zalewały oczy, lecz przecież
nie został członkiem
Kadry bez powodu, czarny pas karate, dobre
wyniki w sporcie i końskie zdrowie,
łączyły się z przekazywaną
z dziada pradziada wiedzą o nadwiślańskim
wędkarstwie... Hol
trwał, acz mimo najszczerszych chęci i starań, nie mógł
przyciągnąć zdobyczy na odległość mniejszą, niż dziesięć
metrów.
Jednak kilka razy zobaczył już grzbiet przeciwnika,
wiedział, że dobrze trafił.
Legendarna Złota Ryba walczyła z nim
szaleńczo, ale w końcu walczyła
o odmowę Prawa Trzech Życzeń...
Powoli zdobycz straciła siły, zbliżała się, w końcu była tuż
tuż. Po ponad
godzinnym holu Złota Ryba dała się podciągnąć
pod powierzchnię i gdy
wciągnęła pyszczkiem powietrze, jak każda
ryba, szybko osłabła.
Gdy wywindował ją na brzeg z pomocą haka próbowała jeszcze podciąć mu nogi
skrętem umięśnionego ciała - ale przestała natychmiast, gdy tylko odrzucił hak
i sięgnął po
rewolwer...
- Czego chcesz złoczyńco! - wysyczała ryba, z trudem
odklejając wilgotne
skrzela, szybko schnące pod działaniem
powietrza...
- Żądam Prawa Trzech Życzeń!
- Ty żądasz, Ty..., ty morderco! Degeneracie,
posłuchaj - nic nie słyszysz?
Tak właśnie las wynagradza morderców! Widzę, wędkarzu, jesteś
młody
i naiwny, napompowany adrenaliną i oczekiwaniami, widzę to
doskonale,
starszy Kadrowicz nie przyszedłby tu zabijać tak
łatwo jak Ty, pod wpływem
propagandy, pod wpływem pragnienia
pieniędzy i żądzy seksualnej...
Wasi wiedzą czego macie żądać byście na lata zapomnieli kim jesteście!
Wędkarz
westchnął i wzruszył ramionami, po czym odciągnął kurek
rewolweru.
- Rybo, przestań chrzanić, spełnisz Prawo
Trzech Życzeń, czy mam Ci łeb
odstrzelić?
- Wypowiadaj!
- Oto pierwsze - chcę wygrać
w totolotka, którego los wysłałem wczoraj!
Po
drugie - chcę zawsze mieć szczęście w sprawiedliwej walce!
Po
trzecie i ostatnie - chcę spotkać rusałkę,
kobietę piękną wedle wszelkich
mych wyobrażeń, taką, która
zaspokoi moje żądze, która będzie mi wierna,
posłuszna do
śmierci!
Widać było, że Ryba myśli intensywnie, jej małe oczka zrobiły
się zupełnie
wypukłe, a potem, wciąż zezując na rewolwer,
odpowiedziała:
- Wygrałeś,
będziesz miał swoje pieniądze, będziesz miał zawsze szczęście
w uczciwej, sprawiedliwej walce. Spotkasz kogo chcesz spotkać już
dziś, tutaj,
u wylotu dróg leśnych i waszych, możesz
już odejść, wypuść mnie!
- Tego
chciałem - powiedział..., po czym kopniakiem zrzucił Rybę w głębiny.
Lecz..., na odchodnym, wrzucił do jeziora ostatnią niespodziankę, naznaczony
runami granat rozpryskowy... Wstrząs targnął bagniskiem, a głęboki bulgot
zwiastował koniec panowania Wodnych Pań w tej okolicy...
U rozstaju dróg,
rusałka, dotąd z pnia drzewa przyglądająca się zajściu, nagle
znalazła się na ziemi. Zawsze naga, teraz czuła się nierealnie
spokojna, cicha
i pokorna. Zrozumiała - to było
Życzenie Wodnej Pani. Miała okiełznać gniew
i
agresję - czające się w duszy przedstawiciela najbardziej zaborczego
gatunku
na Ziemi... Stała cicho pod
pniem, patrząc jak jej wspaniały, intensywnie zielony
kolor skóry, przechodzi w szaro-siną, miejscami różową barwę ludzkości.
Wzdrygnęła się, objęła rękami piersi. Spojrzała w stronę
lasu, oto nadchodził jej
los...
Po koniecznej
dokumentacji miejsc łowów oraz ciał stworów, młody wędkarz
poszedł w stronę samochodu. Już dochodząc do rozstaju dróg
zauważył rusałkę
o jasnej, delikatnej skórze i popielatych
włosach.
Oto ona, tam stoi, jaka piękna... Wyciągnął do niej
ręce, przyszła, przytuliła się,
razem poszli do samochodu. Gdy
dojeżdżał pod blok była jedenasta,
więc zarzucił na rusałkę
kurtkę, oddał wzięte przezornie spodnie wyjściowe.
Po wejściu do
mieszkania pozwolił jej wszystko zdjąć i położyć się w łóżku.
Powstrzymując się od tego, by rzucić się na nią od razu, poszedł
sprawdzić
wyniki totolotka, o tak, trafione! Zamknął oczy...,
udało się, ach, żeby ojciec
to widział!
*****
Noce i dnie
upływają jej spokojnie..., a nawet nieco rozkosznie.
Wędkarz nie
jest złym panem, stara się, choć przecież nie musi.
Pije bez
zastrzeżeń jej zioła - powoli zabijające w nim agresję,
przytępiające
zmysły, ale, ale to przecież nie łamie obowiązku
posłuszeństwa, to nic takiego,
zwłaszcza, że na razie Robert nie
ma żadnych zadań i nad Wisłę chodzi jedynie
powalczyć z
Utopcami..., upiorami ludzi... Tym, co teraz robi nie szkodzi
Wodnym
Paniom ani jej siostrom - rusałkom i driadom.
Mijają dni, tygodnie, miesiące, mija w końcu rocznica ich
spotkania.
Kadra jednak w końcu wysłała jej pana, jej młodego
pogromcę, na bagna pod
Opolem.
Poszedł z ochotą - pewny zwycięstwa
obiecanego przez swą pierwszą zdobycz
i spotkał przeznaczenie -
parę ogromnych strzyg - a że nie walczył uczciwie,
nie miał tym
razem szczęścia...
Mimo, iż czuła że zginął, a jej skóra powoli nabierała
szorstkości i zmieniała
barwę, czekała na niego długo, zwinięta
w koc. Potem, gdy w końcu podali
w mediach wiadomość o tragicznej
śmierci wędkarza nieopodal Opola,
już wiedziała. Jej blada skóra
szybko traciła brzydki, szaro-różowy kolor.
Wyjrzała przez okno,
obok domu był park, w którym tak bardzo lubiła
przesiadywać... Są
i parkowe drzewa, one też potrzebują opieki rusałek,
a w stawkach
i oczkach, pełnych hodowlanych „złotych” rybek, jest jeszcze
miejsce dla potomstwa Wodnych Pań.
Czas się zbierać.
Otworzyła okno, wyskoczyła balkonem na pobliskie drzewo, zsunęła
się po pniu
jak wiewiórka i naga pobiegła do parku. Tyle czekała,
oto wszystko zacznie
się od nowa. Gdy dotarła do małego oczka
wodnego, przed zanurzeniem
w zieloną toń, położyła dłoń na
brzuchu.
Tam, pod przejrzystą, zielonkawą skórą, wiły się już
małe, delikatne złote wstęgi.
Co i rusz migały małe łebki
młodych Wodnych Pań, płetwy i łuski ich
przepięknych ciał, Potomstwo, Narybek!
Koniec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz