poniedziałek, 14 listopada 2016

Malarz Cz.1 - nieostatnia...


Mimo upływu lat, naprawdę nie rozumiem, co mnie pchnęło do pisania pamiętnika.

Nigdy nie uważałem się - za osobnika wybitnego, wiem też, że kilka..., istot...,

byłoby tej decyzji przeciwnych. 

Zresztą, pewnie i tak nikt mi nie uwierzy...

Lecz czuję niesprecyzowaną potrzebę by opisać moją małą, osobistą przygodę,

która z czasem przerodziła się w coś znacznie poważniejszego... 

Jako dzieciak i młodzieniec nie byłem zdecydowany, co też chcę w życiu robić.

Nie powiem, że nie miałem talentu, czy chęci do malowania i rysowania, lecz trudno

mi moje ówczesne bazgraniny uznać za coś, co realnie wpłynęło na mój ostateczny 

wybór drogi życia - nie - tamto, było raczej tylko młodzieńczą zabawą...

Przełom nastąpił, gdy byłem już po „szkole dla leśników”, z przeczuciem, że być 

leśniczym to to, co chciałbym robić w życiu... 

Zacząłem nawet praktyki u miejscowego nadleśniczego.

Była bodajże sobota, mroźny jeszcze, marcowy poranek. 

Szedłem przez las sprawdzić stan paśników dla zwierząt, a przy okazji wypłoszyć

ewentualnych kłusowników, przejrzeć okolice w poszukiwaniu wnyków i potrzasków, 

które leśni przestępcy chętnie rozstawiają tam, gdzie z pewnością mogą się 

spodziewać dużych ilości zwierzyny...

Pamiętam stupor w jaki wprawił mnie widok starcia, bez wątpienia ratującego

mi życie - ale po kolei... 

Gdy obchodziłem trzeci paśnik i znalazłem już bodajże piąte wnyki, zaskoczyło

mnie dwóch kłusowników. Obaj uzbrojeni w kałasznikowy - prawdopodobnie 

pamiętające czasy zimnej wojny, nie wyglądali na zachwyconych moją ingerencją.

Wycelowali broń, odbezpieczyli zgodnie, a ja już żegnałem się z życiem. 

Byli zbyt blisko, a las jeszcze zbyt zimowy, przejrzysty, żebym mógł uskoczyć

w bok, lub próbować ucieczki. Nie próbowałem ich też przekonywać - samo 

spojrzenie na zaciśnięte usta, zdecydowane ruchy, kaprawe ślepia, sino fioletowe 

nosy, czy wystającą jednemu z kieszeni butlę denaturatu - przekonały nie, że nic 

nie poradzę. 

Zacząłem się chyba modlić.

Jednak nie zginąłem. 

Nie, nie jestem żadnym superbohaterem, nie unikam kul, ani nie zatrzymuję

ich jak Neo z Matrixa, nie stał się też żaden cud, ani przebłysk sumienia 

kłusowników... 

Po prostu strzały padły w bok, gdy tylko ciszę poranka przeszył okropny wizg 

- gwizd przenikający na wskroś, wibrujący i niesamowicie wysoki.

Kłusownicy musieli znać ten głos, choć mnie był całkiem obcy. Sekundę później

dowiedziałem się, jakim - mimo studiów - byłem ignorantem...

Na kłusowników wyskoczył - zza niskich choinek z lewej - ogromny stwór. 

W pierwszej chwili myślałem, że to orzeł, ale nie, orły są ze trzy razy mniejsze, 

a rozpiętość skrzydeł chyba z pięć razy, poza tym nie miewają raczej 

grubo-futrzanych ciał kotów, pięciopalczastych iście kocich łap, czy łuskowatego

ogona zakończonego czymś, co do złudzenia przypominało kolec jadowy 

skorpiona...

Stwór rzucił się na kłusowników ignorując ich uzbrojenie, jednym tylko machnięciem

skrzydeł, szybko, długim, tygrysim skokiem dopadł pierwszego, szarpnął przednią

łapą aż krew ochlapała wszystko wokół, potem pochylił dziób i zmiażdżył mu szyję.

Drugi kłusownik próbował odskoczyć w bok i wycelować, ale nie zdążył!

Gryf - w końcu mój mózg zaskoczył - rzucił pierwszym kłusownikiem w drugiego,

przysiadł na nich i uderzył ogonem prosto w oczodół tego pod spodem.

Chciałem odwrócić wzrok, ale nie mogłem...

Gdy kolec z ogona gryfa wzniósł się znów do góry, spojrzał w końcu na mnie.

Zadrżałem.

Lecz nie zaatakował. Przeciągnął po mnie wzrokiem, po czym odwrócił się 

z godnością typową tylko dla kotów... i odszedł. 

Chciał mi chyba pokazać, że nie dla mnie było to widowisko, ot, przypadkiem udało

się przeżyć. Gdy już poczułem, że mogę się ruszać, tuż za mną strzeliła gałązka 

złamana czyjąś stopą. Dziś myślę - umyślnie - bowiem istota, która wyszła wówczas

zza moich pleców - stąpała ze zbyt dużą gracją - by popełnić taki błąd. 

Rusałka, driada? - myślałem intensywnie bojąc się choć poruszyć - pamiętałem wszak

o obecności gryfa... 

Driada (wiem to dziś, mądrzejszy o wiele doświadczeń), podeszła do zabitych, 

przyjrzała się, potem odwróciła do mnie. Mimo strachu i mrozu czułem, że się

zaczerwieniłem na twarzy - istota, choć wydawała się pokryta jakby kożuszkiem 

delikatnej, cieniutkiej sierści w barwie szaro-zielonkawej, była poza tym zupełnie

naga. 

Niska, może z metr pięćdziesiąt wzrostu, proporcjami przypominała młodą, 

może 20-to letnią kobietę... Była piękna, bez dwóch zdań, nie spotkałem dotąd 

tak ślicznej dziewczyny. Jej włosy równie delikatne jak sierść, miały barwę

trudnej do opisania - oliwkowej zieleni z nutą popielu. Oczy zaś miała bursztynowe, 

nie brązowe, ale właśnie jak jasny, złocisty bursztyn.

Podeszła do mnie z gracją, zupełnie bezgłośnie stąpając po ściółce. 

Stanęła na wyciągnięcie ręki, obejrzała mnie dokładnie, uśmiechnęła się, i odeszła, 

skąd przyszła.

Długo jeszcze stałem tam, marznąc, nie śmiejąc się odwrócić, aż do chwili gdy 

poczułem, że nie wytrzymam i chyba zaraz zamarznę. 

Odwróciłem się, rozejrzałem po lesie, przeszedłem po okolicy, ale nigdzie nie 

zauważyłem niczego dziwnego. 

W końcu usłyszałem kroki kilku ludzi, a nauczony doświadczeniem natychmiast 

ukryłem się w młode choinki, zza których poprzednio wyskoczył gryf. 

Tym razem byli to jednak - zdyszany i blady nadleśniczy i dwóch pracowników 

pobliskiego tartaku - on miał w ręku pistolet, oni siekiery. 

Zobaczyli zabitych kłusowników, nadleśniczy niemal zemdlał... Podeszli szybko, 

odwrócili pierwszego, zobaczyli ciało pod spodem i miałem wrażenie, że wszyscy

odetchnęli z ulgą. Wtedy dopiero wyszedłem zza choinek robiąc to na tyle głośno 

by nie było żadnych nerwowych reakcji z ich strony... 

Głęboka ulga malująca się na twarzy szefa podziałała na mnie tak, że w końcu dotarło

do mnie wszystko i... to ja zemdlałem.

Niemal dobę później oprzytomniałem w pobliskim szpitalu.

Nie było przy mnie nikogo..., i dobrze.

Zanim przyszedł lekarz z policjantem - zdążyłem sobie wszystko dobrze 

przemyśleć. Nawet nie próbowałem im tłumaczyć - co naprawdę zaszło w lesie

- zasłoniłem się szokiem, amnezją. Lekarz patrzył z powątpiewaniem ale nie naciskał,

policjant zaś chyba czuł ulgę, że nie musi zadawać zbyt wielu pytań. 

Poszli sobie, a ja zasnąłem.

Po wyjściu ze szpitala wiedziałem tylko jedno - chciałem namalować driadę - istotę, 

którą spotkałem w lesie. Najpierw myślałem - co prawda - by kupić aparat i poszukać 

tych istot osobiście, lecz zapał mój ostudziło wspomnienie gryfa... 

Zamiast tego, zaraz po rezygnacji z praktyk w nadleśnictwie, pojechałem do miasta

wojewódzkiego i zapisałem się na kurs malarski, wybrany pod kątem licznych zajęć 

z ludzkiej anatomii... 

Na studia malarskie nie miałem ochoty, czułem, że nie są mi potrzebne, bo nie będę

malował tematów tradycyjnych... Nie myślałem jeszcze wówczas jak będę zarabiał, 

w tamtej chwili miałem kasy dość, plus spadek po babci - i kasę sporą i dom na wsi, 

pod lasem, blisko sporego jeziora, w tej chwili wynajmowany, ale już niedługo...



Koniec cz.1.