czwartek, 25 lutego 2021

Szeroki żyta łan...

Sierpniowe popołudnie, parne, gorące. Nawet ptaki ucichły.
Siedzą licznie między długimi, dojrzałymi źdźbłami żyta.
Większość pól w okolicy jest już skoszona, tam żadne zwierzę 
nie znajdzie ochrony.

Około piątej po południu nad głębokim błękitem nieba zaczyna
dominować szarobrunatny odcień grubych, burzonośnych chmur. 
W pół do szóstej łanem żyta zaszargał pierwszy, ostry poryw wichury, 
niebo sine, w odcieniach indygo i szarości, nie napawało optymizmem...

Ledwie kwadrans później szalała nad okolicą prawdziwa nawałnica. 
Deszcz ciężkimi kroplami przygniatał dojrzałe kłosy żyta, nawadniał 
spragnione łąki i pola w całej okolicy. 
Ludzie w pobliskich wsiach chowali się w domach, niektórzy schodzili 
nawet do piwnic, patrząc z niepokojem na skłębione niebo.

Słońce przebiło się przez chmury dopiero około ósmej wieczorem.
Ludzie powoli wychodzili z domów, oglądali podwórza. 
Promienie zachodzącego słońca złociście rozświetlały się miliardem 
odbić wilgoci - pokrywającej pola, drogi, roślinność, drzewa i sprzęty 
domowe. 

Tylko jedno miejsce zmieniło się nie do poznania.  

Zniknął nieskoszony dotąd łan żyta. 

Co ciekawe, dopiero gdy go zabrakło, a teren zryty był wgłębieniami 
i czarny, spopielony licznymi wyładowaniami, ludzie z okolic zaczęli 
się zastanawiać. 
Co roku ten wycinek pobliskich pól był obsiewany żytem, ale nikt nie 
pamiętał, by kiedykolwiek je koszono..., zdaje się, że żyto zawsze rosło 
sobie spokojnie, schło potem lub gniło jak stało, a dopiero następnego
roku oczyszczano poletko i zasiewano od nowa. 
Kto to robił, i kiedy? 
Nikt nie chciał się przyznać. 
Dziwne, pomyśleli, a potem rozeszli się do swoich zajęć. 
Nadchodził wszak wieczór, a jutro rano jak zwykle, roboty czekało 
w bród. 

Około północy - polną drogą - najbliższą zniszczonemu przez burzę
poletku - nadjechał dziwaczny pojazd. 
Czarny, pozbawiony świateł i szyb, przypominał pancernego żuka, 
któremu ktoś z pokrętnym poczuciem humoru, zamienił odnóża 
na osiem ciężkich, szerokich kół. 
Wierzchnie pokrywy dziwnego pojazdu rozsunęły się ku górze, znów 
przypominając działanie skrzydeł chrząszcza, a z wnętrza wysiadło 
czterech potężnie zbudowanych jegomości. Odziani byli w kanciaste, 
połyskujące w blasku księżyca, czarne pancerze.
Zaraz za nimi z pojazdu wysiedli dwaj mężczyźni - równie jak rycerze, 
nie pasujący do wiejskiej okolicy... Pierwszy był wąskim w ramionach, 
za to niezmiernie wysokim mężczyzną, przyodzianym w strój 
przypominający staromodny frak, a drugi - gruby jak kulka, krótkonogi 
jegomość - odziany był w elegancki grafitowy garnitur - tak 
nieproporcjonalny, że ewidentnie szyty na miarę. 
Szaro odziany grubasek szerokim gestem wysunął zza pazuchy 
świecący delikatnie, cienki arkusz, który rozprostowując się, zamienił 
w twardy podkład, pokrywając całą przestrzeń między drogą
a środkiem wypalonego burzą poletka... 
- Marszałku Jiig - raczy Pan stąpać jak należy! 
- Dziękuję - mężczyzna odziany w strój przypominający frak ukłonił 
się lekko i bez wahania wkroczył na płaską powierzchnię. 
Za nim podążyli pozostali.
Dziwna powierzchnia zajarzyła się pod ich stopami lekkim zielonkawym 
blaskiem, ale nie ugięła nawet na minimetr. 
Gdy podeszli do krańca świetlistej powierzchni, czterech barczystych 
ludzi wzięło się do roboty, oczyszczając i odgarniając ziemię 
dziwnymi przyrządami. W środku leja, na głębokości około metra, 
spod ziemi wyjrzał kanciasty przedmiot wielkości sporego mebla. 
Znów kręcąc dziwnymi pokrętłami, wysuwając z przyrządów długie 
metalowe wypustki, barczyści ludzie wyciągnęli przedmiot 
na powierzchnię ziemi i ostrożnie przenieśli na szeroki tył pojazdu. 
Elegancki mężczyzna w dziwnym staromodnym fraku przyjrzał się 
spokojnej o tej porze okolicy, popatrzył uważnie na zabudowania, 
skoszone pola, bujne łąki...
- Szkoda. Niedługo zburzony będzie porządek rzeczy, jaki znają. 
- Tubylcy, Panie? Czym tu się przejmować... 
- Kiedy dożyjesz trzeciej setki, Kapłanie II stopnia, może mnie zrozumiesz. 
- Oczywiście, Panie Marszałku, nie chciałem urazić - pyzaty jegomość 
w szarym garniaku schylił się w pokłonie głębszym niż zdawało się to 
możliwe (biorąc pod uwagę jego pokaźny brzuch). 
- Czy oczywiście, czy nie, czas pokaże. Tym niemniej, szkoda ich. 
Nawet nie wiedzą jaką wartość miał artefakt, który leżał w ich 
ziemi... Nic to, po wszystkim będą już żyli innym rytmem i nic nie 
może tego zmienić. 
- Nic? - zabrzmiał cichy szept z ciemnego krańca pola...
Barczyści mężczyźni - zakuci w czarne pancerze - odwrócili się
jak jeden mąż i czym prędzej odrzucili dziwne aparaty sięgając 
jednocześnie za plecy - i wyćwiczonym, równym tempem 
wyciągnęli zza nich szerokie ostrza krótkich, obosiecznych 
mieczy. 

Nie zdążyli zrobić nic więcej!. 

Zza drogi rozbrzmiał szereg szybko powtarzanych trzasków! 

Gdy ostatni rycerz upadł na ziemię, zza drogi wychynęło 
kilkoro odzianych w nieprzeniknioną czerń mężczyzn, uzbrojonych 
w kałasznikowy..., a na skaju pola widzenia dwójki stojących
nieruchomo postaci - objawił się wysoki, nieprawdopodobnie 
szeroki w barach mężczyzna, ze skroniami pokrytymi siwizną.
Także ostatni gość odziany był w aksamitną czerń, lecz zamiast 
karabinów, w jego obu rękach połyskiwały ostrza mieczy
- Zdrajco! - wrzasnął okrągły kapłan i wyrwawszy zza pasa 
dwa srebrzyste sztylety - skoczył ku wrogowi. 
Walka trwała kilkanaście sekund, czyli znacznie dłużej, niż wydawało 
się możliwe. Gruby jegomość w szarym stroju poruszał się 
z zadziwiającą prędkością i gracją, kilkanaście razy o włos mijając 
lub sprawnie blokując ciosy czarnych mieczy przeciwnika. 
Przeliczył się w momencie, gdy zszedł z twardej, cienkiej powierzchni, 
którą niedawno sam rozścielił na ziemi. Gdy tylko jego noga utkwiła 
grząskim gruncie, pośliznął się i dosłownie nadział na szerokie, 
ciemne ostrze przeciwnika. Zadrżał, sztylety wypadły mu z rąk. 
Zapatrzył się ze zdumieniem w oczy zwalistego wroga i oklapł, 
wyziewając ducha. Odziany w czerń olbrzym jednym skąpym ruchem
wydarł ostrze z trzewi kapłana i natychmiast ustawił się bokiem 
do jegomościa we fraku, który jednakże, zerkając na ludzi uzbrojonych 
w karabiny maszynowe, cały czas trwał w bezruchu. 
- Komendant Rech. Cóż za spotkanie. Ileż to już minęło? Siedemdziesiąt 
ziemskich wiosen? 
- Siedemdziesiąt dwie, dwa ziemskie miesiące, cztery dni, jedenaście godzin
i 32 sekundy, parszywy stary draniu... Zrobili Cię marszałkiem..., gnoje
- Stary? Ha, w naszym świecie minęło ledwie dwadzieścia lat, teraz jesteś 
13 standardowych zim starszy ode mnie - zaśmiał się jegomość we fraku. 
- Ciekawe - ciągnął, udając, że nie niepokoją go agresorzy z kałachami 
w rękach - Co chcesz osiągnąć? Przecież wiesz, że prędzej czy później 
dostaniemy to - machnął w kierunku artefaktu - a wówczas przejmiemy 
władzę nad tym światem... 
- Mylisz się palancie, bardzo się mylisz - tu skinął głową i wszyscy ludzie 
stojący przy drodze otworzyli ogień. Odziany we frak mężczyzna podrygiwał
w takt uderzających w jego ciało kul. Gdy po chwili upadł na dziwną, 
zielonkawo błyszczącą powierzchnię, ta zwinęła się gwałtownie, pokrywając 
całe jego ciało i tężejąc jak nieprzenikniony, metalowy kokon. 
Zwalisty mężczyzna uśmiechnął się pod wąsem, zapakował kokon
pięć pozostałych ciał na dziwaczny pojazd, a potem wraz z innymi 
wsiedli i odjechali. 

Rankiem, miejscowi ponownie zebrali się wokół dziwnego poletka, będącego 
ledwie wczoraj nieskoszonym łanem żyta i komentowali z zaciekawieniem głęboki 
dół..., którego przecież o zmierzchu nie było. 
- Sołtysie - co to za cholerstwo? 
- A skąd ja mam to niby wiedzieć. 
- Nikt nic nie słyszał w nocy, Kazikowa mówiła, że jakby coś strzelało? 
- Nic nie słyszelim. 
- My też. 
- My tak samo. 
- No i nad czym się tu głowić - sapnął Sołtys - ktoś zasiał żyto by coś ukryć, 
nie patrzyliśmy uważnie, nie znaleźliśmy, burza poniszczyła poletko, no to 
ten, który tu coś ukrył, pośpieszył zabrać to to w nocy, zanim ktoś zacznie 
pytać, albo sprawdzi... Ubiegł nas, nic tu nie ma, ot dół w ziemi. Na co tu 
patrzeć. Chdźta ludziska, idziemy swoje sprawy załatwiać... 
Jak Sołtys rzekł, tak i zrobili. 

Tylko ten ostatni wiedział z grubsza, co tu ukrywano, sam to poletko obsiewał... 
W końcu mieściło się w granicach jego gruntów po ojcu, niezbyt urodzajnych, 
zatem zostawionych w większości swojemu losowi... Trochę żal mu było 
grubych zwitków banknotów (nielichych nominałów), jakie co roku dostawał 
za kooperację z tamtymi..., ale cóż, wszystko co piękne, szybko się kończy... 

... Koniec... Ciąg dalszy..., jest możliwy ;) 







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz