wtorek, 14 lipca 2015

Narybek.

Opowiadanie jest formą streszczenia - mam dość materiałów na mini powieść,
ale taka nie nadaje się na bloga - zatem postanowiłem wybrać jeden z epizodów
i stworzyć w miarę spójne opowiadanie.
Łączę tu wątki Łowców..., i mojego ulubionego zajęcia sprzed lat, 
zanim zastąpiłem je spacerami z aparatem i sztalugą...


Adept Robert zakaszlał, papierosowy smog unosił się w lochu, 

na podobieństwo gęstej, porannej mgły. 

Spojrzał na zegarek - jeszcze pół godziny dzieli go od Egzaminu. 

W zadymionym, średniowiecznym lochu, sprytnie ukrytym pod nowym

blokiem - siedziało i rozmawiało przyciszonymi głosami - kilkudziesięciu

Wędkarzy. 

Prawie każdy miał u boku Adepta - syna, wnuka, dalszego krewnego lub 

po prostu ucznia. Najznamienitszym członkom Kadry towarzyszyło nawet 

po czterech, pięciu Adeptów. Tylko on był sam - nie miał już opiekuna, 

a gdyby nie wuj Harry z USA, przez pół roku szkolący go u siebie..., ach. 

Śmierć ojca... 

Próbując odciąć się od szarpiącego sercem smutku, zamknął oczy 

i wspomniał dzień, który całkowicie odmienił jego życie...
*
B 12 marca 2008 roku. 

Będąc siedemnastolatkiem - jak niemal wszyscy rówieśnicy, uwielbiał 

sport, pogaduchy o niczym i dziewczyny..., ale najwięcej wolnego czasu

spędzał tak jak i jego ojciec - z wędką, nad wodą. 

Fakt, tata nie zabierał go na swoje wyprawy z kolegami z Kadry, ale nic

dziwnego, gdzie jemu, wówczas nawet nie Adeptowi, do takich tuzów

wędkarstwa... Niemniej od wczesnego dzieciństwa ciągnęło go nad wodę 

i nierzadko cały weekend wędrował brzegami Wisły, ze spiningiem, czy 

spławikówką... Potem chełpił się przed kolegami swoimi wędkarskimi

trofeami. Prawie nigdy nie wracał „o kiju” - czy raczej - „na tarczy” jak

powiedzieliby koledzy z bractwa, w którym - też głównie dzięki 

historycznemu zacięciu ojca - szkolił się w odgrywaniu roli rycerza. 

O nie, szczęście mu sprzyjało i najczęściej całe osiedle schodziło 

by popatrzeć jak wraca z pięknymi boleniami, kleniami, jaziami, 

dorodnymi leszczami, pokaźnymi, grubymi i pięknie wybarwionymi 

okoniami, sandaczami, sumami, brzanami, czy planiście ubarwionymi 

- dorodnymi szczupakami...
Jednak tamtego, marcowego przedpołudnia, natknął się na coś, czego 

nie opisywały żadne książki o faunie polskich rzek. Pamięta jak by

to było wczoraj, wszedł do domu cichy i skupiony, a ojciec, który 

zdążył już wrócić z pracy - popatrzył na niego, na wypchany wędkarski 

worek i spytał: 

- Co złowiłeś tym razem, czyżby suma? Wziąłeś go, mimo okresu 

ochronnego?

- Nie tato - odpowiedział pełnym emocji szeptem - to nie jest sum, to..., 

sam nie wiem, ale kiedyś mówiłeś…, mówiłeś, że w rzece żyje wiele 

stworzeń, których jeszcze nie widziałem, że Karda... - plątał mu się język. 
Ojciec wziął w ręce jego worek i poszedł do swojego gabinetu. 

Chwilę później, równie blady jak syn wyszedł z pokoju i gestem zaprosił 

go do siebie. 

Weszli razem, a na stole leżało to coś:

kilkanaście trójkątnych, skórzastych płetw i ogromny łeb przypominający

krokodyla - sięgający połowy długości ciała stwora... Linia boczna 

po-wywijana we wzory, od których w oczach latały mroczki. 

Stworzenie o ciemnozielonej, ciepłej barwie, czarnym grzbiecie, 

i nagiej, pozbawionej łusek skórze.

Najgorsze wrażenie robiły jednak dwie łapki, pięciopalczaste, 

przeciwstawnym kciukiem, wyrastające w miejscu płetw piersiowych. 

No i te zęby - powyginane, krzywe, długie, sino-żółte - wypełniające 

dosłownie całą powierzchnię szerokiej paszczęki...

- To jest Raks chłopcze, naganiacz Utopców. Hodują takie, krzyżując 

szczupaki i padłe wilki, dodają im jeszcze mózgi i ręce zmarłych 

niemowląt, które niestety, często trafiają do rzek, zamiast pławić się 

w cieple domowych pieleszy...

Widząc jego przerażony wzrok - ojciec położył mu rękę na ramieniu, 

blado się uśmiechnął, i rzekł: 

- Synu, większość młodych wędkarzy nie widziało Raksa, ba, spory 

odsetek Kadry widział go tylko raz, na Egzaminie, a potem już tylko 

na obrazkach naszych Znających. To wielki dzień, nawet nie wiesz,

 jaki jestem z Ciebie dumny. Chodź, zjemy coś, a potem zaprowadzę 

Cię do Mistrza Roberta, musisz się tak wiele nauczyć...

**

Ze wspomnień wyrwał go donośny głos przewodniczącego Kadry:

- Adepci ! - zgłosić się do Mistrza Roberta! 

Wstał nieco chwiejnie, odetchnął głęboko próbując odgonić obrazy przeszłości.

Uronił łzę nad ojcem. Zaledwie półtora roku temu, w lipcu 2014 roku, jego ojciec

zginął w walce z Utopcami. Zasadziły się na Wędkarzy, zginęło wtedy aż 

pięciu członków Kadry... Tylko amulety uchroniły zabitych przed jeszcze

gorszym losem - sług Utopców - wodnych zombich, bez woli i ducha...

Tego dnia, gdy dowiedział się o śmierci ojca, nigdy nie zapomni..., 

a potworom nie wybaczy, nigdy! Choćby miał zostać kłusownikiem, będzie
 
na nie polować! Ale może jednak zda Egzamin - by w służbie Kadry niszczyć

takich, jak ci, którzy odebrali mu ojca...

***

Stojąc na brzegu, z uwagą obserwował zmagania pozostałych pretendentów.

Pierwsze przydzielone im zadanie, polegało na złowieniu i wyciągnięciu Raksa.

Dla niego błahostka, zrobił to już wielokrotnie i zresztą, zanim wiedział...

Tak, on i czterdziestu innych pretendentów - poradziło sobie bez wypadków,

każdy dostał się tu za upolowanie jakiegoś stwora, potrafili już to i owo. 

Patrzył na zmagania ostatniego Adepta. 

Dużo młodszy ode niego, może czternastoletni młodzik, za nic nie mógł 

wywindować Raksa, a najwyraźniej bał się jak ognia dotknąć jego ciała, 

i to mimo rękawic - zmyślnie przeplatających grubą skórę bazyliszka z płatkami 

hartowanej stali! Nagle młodzik pośliznął się na mokrej trawie i wrzeszcząc 

wpadł do wody. Raks natychmiast rozdziawił szczeki i...

Mistrz Robert krzyknął krótko, a jego kostur wygenerował błyskawicę. 

Martwy Raks natychmiast opadł na dno.

Pomogliśmy wyjść z wody niedoszłemu Łowcy. Był blady i roztrzęsiony, 

łzy cisnęły mu się do oczu. Poklepując go po plecach, pocieszaliśmy, 

miał jeszcze szansę, zostały aż trzy lata do kolejnych Egzaminów...

Kolejny etap Egzaminu polegał na kontrolowanej walce z różnymi stworami 

lasów i bagnisk, gdzie kryły się najgorsze z gatunków tzw., Ostatnich 

- pozostałości ras rozumnych - jakie człowiek stopniowo wypierał, zajmując ich

miejsce w drabinie pokarmowej. 

Jemu w udziale przypadł pojedynek z młodym gryfem... 

Stworzenie znane z heraldycznych znaków w rzeczywistości miało wielkość

sporego indyka, szerokie orle skrzydła, dziób bardziej jak u tukana niż orła, 

długie szpony u łap, oraz jaszczurczy, zakończony maczugą ogon. 

Miał też, wedle badań Kadry, całkiem sprawny rozum, niemal dorównujący 

inteligencji dziesięcio-letniego dziecka. Był też jednak wrażliwy na srebro, 

na ogień i jak każde inne stworzenie, szalenie wyczulony na wszelkie gwałtowne

zmiany oświetlenia, zapachu czy niespodziewane dźwięki. 

Adept Robert poprawił ułożenie noża, zapiął kaburę z rewolwerem, sprawdził 

naładowanie strzelby przywiezionej od wujka z USA. Strzelba miała bębenek 

rewolwerowy, mieściła sześć pocisków zdolnych za jednym zamachem rozwalić 

czaszkę niedźwiedzia, a wujek twierdził, gdy się je posrebrzy, również wilkołaka 

lub saskłacza... Do ręki wziął też własny wynalazek - wzmocnioną lampę 

błyskową na długim, metalowym pręcie. 

Wszedł na ring. 

Gryf nie czekał, nie dał mu spokojnie przekroczyć magicznego kręgu, 

od razu próbował dziabnąć go w brzuch! Robert uskoczył, ale nie całkiem 

uniknął konfrontacji - gryf pacnął go po udzie szponami przedniej łapy. 

Adept z jękiem rzucił się w bok, a gryf skoczył na magiczną barierę i odbijając 

się od niej, błyskawicznie runął w dół - pikując wprost ku kroczu młodzika. 

Uginając nogi i szarpiąc kolbą strzelby w bok, Robert odrzucił gryfa na drugi 

koniec ringu, po czym przeturlał po piachu i wystrzelił - niecelnie! 

Gryf skoczył znowu, tym razem wycelował w strzelbę, chwycił ją szponami 

i lecąc wyrwał z dłoni człowieka - wyrzucił poza ring!

Pretendent natychmiast wyciągnął z kabury rewolwer. Wycelował kierując 

się wrzaskiem gryfa i wystrzelił dwa razy. Niestety znów chybił, pociski 

niegroźnie rozwiały się na Barierze. Ciężko dysząc, przestraszony, 

z rewolwerem w ręku, niemal zapomniał o wyuczonych, wiele lat trenowanych 

strategiach walki..., niemal. 

Wziął się w garść dosłownie w ostatniej chwili. Uskoczył przed kolejnym 

atakiem potwora i udając zaskoczenie, pozwolił gryfowi poderwać się 

w powietrze. 

Chcąc znów go zaskoczyć Robert rzucił w jego kierunku rewolwerem! 

Gdy gryf odruchowo obrócił głowę i kłapnął dziobem na przelatującą koło głowy 

broń, Adept sięgnął po upuszczoną wcześniej lampę, przymknął oczy i nacisnął 

wyzwalacz. Stroboskopowy, oślepiający rozbłysk zadziałał znakomicie. 

Gryf - oszołomiony - utracił płynność ruchu, w szoku runął na ziemię tuż koło 

nóg pretendenta, a ten błyskawicznie przestąpił nad stworem, wyciągnął zza pasa 

nóż i popierając cios skrętem ciała i gwałtownym przyklękiem - pchnął wprost 

w oczodół gryfa! Krew i mózg rozlały się falą po piasku ringu, stwór drgnął 

jeszcze, ale zaraz znieruchomiał... 

Wygrał. Wyprostował się i uspokoił. Pozostał mu tylko egzamin teoretyczny...,

łatwizna.

****

Pisk budzika sprawił, że niemal spadł z łóżka... 

Wstał, odruchowo sprężony, gotów do walki. 

Dopiero po chwili skojarzył, wyłączył budzik, spojrzał na jarzącą się czerwono

tarczę. Trzecia nad ranem, właściwie noc. Pośpiesznie wstał i pobiegł pod 

prysznic. Potem ogolił się i obficie użył ulubionej wody kolońskiej. 

Ubrał się na przysłowiową cebulkę, nie zapominając o dobrze uszytej kolczudze, 

zabrał wędki i aparat, amulety, oraz ulubioną broń - szeroki nóż myśliwski; 

krótki, ciężki miecz pokryty runami i srebrem; sztucer od wujka z USA 

i rewolwer... 

O mały włos, a byłby zapomniał o lampie błyskowej, która tak pięknie spisała 

się przy okazji Egzaminu... Szybko i cicho wyszedł na klatkę, zbiegł po schodach

i jeszcze przed progiem odpalił zdalnie terenówkę.

Ruszył z wizgiem opon, ciesząc się, że tylko on go słyszy, podobnie jak i miły 

warkot silnika - na zewnątrz - za sprawą magicznego tłumika, samochód był 

cichy jak duch - albo jak skradający się nieopodal, aksamitnie czarny kotek...

Sprawdził mapę, srebrzyście zajaśniał magiczny szlak, wyznaczony przez 

Mistrza...

Jego Pierwsze samodzielne Zadanie.

Jechał blisko dwie godziny. Na miejscu odszukał leśny parking, wypakował się 

i ruszył w las. Po kilku minutach pod stopami cicho zakląskała woda.

Zatrzymał się, z plecaka wyciągnął specjalnie opracowane obuwie 

przypominające rakiety śnieżne - pozwalało ono bezpiecznie przemierzyć 

zdradliwe, podmokłe łąki i torfowiska. Większość rzeczy zostawił pod pobliskim 

dębem, oznaczając miejsce amuletem, po czym ruszył dalej.


Fala gwałtownego drżenia przebiegła przez śródleśne bagienko. 

Wodę oczka wodnego przeciął pióropusz wysokiej fali. 

Tuż przy brzegu, wśród gwałtownego rozprysku, z wody wynurzył się łeb 

wodnika. Zielona fizjonomia ociekająca szlamem i okryta jak peruką 

wodorostami, wykrzywiła się w grymasie przypominającym złośliwy uśmiech. 

Maszkaron uniósł się nad wodą, łapy zakończone błoną pławną zaczepiły o kępy 

traw. Wciągnął głęboko powietrze, oczyścił skrzela z resztek wody, po czym 

wygramolił się na podmokły brzeg. 

Stanąwszy, złożył łapy przy szramie pyska i wydał z siebie niezwykłe, długie 

zawodzenie. Dla niewprawnego ucha dźwięk przypominałby skowyt wilka. 

Kilka sekund później, około dwudziestu metrów od wodnika kępa zarośli 

poruszyła się niespokojnie, a po kolejnym skowycie, zza bujnej zieleni krzaków 

jeżyn wyjrzał pysk kolejnego, przedziwnego zwierza...

Stwór wygramolił się z mozołem zza krzaka i stanął na dwóch łapach. 

Wysoki na dwa metry, miał zielone oczy - wielkości spodków, grubą, skołtunioną 

sierść, teraz dodatkowo upstrzoną malowniczo gałązkami i świeżym, wiosennym 

listowiem. Potężne barki, przechodziły w długie, sięgające ziemi łapska, 

zakończone szponami dwakroć dłuższymi niż ludzkie palce... Głowa stwora była 

jeszcze bardziej kudłata niż reszta ciała, a paszcza pełna krótkich, ostrych zębów 

- sięgająca niemalże „od ucha do ucha”. Dziwaczne zwierzę rozwarło paszczę 

i zaskowyczało tak, że las ucichł, a jeden z przelatujących obok nietoperzy 

zmylił lot i złamał kark o pień starej sosny... 

Wodnik odjąwszy od uszu płetwiaste łapska, tym razem wydał z siebie straszny, 

wysoki, przeszywający wizg. Zaraz po nim na wierzchołku starej sosny, tej 

samej, na której pniu zabił się nietoperz, poruszył się kształt z grubsza 

przypominający skrzyżowanie indyka i orła, po czym szybko i sprawnie zlazł 

na ziemię. 

Dotarłszy tam, dorodny, dorosły gryf pochylił głowę - porywając z ziemi 

skrzydlate truchełko nietoperza, po czym połknął je i czknął z zadowoleniem. 

Trzy stwory zbliżyły się do siebie, po czym zaczęły charczeć, czkać, warczeć 

i piszczeć, a na koniec, zadowolone, poklepały się po głowach jowialnymi 

gestami. Potem spokojnie i na ile się dało..., po cichu..., ruszyły w las.


Wędkarz szedł już blisko kwadrans, dniało, las pełen dotąd głębokich czerni
 
i zielonkawych szarości, powoli nabierał barw.

Nagle usłyszał pluski wzburzonej wody - jak zawsze - wyjątkowo głośne
 
w porannej ciszy. Zaraz potem ciszę poranka rozdarło kilka coraz głośniejszych

skowytów i wizg, przypominający zwielokrotniony w skali krzyk jerzyka. 

Robert bez trudu rozpoznał głosy strzygi i gryfa. Zatrzymał się pod kępą 

wyjątkowo bujnej trawy, usiadł i wyjął z plecaka swoje rzeczy. 

Sprawdził specjalistyczną lampę - zdolną z jednego doładowania wygenerować 

jedynie trzy, lecz niezwykle silne, stroboskopowe błyski. Z wędek wybrał solidną 

szczupakówkę, dwuczęściową, z pełnego włókna szklanego, z zestawem 

złożonym z kołowrotka typu multiplikator, grubej plecionki zakończonej 

stalowym, pokrytym warstewką srebra przyponem, ciężarkiem ołowianym 

wielkości piłki tenisowej, oraz srebrnym błyszczem - z również posrebrzaną 

kotwicą. 

Na szyję założył amulety niewidzialności i ciszy, aktywując je naciskiem na runy 

mocy. Tak przygotowany znów podjął marsz. Wkrótce jednak musiał zwolnić, 

amulety wygłuszały kroki, ale mimo szerokiego obuwia, trawa nadal 

niebezpiecznie uginała się pod stopami...  


Cios spadł zupełnie niespodziewanie! 

Na wielkie szczęście dla wędkarza, uderzył go wodnik, a nie strzyg czy gryf. 

Niemniej i tak człowiek przeleciał w powietrzu dobre trzy metry, a do szoku 

spowodowanego upadkiem dołożyła się wędka zaplątana w krzak czeremchy. 

Na szczęście nie zgubił lampy. 

Nie mogąc wstać przekręcił się na bok, zamknął oczy i przycisnął włącznik.

Jednocześnie - niemal odruchowym - świetnie wyćwiczonym ruchem sięgnął

do kabury na plecach. 

Ostry rozbłysk, tak jak sądził, dokumentnie zaskoczył i oślepił stwory, 

co z kolei dało mu odrobinę czasu na celowanie...


Ten człowiek nie mógł być doświadczonym Wędkarzem, szedł owszem, 

bezgłośnie, był niemal niezauważalny, ale bijący od niego odór chemikaliów 

o owocowym zabarwieniu, wszyscy zainteresowani czuli doskonale...

Wodnik powstrzymał strzyga i gryfa, sam też chciał mieć jakiś ubaw z walki. 

Ukrył się za grubym pniem pobliskiego dębu i czekał, aż człowiek znajdzie się 

w zasięgu jego łap. Uderzył mocno, ale tak, by zostało coś dla pozostałych. 

Człowiek z ostrym stęknięciem wzleciał w powietrze i zwalił się pod krzak 

czeremchy. 

Wodnik i pozostali ruszyli naprzód, lecz nagłe, ostre światło zupełnie poraziło

ich czułe zmysły. Wodnik i gryf wykazali się płynącym z doświadczenia 

refleksem momentalnie odskakując w bok i przypadając do ziemi, ale strzyg - z 

jego ogromnymi oczami żaby - po prostu stanął jak wryty. Tuż po rozbłysku 

nastąpiły trzy mniejsze, połączone z głośnym hukiem, a wodnik - potwierdzając 

swe najgorsze obawy zauważył - że strzyg podrygiwał w ich takt, a na jego 

plecach wykwitały przy tym gejzery krwi i mięcha. Zaraz po ostrzale strzyg 

sztywno runął w trawę. Choć ranny i w szoku, po ledwie kilku sekundach 

poderwał się z ziemi i ponownie skoczył na człowieka machając łapskami! 

Nie udało się. Człowiek w końcu wyplatał się z gęstwiny, stanął prosto i tym 

razem - wrzucając strzelbę za plecy - sięgnął po miecz. Zrobił krok w bok, 

wypracowanym ruchem ciała unikając szponów strzyga, po czym ciął z 

rozmachem... Ucięty równo z karkiem łeb strzyga zatoczył szeroki łuk, 

a jego ciało zadygotało silnie i opadło na bok - niemalże u samych stóp 

człowieka... Gryf natychmiast, nie czekając na reakcję wodnika z wizgiem 

rozpaczy rzucił się na wroga. Machnął przy tym skrzydłami by falą powierza 

zbić go z nóg, ale wodnik widział szerokie obuwie wędkarza i wiedział, że nic 

z tego nie będzie. Człowiek zaś znów uczynił coś niespodziewanego - rzucił 

mieczem w kierunku nadlatującego gryfa - jednocześnie sięgając po rewolwer! 

Wodnik nie czekał na rozwój wypadków, ścigany piskami gryfa i głośnym 

hukiem ludzkiej broni, umykał długimi susami ku bezpiecznej głębi pobliskiego 

jeziorka...

Robert dobrze wyczuł, że gryf nie potrafi przezwyciężyć odruchów i oczywiście 

odwróci łeb kłapiąc dziobem w kierunku rzuconego mu miecza, przy czym 

szczęśliwie zaplątał się we własne skrzydła i w efekcie zarył łbem w ściółkę. 

Już rzucając bronią wędkarz wyszarpnął z kabury rewolwer, wymierzył 

opróżnił cały magazynek. 

Strzelając pomyślał o wodniku, ale nie miał czasu... 

Gdy jednak gryf leżał martwy, a wodnik nie atakował, Robert rozejrzał się 

powoli...

- Pusto - wyszeptał zaskoczony - uciekł?

Odetchnął głęboko, drżącymi palcami opróżnił z łusek, po czym załadował 

bębenek rewolweru. Powoli, przezwyciężając ból pleców i boku zmacanego 

przez wodnika - podniósł miecz, potem i sztucer, naładował go, chwycił w rękę 

upuszczoną pod krzakiem lampę błyskową i podążył za ostatnim przeciwnikiem. 

Obiecał sobie w duchu - wodnik zapłaci za obolałe żebra! Jednocześnie jednak 

musiał przełknąć świadomość własnej głupoty, przez którą nieomalże stracił 

życie... Zresztą, i tak nikomu nie wspomni, jak w pośpiechu pomylił ekstrakt 

leśnych ziół, specjalnie przygotowany przez miejscowego Znającego, z ulubioną 

wodą kolońską…, eh, będzie musiał wymyślić coś mądrego, by wyjaśnić jak 

wodnik zaskoczył go, skoro miał na sobie aktywne zioła i amulety...


Wodnik tymczasem dobiegł jeziorka i jednym susem ukrył się pod powierzchnią 

wody. Nagle wzdrygnął się, czując szturchniecie w bok. 

Ach, ach, a..., to tylko przepływający obok Ocznik, zwiadowca Wodnych Pań, 

który zamachał płetwami nadając kodem:

- „jak poszło, co się stało”?

Wodnik wzruszył ramionami, ale odpowiedział gestami:

- „Radzę Ci, ostrzeż Panie i ukryj się najlepiej jak potrafisz” - a potem dodał 

z rezygnacją na facjacie:

- „gryf i strzyg polegli, popełniliśmy błąd w ocenie, Wędkarz dał się zaskoczyć

jak dzieciak, ale potem...”.

Ocznik zamachał płetewkami

- „??!”

- „Tak, to musi być członek tej ich Kadry, ja zbieram manatki i uciekam, Tobie 

radzę to samo” - po czym zmęczony machaniem łapami, zanurkował ku swojemu 

domostwu. 

Ocznik zabulgotał cicho i wystawił nad wodę jedyne oko - na długiej szypułce... 


Gdy wędkarz stanął nad brzegiem jeziorka - nadal chroniony aktywnym czarem 

ciszy i niewidzialności - zdjął z ramienia sztucer i spokojnie wycelował 

kierunku tafli wody. 

Wielkie oko wynurzyło się zupełnie niespodziewanie, przyprawiając go o 

dreszcz strachu. Nie znał stwora, który posiadłoby taaakie oko..., oko rozmiaru 

koła od roweru, na szypułce wystającej blisko metr nad wodę... 

Klnąc pod nosem i modląc się, by stwór nie był zbyt wielki jak na możliwości 

broni - wycelował w środek źrenicy i pociągnął za spust.

To, co stało się później przyprawiło go atak histerycznego śmiechu.

Już wiedział, czemu stwora nie ma w katalogach łowców... 

Oko..., oko stanowiło największą część ciała stworzonka... 

Zamiast ogromnego raka, na powierzchni pływały zwłoki przypominające 

skrzyżowanie płoci i pająka - o dwunastu długich, wieloczłonowych odnóżach 

zakończonych czerwonawymi płetwami. Całość zaburzało tylko owo ogromne

oko... 

Robert sięgnął za plecy po wędkę, zarzucił ją i sprawnie ściągnął niezwykłe 

truchło na brzeg. 

Rzucił zewłok na kępę traw i znów podniósł sztucer, jednak po chwili namysłu 

przesunął się o dwa kroki w prawo i jeden do tyłu... 

Niemalże w tym samym momencie z pomiędzy traw - dokładnie w miejscu, 

w którym stał przed chwilą - wychynęła zielona łapa. Wędkarz nie stracił głowy, 

błyskawicznie odrzucił sztucer - silnym pchnięciem w dół - zanurzył pod kożuch 

traw lampę błyskową i nacisnął wyzwalacz. 

Rozbłysk prześwietlił każdą szparkę podmokłego podłoża, a gwałtowny ruch 

ręki wodnika niemal natychmiast ustał. Robert przekonany, iż wodnik jest 

w szoku, dla pewności podniósł strzelbę i wystrzelił dwa razy - celując tak,

jakby miał do czynienia z dowolnym innym humanoidem. Gdy i tym razem nie 

doczekał się reakcji wodnika, szturchnął łapę sztucerem. Była przedziwnie 

sztywna, palce nawet nie drgnęły. Zarzucił strzelbę i wędkę za plecy, odłożył 

lampę i wyciągając rewolwer prawą ręką, lewą ostrożnie chwycił za łapsko. Po 

chwili włożył rewolwer do kabury i z mozołem wyciągnął stwora z bagniska. 

Wodnik był sztywny, a jego ramiona i głowę pokrywały czarne żyłki popękanych 

naczyń krwionośnych..., wyglądało na to, że po prostu dostał udaru... 

Pociągnął wodnika do miejsca, gdzie leżał już stwór o wielkim oku, wyprostował 

się, uspokoił oddech i zamarł. Dopiero w tej chwili spostrzegł, że w lesie i na 

bagnisku zapadła kompletna, absolutna cisza. Żadna żaba, żaden ptak, 

nie wydawały z siebie najcichszego choćby dźwięku. Wobec niedawnego 

koncertu na setki, jeśli nie tysiące głosów, było to bardzo dziwne. 

Spojrzał na zegarek, minęła już dziewiąta rano i słońce pięknie rozświetliło 

okolicę. Czekał dłuższą chwilę, cisza... W końcu wzruszył ramionami 

i skoncentrował się na głównej części zadania... 

Jako Łowca - Wędkarz Kadry, musiał znaleźć tu sobie żonę, dom i środki 

wystarczające do dalszej pracy na własny rachunek. Strażnicy Jeziora zostali 

pokonani. Rozłożył ponownie wędkę, wyjął też przypięty do pasa składany, 

teleskopowy hak z ceramitu - służący podhaczeniu za skrzela i wydobyciu 

z wody zdobyczy - po czym jął systematycznie obrzucać powierzchnię jeziora 

posrebrzanym błyszczem. Po dwudziestym rzucie wydało mu się, że nastąpił 

zaczep o podwodną roślinność, ale gdy tylko przyciął, „zaczep” odpowiedział 

dynamicznym przygięciem wędziska. Zaczął się regularny, wędkarski hol. 

Hamulec kołowrotka piszczał, a wysnuwana przez rybę żyłka, wydawała ten 

jedyny w swoim rodzaju, intensywny szum, niemalże gwizd... 

Hol trwał długo, krople potu zalewały oczy, lecz przecież nie został członkiem 

Kadry bez powodu, czarny pas karate, dobre wyniki w sporcie i końskie zdrowie, 

łączyły się z przekazywaną z dziada pradziada wiedzą o nadwiślańskim 

wędkarstwie... Hol trwał, acz mimo najszczerszych chęci i starań, nie mógł 

przyciągnąć zdobyczy na odległość mniejszą, niż dziesięć metrów. 

Jednak kilka razy zobaczył już grzbiet przeciwnika, wiedział, że dobrze trafił. 

Legendarna Złota Ryba walczyła z nim szaleńczo, ale w końcu walczyła 

o odmowę Prawa Trzech Życzeń...

Powoli zdobycz straciła siły, zbliżała się, w końcu była tuż tuż. Po ponad 

godzinnym holu Złota Ryba dała się podciągnąć pod powierzchnię i gdy 

wciągnęła pyszczkiem powietrze, jak każda ryba, szybko osłabła. 

Gdy wywindował ją na brzeg z pomocą haka próbowała jeszcze podciąć mu nogi 

skrętem umięśnionego ciała - ale przestała natychmiast, gdy tylko odrzucił hak

i sięgnął po rewolwer...

- Czego chcesz złoczyńco! - wysyczała ryba, z trudem odklejając wilgotne 

skrzela, szybko schnące pod działaniem powietrza...

- Żądam Prawa Trzech Życzeń!

- Ty żądasz, Ty..., ty morderco! Degeneracie, posłuchaj - nic nie słyszysz? 

Tak właśnie las wynagradza morderców! Widzę, wędkarzu, jesteś młody 

i naiwny, napompowany adrenaliną i oczekiwaniami, widzę to doskonale, 

starszy Kadrowicz nie przyszedłby tu zabijać tak łatwo jak Ty, pod wpływem 

propagandy, pod wpływem pragnienia pieniędzy i żądzy seksualnej... 

Wasi wiedzą czego macie żądać byście na lata zapomnieli kim jesteście!

Wędkarz westchnął i wzruszył ramionami, po czym odciągnął kurek 

rewolweru. 

- Rybo, przestań chrzanić, spełnisz Prawo Trzech Życzeń, czy mam Ci łeb 

odstrzelić? 

- Wypowiadaj! 

- Oto pierwsze - chcę wygrać w totolotka, którego los wysłałem wczoraj! 

Po drugie - chcę zawsze mieć szczęście w sprawiedliwej walce! 

Po trzecie i ostatnie - chcę spotkać rusałkę, kobietę piękną wedle wszelkich 

mych wyobrażeń, taką, która zaspokoi moje żądze, która będzie mi wierna,

posłuszna do śmierci!

Widać było, że Ryba myśli intensywnie, jej małe oczka zrobiły się zupełnie 

wypukłe, a potem, wciąż zezując na rewolwer, odpowiedziała: 

- Wygrałeś, będziesz miał swoje pieniądze, będziesz miał zawsze szczęście 

w uczciwej, sprawiedliwej walce. Spotkasz kogo chcesz spotkać już dziś, tutaj, 

u wylotu dróg leśnych i waszych, możesz już odejść, wypuść mnie!  

- Tego chciałem - powiedział..., po czym kopniakiem zrzucił Rybę w głębiny.

Lecz..., na odchodnym, wrzucił do jeziora ostatnią niespodziankę, naznaczony 

runami granat rozpryskowy... Wstrząs targnął bagniskiem, a głęboki bulgot 

zwiastował koniec panowania Wodnych Pań w tej okolicy...


U rozstaju dróg, rusałka, dotąd z pnia drzewa przyglądająca się zajściu, nagle 

znalazła się na ziemi. Zawsze naga, teraz czuła się nierealnie spokojna, cicha

i pokorna. Zrozumiała - to było Życzenie Wodnej Pani. Miała okiełznać gniew 

i agresję - czające się w duszy przedstawiciela najbardziej zaborczego gatunku 

na Ziemi... Stała cicho pod pniem, patrząc jak jej wspaniały, intensywnie zielony 

kolor skóry, przechodzi w szaro-siną, miejscami różową barwę ludzkości. 

Wzdrygnęła się, objęła rękami piersi. Spojrzała w stronę lasu, oto nadchodził jej 

los...


Po koniecznej dokumentacji miejsc łowów oraz ciał stworów, młody wędkarz 

poszedł w stronę samochodu. Już dochodząc do rozstaju dróg zauważył rusałkę 

o jasnej, delikatnej skórze i popielatych włosach. 

Oto ona, tam stoi, jaka piękna... Wyciągnął do niej ręce, przyszła, przytuliła się, 

razem poszli do samochodu. Gdy dojeżdżał pod blok była jedenasta, 

więc zarzucił na rusałkę kurtkę, oddał wzięte przezornie spodnie wyjściowe. 

Po wejściu do mieszkania pozwolił jej wszystko zdjąć i położyć się w łóżku. 

Powstrzymując się od tego, by rzucić się na nią od razu, poszedł sprawdzić 

wyniki totolotka, o tak, trafione! Zamknął oczy..., udało się, ach, żeby ojciec 

to widział!

*****

Noce i dnie upływają jej spokojnie..., a nawet nieco rozkosznie. 

Wędkarz nie jest złym panem, stara się, choć przecież nie musi. 

Pije bez zastrzeżeń jej zioła - powoli zabijające w nim agresję, przytępiające 

zmysły, ale, ale to przecież nie łamie obowiązku posłuszeństwa, to nic takiego, 

zwłaszcza, że na razie Robert nie ma żadnych zadań i nad Wisłę chodzi jedynie 

powalczyć z Utopcami..., upiorami ludzi... Tym, co teraz robi nie szkodzi 

Wodnym Paniom ani jej siostrom - rusałkom i driadom. 

Mijają dni, tygodnie, miesiące, mija w końcu rocznica ich spotkania. 

Kadra jednak w końcu wysłała jej pana, jej młodego pogromcę, na bagna pod 

Opolem. 

Poszedł z ochotą - pewny zwycięstwa obiecanego przez swą pierwszą zdobycz 

i spotkał przeznaczenie - parę ogromnych strzyg - a że nie walczył uczciwie, 

nie miał tym razem szczęścia... 

Mimo, iż czuła że zginął, a jej skóra powoli nabierała szorstkości i zmieniała 

barwę, czekała na niego długo, zwinięta w koc. Potem, gdy w końcu podali 

w mediach wiadomość o tragicznej śmierci wędkarza nieopodal Opola, 

już wiedziała. Jej blada skóra szybko traciła brzydki, szaro-różowy kolor. 

Wyjrzała przez okno, obok domu był park, w którym tak bardzo lubiła 

przesiadywać... Są i parkowe drzewa, one też potrzebują opieki rusałek, 

a w stawkach i oczkach, pełnych hodowlanych „złotych” rybek, jest jeszcze 

miejsce dla potomstwa Wodnych Pań. 

Czas się zbierać.

Otworzyła okno, wyskoczyła balkonem na pobliskie drzewo, zsunęła się po pniu 

jak wiewiórka i naga pobiegła do parku. Tyle czekała, oto wszystko zacznie 

się od nowa. Gdy dotarła do małego oczka wodnego, przed zanurzeniem 

w zieloną toń, położyła dłoń na brzuchu. 

Tam, pod przejrzystą, zielonkawą skórą, wiły się już małe, delikatne złote wstęgi. 

Co i rusz migały małe łebki młodych Wodnych Pań, płetwy i łuski ich 

przepięknych ciał, Potomstwo, Narybek!

Koniec.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz