niedziela, 21 lutego 2021

Niegroźni groźni...

Waldek z Piotrem i Remkiem - przyjaciele na śmierć i życie, 

regularnie - co drugi weekend - wybierali się na - obecnie - bezkrwawe

polowanie. Połączyła ich przygoda, która odmieniła - nie przesadzając, 

cały świat... 

Zaczęli dziesięć lat wcześniej. 

Był maj roku 2025. 

Dla Remka był to w ogóle pierwszy łowiecki wypad w życiu. 

Wynajęli chatę w środku puszczy, dobre 30 kilometrów od najbliższej 

wioski. Zabrali się nowym Jeepem Piotra. Planowali pobyć w lesie 

kilka dni, zabrali też wędki, aparaty, sporo wszelkich gadżetów. 

Plan nie wypalił.  

Zaraz po przyjeździe, rozpakowaniu gratów i małym piwku na dobry 

humor..., poszli na rekonesans - popatrując ironicznie na Remka, 

z zabawnym zaangażowaniem wpatrującego się w kompas. 

Przeszli kilometr i nagle, jakby za dotknięciem niewidzialnej ręki stanęli, 

patrząc na postać, której noga utkwiła w kłusowniczym potrzasku. 

Przetarte gdzie nie gdzie, dokumentnie brudne ubranie, na wpół rozerwana 

noga na wysokości zębów potrzasku (w połowie łydki mniej więcej),

słowem - stała opodal nich postać z koszmaru, a raczej, z filmów klasy b... 

- Z, jak zombi... - mruknął Piotr, wyrywając ich z zamyślenia. 

Tak, to co stało przed nimi, nie było już człowiekiem. 

Zapadłe oczodoły, sino - brązowa skóra i widoczne gdzie nie gdzie kości 

łokcia, kolana czy żeber, a także stęchły, słodkawy zapach - wskazywały 

dobitnie, że to żadna maskarada, żaden prank, nikt nie wyskoczy zza krzaka 

z kamerą, śmiejąc się z ich min... Stężałego zdumienia, odrobiny strachu, 

niemal stuporu. 

Co ich zaskoczyło, stwór nie zaczął, jak w filmach, ryczeć nieludzko, 

ani szeptać złowieszczo, nie zamlaskał, nie wyciągnął ku nim ramion. 

Po prostu wciąż przestępował z nogi na nogę, dreptał wokół niemal 

rozerwanej nogi i potrzasku, wykonywał dziwnie kanciaste, urywane ruchy 

ramionami... Głuchy, ślepy, najwyraźniej w ogóle pozbawiony zmysłów. 

Niegroźny, choć niewątpliwie straszny. Burzący wszelkie poczucie normalności,

codzienności, przewidywalności ich świata..., w ogóle, świata takiego - jakim 

im się dotąd zdawał. 

Bo jakże to, zombi? Realny zmarły, który wciąż się poruszał, napędzany 

nieznaną, pozornie zaprzeczającą logice siłą? Jakim cudem? Cudem? 

Doszli do siebie dopiero po paru minutach. Wciąż spodziewając się złego, 

jakiejś agresji, cienia świadomości, że są w pobliżu.

Powoli, ostrożnie obchodzili stwora dookoła. 

Ten jednak pozostał całkowicie głuchy / nieczuły na ich kroki, na przyspieszone 

oddechy, poruszenia ubrań i pobrzęk rzeczy, które trzymali w dłoniach. 

Dopiero gdy otoczyli stwora w bezpiecznej, kilkunasto-metrowej odległości,

zaczęli najpierw szeptać, potem głośniej i swobodniej komentować niezwykłą 

sytuację, w jakiej się znaleźli. 

- Kurde, jak to w ogóle możliwe... 

- Mnie nie pytaj. 

- Ani mnie, to nie na nasze głowy. 

- Co z nim zrobimy? 

- Zrobimy? My? Zadzwońmy gdzieś. 

- Gdzie? 

- Do nadleśniczego?

- Lepiej na policję. 

- Albo wojsko, czy do szpitala, k..., gdzie się w ogóle dzwoni w takich...

- W siakich. Takich sytuacji nie ma..., znaczy, chyba nikt tego nie przewidział, 

wiecie, tak na poważnie... 

- Piotr - zwrócił się do najstarszego z nich Waldek - zacznę nagrywać 

a Ty może..., może byś tak mu coś odstrzelił, dla pewności? 

- Żartujesz? A jak on jednak...

- Żyje? Jak to może żyć, jak mu już kości tu i tam wyłażą na światło dzienne? 

- Ale się rusza, nie? 

- Ale nie oddycha, popatrz uważnie... 

Wszyscy zapatrzyli się w stwora, minęło kilka minut.... 

- Jasna cholera i trąd, faktycznie - sapnął Remek i podniósł leżący obok 

kamień, taki spory, jak zaciśnięta pięść, i rzucił, rzucił nim w stwora, zanim 

zdołali zaprotestować! Trafiony w ramię stwór okręcił się, niemal przewrócił,

a potem jak gdyby nigdy nic, znów zaczął poruszać się sztywnymi, rwanymi 

kroczkami, tak, jak by kamień w ogóle go nie wzruszył. 

Milczeli, przyglądając się widziadłu. 

W końcu Piotr bez słowa zdjął z ramienia karabin, wyciągnął z pasa 

na biodrze pocisk, zarepetował broń, niedbale wycelował i strzelił.

Pocisk odłupał kawałek ramienia stwora, impet znów zarzucił nim jak 

marionetką, jednak i to nic nie zmieniło. 

Gdy przebrzmiało echo wystrzału, a zombi nadal dreptało wokół potrzasku,

też bez słowa - Remek wyciągnął z plecaka smartfon, wystukał numer 

i zadzwonił na policję, na numer alarmowy. 

- Tu policja, słucham? - zabrzmiał nieco metaliczny, zniekształcony głos 

dyspozytora. 

- Hm, khm, proszę Pana, mamy tu..., znaczy, sam nie wiem, bardzo dziwna 

sytuacja. 

- Może Pan mówić jaśniej? - irytacja w głosie policjanta przebiła się nawet 

w metalicznym zniekształceniu głosu...

- Daj to - Piotr zabrał Remkowi smartka. 

- Proszę Pana, wybraliśmy się na polowanie, jesteśmy (tu podał namiary), 

zrobiliśmy wstępny wypad, trafiliśmy na ciało... 

- Ciało? 

- Tak, jakiś kilometr na północ od chaty w metalowym potrzasku, 

kłusowniczym, z rozerwaną nogą, jest ciało. Ludzkie. Gość nie żyje już 

dość długo... Widok jest..., trudno mi to opisać, to trzeba zobaczyć... 

- Rozumiem, zaraz zadzwonię do najbliższego patrolu, podam im panów 

numer, powinni wkrótce zadzwonić. Czy mogą panowie zostać na miejscu? 

- Oczywiście. 

Kliknęło. Piotr podał smartfon Remkowi. 

- Co tak patrzysz, myślisz, że jak bym mu powiedział o zombim, to by 

tu przyjechali? 

- No tak - sarknął Waldek - prędzej przysłali by tu kogoś z wariatkowa... 

Około pięciu minut później zadzwonili do nich z pobliskiej komendy, 

ustalono co i kiedy, i znów czekali bezczynnie. 

Rozmawiali cicho o niczym, trudno było normalnie gadać, gdy obok 

dreptało to coś..., co kiedyś było przecież żywą istotą i to ich gatunku. 

Chociaż, przegadali i to, wcale nie lepiej byłoby, gdyby był to jeleń 

albo dzik... Wcale nie lepiej. 

Policja przyjechała po dwudziestu minutach. Piotr poszedł po nich..., 

uprzedził, że widok jest przedziwny, ale na to trudno było się przygotować

i teraz oni patrzyli, jak policjanci stają nieruchomo, rozdziawiają usta, 

wytrzeszczają oczy..., i stoją tak, bez ruchu, jak by ich jasny szlag trafił! 

Stali sobie tak z dwie minuty, gdy Remek nie wytrzymał i chrząknął dość 

głośno. Policjanci drgnęli silnie, zaczęli przecierać oczy, poruszali się powoli, 

jak by obudzeni ze snu. Jednak wciąż nie spuszczali wzroku ze stwora.

- Co to kurwa jest! 

- Co to k..., nie... 

- Niestety - przerwał im Piotr - to jednak jest żywy trupek. Na szczęście 

najwyraźniej nie słyszy, nie widzi i nie czuje naszej obecności. 

Można powiedzieć, że to sprawdziliśmy. 

- Zbliżał się Pan do niego, dotykaliście go? - policjant spojrzał 

na nich ostrożnie... 

- Nie, aż tacy głupi nie jesteśmy, i też oglądaliśmy filmy..., po prostu 

obchodziliśmy go parę razy i jesteśmy tu już niemal godzinę, a on nic. 

Poza tym Remek przywalił mu kamieniem, a ja..., no cóż - poklepał ręką

po karabinie... 

- I on nic? Żadnej reakcji? 

- Żadnej. 

- Ale jak to w ogóle... Trzeba do kogoś zadzwonić!

- No i zadzwoniliśmy... 

- E..., no tak, ale..., dobra, rozumiem - starszy policjant wyjął służbowy 

telefon... Odszedł na bok, słyszeliśmy jak rozmawia, jak krzyczy, zarzeka 

się, że to nie żart, w końcu zaczyna rzucać takimi wiązankami, że im uszy 

więdły... Wrócił. Blady, acz wyraźnie wkurzony... Milczeli. 

- Hm, khm, khm, no no, już, nie ma czym się przejmować, znaczy jest - machnął 

ręką na zombiaka - jasne, że jest..., ale, no nie patrzcie tak, musicie tu zostać.

Przyjadą..., przyjadą po nas, jakieś ekipy medyczne, coś tam, wojsko i nasi. 

Za godzinę zaczną się zjeżdżać. 

- A po co my tu - z głupia frant zapytał Waldek...

- Kwarantanna. Nie wiemy co to, co to, jak to, czemu tak..., musimy sprawdzić, 

zbadać. 

- Jassne..., ale zaraz będzie ciemno... 

- Wytrzymamy - uciszył ich Piotr - Wytrzymamy proszę Pana. 

- No i dobrze. Chodźcie, usiądziemy sobie pod tamtym dębem i pogadamy, 

opowiecie mi wszystko - i poszli. 

Nie czekali godziny, już 43 minuty później nadleciał śmigłowiec, spuścili się 

w dół na linach jacyś komandosi, zabezpieczali teren, trzymając się na dystans. 

Potem nadjechały wozy policyjne i wojskowe. Tworzyli kordon jakieś 50 

metrów od nich... 

- No teraz w końcu jest jak na filmach... - sapnął młodszy z policjantów. 

- Co nas raczej nie pociesza - westchnął Waldek... 

- A no nie - przytaknął mu Remek. 

- Ale posiedzimy grzecznie na dupkach, żeby nic nam się nie stało, tak 

jak na filmach, co nie, chłopcy? - sarknął Piotr... 

- Jasne. 

- Jasne, spoko. 

- No i dobrze - podsumował starszy policjant. 

Znów siedzieli cicho, przyglądając się, jak w gasnącym świetle dnia rozbłyskują 

elektryczne lampy i reflektory, krząta się wokół coraz więcej ludzi. 

W końcu, około 22.00 podeszło do nich dwóch facetów ubranych jak w szpitalach 

za czasów pandemii... 

- Dobry wieczór, Panowie - skłonił się pierwszy - jesteśmy z PSZ, no wiecie, 

Państwowe Służby Zakaźnicze. Na pewno słyszeliście - pokiwali głowami...

- Zatem - skinął głową drugi - poprosimy Panów o dokładną relację z wydarzeń 

dzisiejszego dnia.

Zdali ją..., po kolei i razem, zadawano im rozmaite pytania, trwało to około 

20 minut. 

- Dobrze, Panowie, bardzo dobrze..., no to zapraszamy do dekontaminatora. 

- Gdzie? 

- Do tamtej ciężarówki - będziecie się Panowie musieli rozebrać, poddać 

natryskowi, badaniom, dostaniecie standardową szczepionkę - m.in., na 

wściekliznę, podamy wam antybiotyki. Potem spędzicie noc w tamtym 

namiocie - wskazał namiot wyróżniający się soczyście żółtą plandeką. 

- A jutro pomyślimy, co dalej. 

Tak też zrobili. 

Dużo się działo, zjawiły się media, ktoś rankiem przeleciał nad polaną,

dronem. 

Kilka kolejnych dni wypełniały im badania, zastrzyki, wywiady, pytania, 

ustalenia. Parę razy przez kordon przedarły się kolejne latające i kroczące 

drony dziennikarskie. Zatem z tajemnicy, tak typowej dla filmów grozy, 

nic nie wyszło, i..., już koło południa drugiego dnia od znalezienia dziwadła 

w lesie, trąbiły o tym media na całym świecie... 

Wrzało w social mediach, sypały się niewybredne komentarze, powstawały 

liczne filmiki i analityczne rozkminy na kanałach video, zaczęły się demonstracje,

samobójstwa, ludzie masowo przeczesywali okolice zamieszkane, w strachu 

przed zombimi, a nawet gdzieś w Ameryce zastrzelono kilku włóczęgów, 

bo się komuś wydali "za mało ludzcy"... 

Świat niemal stanął dęba. 

W tydzień! 

A to był dopiero początek... 

Bo niestety, znaleziono kolejnych. 

W ciągu miesiąca niemal 1000 "żywych" martwych. 

Na całym świecie. 

W ponad 60 państwach na wszystkich kontynentach. 

Ludzi opanowała histeria. 

Wybuchały zamieszki. 

Ale najgorsze było to, co się działo z umysłami - w końcu właśnie nieznana 

siła zakwestionowała wszystko, w co wierzono. Świat zmierzał ku chaosowi

sam z siebie, i inaczej niż w filmach, zombi wcale nie były groźne - tak same

z siebie. One były zupełnie bierne, ale..., sam fakt ich istnienia sprowadził

zagrożenie na cały globalny ład.

A wówczas oni - zaszyli się w innej głuszy. W domku letniskowym 

na Kaszubach, spadku po dziadkach rodzeństwa Waldka. W sześcioro, 

oni i ich dziewczyny. 

Oglądali telewizję, ale poza tym dni spędzali na wszystkim, tylko nie 

na śledzeniu wariactwa, które sprawiało, że tracili wiarę w to, co widzą 

i słyszą. A świat pogrążał się w coraz głębszych odmętach szaleństwa, 

szczególnie tam, gdzie nauka stykała się..., z religią. Religiami. 

Wszystko skończyło się jak nożem uciął w pierwszej połowie listopada. 

Wykryto przyczynę. 

Jeszcze gorszą..., albo może lepszą, kto to wie? 

Z badań wyszło, że za długotrwałą, pozorną aktywność ciał 

(jak się z czasem okazało, nie tylko ludzkich), odpowiadały przedziwne

ameby, jednokomórkowce, silnie namnażające się w pewnych warunkach. 

Najdziwniejsze było jednak pochodzenie tych istot. 

Powiązano je ściśle z deszczem meteorów, który nawiedził naszą planetę 

ledwie rok wcześniej, bo zimą, w roku 2024... 

Drobnoustroje były niegroźne dla żywych istot, ale..., były w nich i raj 

namnażania rozpoczynały, gdy zamieniały się z grzecznych elementów 

mikrofauny organizmu, w typowego padlinożercę... 

Niby nie wszystko tym wyjaśniono, ale lepszy rydz, niż nic. 

Najbardziej cieszyli się ludzie z NASA i podobnych firm na świecie. 

W obliczu stwierdzenia pierwszego organizmu - z pewnością spoza 

naszej Planety - bardzo wzrosło zainteresowanie tym tematem i eksploracją 

kosmosu... 

Nie tak wyobrażaliśmy sobie pierwszy Kontakt, odkrycie ufoludków..., ale..., 

z dwojga złego..., zwłaszcza, że lekarstwo odkryto już rok później, a po roku 

2030, temat zszedł daleko na drugi plan, wobec kolejnej Pandemii... 


Oni, w Trójkę - bo dziewczyny nie wytrzymały z nimi zbyt długo - wciąż 

powtarzali swoje wypady, wciąż jeździli razem, niby, na polowanie. 

Faktycznie jechali zaś po to, by na jakiś czas oderwać się od codzienności 

i szukać w cienistych borach innych ciekawostek. Polowali, ale już raczej 

z dyktafonem, kamerą i aparatem... 


Koniec. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz