niedziela, 31 stycznia 2021

Pałac (Cz.2).

Pałacowe wnętrze wyglądało dziwnie. 

Wydawało się, że wszystko jest idealne, jakby ledwie kilka tygodni temu,

wyszli stąd ostatni lokatorzy. Pierwszy raz oglądali tak piękny budynek, 

opuszczony wiele dekad wstecz, a zupełnie nie rozgrabiony, nie zagracony

butelkami, puszkami po piwie i gorzej... 

Najwyraźniej nikt nie szukał tu skarbów, 

nikt nie próbował kraść..., niebywałe. 

No i ten osad. 

Pokrywał wszystko, od podłóg, przez ściany, meble, bibeloty, obrazy 

sufity i lampy. Wszystko. Cienka, milimetrowa warstwa czegoś miałkiego, 

niemal jedwabistego, pyłu, nie kurzu, czy brudu. Nie wyglądało to na osad 

czasu, raczej jakby warstwa ochronna, jakiś drobniutki piasek, czy wapno, 

coś..., dziwacznego. Młodzieniec w dżinsie pierwszy odważył się rozetrzeć to

coś w palcach, powąchać, strzepnąć na podłogę. 

- Dziwne, nie ma zapachu, zauważyliście? Tu w ogóle niczym nie pachnie, jakby

ta substancja wszystko pochłaniała... 

- No no dziwne, ale porobię fotki, co? - łysy grubasek poszedł w głąb korytarza...

Starszy jegomość z teczką poprowadził pozostałą dwójkę do głównej sali balowej.

- Popatrzcie państwo, popatrzcie! Sześć metrów do sklepienia, ponad 140 metrów 

powierzchni licząc po podłodze. Lustra..., lustra i obrazy trzeba oczywiście 

poczyścić, ale to załatwi nasza firma miejska, żaden kłopot. Czy możemy pogadać 

teraz o cenie - chcą Państwo wynająć całą posiadłość z przyległościami, teren wsi 

i las? Przeszło 60 hektarów? Można zapytać, po co? 

- Badania - wzruszył ramionami młodzieniec w dżinsie - Badania. 

- Czyli przyjedzie jeszcze ktoś? 

- O tak, proszę Pana, przyjedzie nas sporo, studentów znaczy, ale i pan Doktor

Krasnostawski i pan Profesor Kamiński..., i pewnie paru magistrów i sprzęt 

przywieziemy. Kuuupę sprzętu. 

- Zatem wynajęcie - to będzie kosztowało, zaraz, zaraz, o - wyciągnął dokumenty

- tyle, ile się umawiali Państwo z Gminą - 10.000 na miesiąc. 30 tysięcy za cały 

okres. Jak to Państwo uiścicie? 

- Przyjedziemy do urzędu za trzy dni, czy możemy tu zostać? 

- Oczywiście, oczywiście, prześlę Kazia po was, za trzy dni? 

- Tak, może tak być. 

- O której? 

- Dowolnie, nie ruszymy się stąd - sporo pracy mamy, wie Pan, trzeba wszystko 

wymierzyć, obejść teren, obfotografować - no to zrobi Robercik, ale i tak pracy 

sporo. Kiedy mogłaby przyjechać firma sprzątająca? 

- Jutro z rana. 

- Super...

- Hm - mruknął starszy jegomość - zatem wracam... - ukłonił się i poszedł...

Czekali w ciszy przez dłuższy czas, słuchając jak urzędnik wsiada do samochodu

i odjeżdżają. Gdy odgłos silnika całkiem ucichł, młodzieniec zwrócił się do pani 

w żółtym kapeluszu... 

- Co sądzi Pani, Pani magister? 

- Jedno wiem, nie zanocujemy tutaj. 

- Trzeba było jechać z nimi, do najbliższej wsi są trzy kilometry!

- Moja walizka..., mam tam trzy namioty. 

- Coś jeszcze? - zaśmiał się Robercik, zaskakując ich, aż drgnęli wyraźnie.

- Co, co jeszcze? 

- Coś jeszcze zmieściłaś Kaziu, poza TRZEMA..., namiotami? 

- Wolne żarty... 

- No dobrze, dobrze Kaziu, nie obrażaj się zaraz..., ale wiesz, trzy namioty...

w jednej walizce, niezły wyczyn. 

- Eh - żachnęła się Kazia - i tak, zmieściłam coś jeszcze. Sporo jeszcze, biorąc 

pod uwagę, że walizki, jak pewnie pamiętasz, mam dwie... 

- Hehehe - zareagował młodzieniec w dżinsie - ja mam spory plecak, ty masz 

walizę nr. 3, możemy zacząć sami... 

- Tia, profesor i inni będą jutro, sprzątacze będą jutro, a Ty, Ty śmieszku będziesz 

drałował rano po piwo dla wszystkich... 

- Eh... 

- Nie wzdychaj, nie wzdychaj, powiedz lepiej, co myślisz o tym - Robercik machnął 

ręką na wnętrze. 

- Jak to co, nawiedzony dwó..., znaczy pałac. 

- On nie jest nawiedzony... - wyszeptała Kazia - on, nie mam pojęcia, ale to nie jest 

nawiedzenie, a ten pył na wszystkim nie jest przypadkowy..., trzeba go bardzo dobrze 

zbadać. 

Niespodziewanie usłyszeli zgrzyt, jakby przesuwanych mebli, potem budynkiem 

wstrząsną huk, dosłownie wszystko zadrżało, a oni zamarli i trwali tak z minutę... 

- Kur... - sapnął Robercik - spadamy? 

- Tak...

- Jasne, doktorku, zjeżdżamy stąd w podskokach... 

Na górze znów coś się przesunęło, potem jakby coś się poturlało miękko...

Wyszli raczej pośpiesznie. Robercik razem z młodzieńcem z mozołem i lekkim 

zaskoczeniem..., zamknęli drzwi. 

- Ten cały Kaziu, kierowca, to jakiś superman, otwierał je zupełnie spokojnie, 

a my we dwóch prawie nie daliśmy rady... 

- Ludzie na prowincji są silniejsi niż wyglądają, wy miejskie wymoczki 

- prychnęła Kazia. 

- Może... 

- Nie może, tylko... - hej - co to tam jest? Czemu ta okiennica jest otwarta? 

- Ha..., faktycznie, wszystko było pozamykane na głucho. Myślisz, że to to 

tak huknęło? 

W tym momencie okiennice zamknęły się..., zamknęły się powoli, jakby 

dostojnie, nieśpiesznie nawet...

- Co jest, k... - sapnął Robercik.

- No, myślę tak sobie, że weźmiemy bagaże i obóz, to my sobie jednak za bramą 

zrobimy... 

- Nie - zaskoczyła ich Kazia - Zrobimy obóz tutaj, tylko dookoła wysypiemy sól. 

Standardowa procedura, nie patrzcie tak. Musimy tu zostać, bo rano przyjedzie 

ekipa i nasi, nie wypada, żeby nas zastali przycupniętych za bramą, jak króliki 

jakieś! 

Niechętnie, ale sprawnie zabrali się do pracy, by w 20 minut rozłożyć namioty 

zwrócone wejściami do siebie. W trójkącie. Ułożyli z pobliskich kamieni krąg 

 na ognisko, nazbierali chrustu... Potem zabrali się za rozpakowanie reszty bagaży, 

przygotowanie posiłku i ogniska. Sól wysypali dopiero wtedy, gdy ani jeden 

element bagażu nie został umieszczony w i obok namiotów. 

W tym czasie Pałac był cichy, nic się nie zdarzyło..., ale gdy już wieczorem 

zasiedli przy ognisku piecząc pierwsze kiełbaski, mieli dziwne wrażenie,

że pałac na nich patrzy... Irracjonalne, ale tak właśnie czuli. 

Spać położyli się po północy. 

*** 

11 maja, zamgloną drogą wśród zapadającej się wsi przejechała ku pałacowej 

bramie ciężarówka ekipy czyszczącej. Tuż za nimi jechał bus i dwie osobówki 

pełne nieco zaniepokojonych studentów i naukowców z wojewódzkiej uczelni... 

Dojechali do bramy. 

Była zamknięta. Omszała. Przez solidne kraty przechodziły liczne, grube gałęzie

kolczastego krzewu pięknych, ogrodowych, bordowych róż. Nic nie wskazywało, 

by w ostatnich dniach ktokolwiek mógł ją otwierać... 


Koniec części 2. 

C.D.N. 


czwartek, 28 stycznia 2021

Pałac - Część 1.

Cicha noc, ciemny las. Spomiędzy drzew wystają tu i tam fragmenty ścian, 

omszałe mury opuszczonych budynków mieszkalnych. Dopiero, gdyby ktoś 

bliżej przyjrzał się okolicy, zauważyłby, że te pozostałości ludzkiej bytności 

znajdują się po obu stronach zarosłej trawą drogi, na której końcu krzewy

zdziczałych róż spajały resztki wyniosłej bramy i potężnego muru - liczącego

ponad dwa metry wysokości. Za bramą, której kraty niemal już zmurszały,

głęboko pogryzione rdzą, za zaniedbanym parkiem i zarosłą trzciną 

sadzawką, spośród pokrzywionych, karłowatych sosem stał wyniosły pałac. 

Wieś położona wzdłuż drogi do posiadłości dawno już wymarła - najpierw 

wyjechali młodzi, potem poumierali starsi..., a następnie i młodzi dorośli, 

założyli rodziny i w większości już odeszli z tego świata. 

Nikt nie wrócił na ojcowiznę. 

Nikt nie chciał mieszkać opodal pałacu.

Porosłe mchem kamienie - niegdyś świetliście białych murów wielkiej 

posiadłości - ukazywały bryłę potężną, wyniosłą na dwa wysokie piętra,

i niemal kwadratową w planie. Patrząc z lotu ptaka, lub obecnie - kamery 

drona - widziało się, że na środku jest mały dziedziniec, a na jego środku 

stara, zadaszona studnia. Zobaczyć można by też lekko spadzisty, mocny 

dach, który nie zaczął jeszcze przeciekać. Ogólnie pałac dawał wrażenie 

siły, mocnej konstrukcji, pozwalającej przetrwać wszelkie zawirowania 

historii. Imponująca kubatura, ponad 1700 m kwadratowych użytkowej 

powierzchni korytarzy, pokojów, sal balowych, kominkowych, licznych 

gabinetów, bibliotek, łazienek i kuchni... Dębowe, nabijane metalem,

sczerniałe drzwi - wciąż skutecznie broniły dostępu do pałacu. Okiennice 

pozamykane na głucho - również. Zresztą, nawet zwierzęta nie lubiły 

zaglądać do budynku, pod dachem nie szurały łapki kun ani tchórzy, 

pod okapami dachu, tarasów i balkonów nie widać było ani jednego 

jaskółczego gniazda. 

Choć pałac opuszczono, nie wyglądał na opuszczony. 

Co innego, gdyby ktokolwiek zajrzał do wnętrza. 

Choć obrazy, rzeźby, grafiki w pozłacanych ramach nadal zdobiły ściany, 

a liczne gobeliny i freski, plafony na suficie, płyty ozdobne i parkiet na 

podłogach wydawały się nietknięte, wszystko było jakby przyćmione 

pastelowej barwy nalotem. Do Pałacu nadal przyłączona była linia 

elektryczna, w rurach płynął gaz... 

Brakowało tylko ludzi, kogoś, kto odkurzyłby osad, który pokrywał 

całe wnętrze. 

Okolica zdziczała, domy wsi zapadały się powoli, niszczały, przewracały 

się pierwsze ściany nośne, a drzwi i okiennice dawno już kompletnie przegniły. 

Tylko pałac jedynie nieco zszarzał od zewnątrz, a wewnątrz pokrył się tym pyłem

zamszowym, jakby jedwabistym nawet - nie przypominającym typowego kurzu 

czy brudu - charakterystycznego dla osamotnionych poniemieckich budowli,

jakich sporo powoli murszało w tym kraju. 

W ciągu dnia czasem przejeżdżał jakiś rowerzysta znęcony opuszczonymi 

domami, o których krążyły w okolicy liczne legendy, czasem zapuszczała 

się w okolice okoliczna młodzież. 

Lecz nocą nie zapędził się tu nikt. 

I nikt, nigdy, nie przekraczał granicy pałacowej posiadłości. 

Niepisanym obyczajem omijano skrzętnie pałac i jego okolice. I choć zmarli 

już ci, którzy pamiętali powody..., ludzie w małych miejscowościach dookoła

wyczuwali, że mądrość poprzednich pokoleń nie była pozbawiona sensu, 

i wciąż utrzymywali niepisane status quo. 

***

10 maja coś się zaczęło i zauważyli to wszyscy mieszkający w okolicach. 

Tego popołudnia, dżdżystego dnia, nowoczesna limuzyna przejechała 

zapuszczoną drogą, powoli sunąc przez rozpadającą się wieś, płosząc króliki 

i leśne ptactwo. Zgrzyt, szuranie, głośny, niemal ludzki jęk metalu towarzyszył 

kierowcy, który ujął w silne ręce zmurszałe kraty pałacowej bramy i odsunął je 

na boki - wszystko z kamienną twarzą i bez widocznego wysiłku. 

Samochód zatrzymał się z chrzęstem tuż przy schodach prowadzących

do głównego wejścia. Z wnętrza wysiadła czwórka pasażerów i kierowca.

Zażywna starsza pani w futrze i szerokim żółtym kapeluszu, starszy, 

łysy pan w garniturze i z teczką w ręku, młodzieniec ubrany w dżins, 

z długimi do ramion włosami, oraz łysawy grubasek średniego wzrostu, 

z ciężkim i imponującym zarazem aparatem fotograficznym - zawieszonym

na szyi. 

- Oto pałac, Panowie, Pani - ukłonił się reszcie łysy staruszek z teczką. 

Kobieta zamknęła oczy, wzdrygnęła się lekko, przygryzła wargi i znacząco 

spojrzała na młodzieńca z włosami do ramion.

- Jasne, prze Pana, spory ten pałac, spory. Możemy wejść do środka? - spytał 

młodzieniec.

- Oczywiście, już już. Kaziu - urzędnik zwrócił się do kierowcy - mógłbyś

Zapytany wzruszył ramionami, wyciągnął z kieszeni wielki, żeliwny klucz 

i sprawnie wbiegłszy na schody, znów pokazem zadziwiającej siły fizycznej 

błyskawicznie przełamał rdzawy opór starego zamka i otworzył ciężkie, 

dębowe drzwi. 

- Zapraszam  - urzędnik lekko uśmiechnął się do swoich gości. 

Jako pierwszy do dworu wszedł łysawy grubasek z aparatem, za nim 

młodzieniec, a kobieta ostrożniej, powoli, jakby z wahaniem zamknęła 

dziwaczny pochód.

*******************************************************

Koniec części pierwszej, jutro druga i to opowiadanie, dla odmiany, 

dociągnę do końca, choć nie obiecam, że nie będzie przerw w publikacji.




piątek, 1 stycznia 2021

Wyjątkowy Urbex...

Byliśmy w trójkę, z Jaskółką i Jastrzębiem, jak od lat. 

Ona już po dwudziestce, choć gdy zaczynaliśmy łazić po pustostanach, 

miała ledwie 15 lat... On robił się z czasem coraz szerszy w barach, 

mięśnie pod ubraniem zaznaczały się już tak, że mało kto nie odwracał głowy 

albo uciekając wzrokiem, albo patrząc aż nazbyt uważnie..., robił wrażenie. 

Ja - jak zwykle chudy jak patyk, mimo trzydziestki na karku, wciąż czujący 

się tak, jak bym miał max osiemnaście, wciąż spragniony nowych wyzwań,

oglądania i badania tego, co ludzie najpierw z mozołem wybudowali, by potem

pozostawić własnemu losowi... 

Na początku było nas pięcioro. Ale Prawy pracował teraz jako kelner i nie miał

czasu i głowy do naszych "zabaw", a Skowronek śpiewała w Filharmonii

i nasza paczka już nie była dla niej "właściwym towarzystwem"...

Wyglądaliśmy dziwnie. Przynajmniej taka była opinia moich rodziców. 

Jastrząb ogromny jak góra, zwalisty, ciężki, za to niespodziewanie szybki, 

energiczny i sprawny; ja sztywny, wychudzony niemal do kości, za to wysoki

na ponad dwa  metry..., cha, pasowała mi moja ptasia ksywka - Bocian... 

No i Jaskółka, drobna, nie miała nawet 1,60 wzrostu..., a burza czarnych 

włosów jeszcze tę delikatność podkreślała. Zgrana paczka trojga cudaków. 

I samotników. I pasjonatów urbexu. Związanych tajemnicami, które mało kto 

poznał, a jeszcze mniej to rozumiało. Zresztą nawet spośród nas - naszej i innych 

paczek, wciąż się ktoś wykruszał, znacznie rzadziej dochodzili nowi... 

Co ciekawe, młode pokolenie, ha ha, młodsze od nas, o cholera..., nie chciało 

chodzić po tych pozornie pustych miejscach, woleli wysyłać drony. 

Ale taki dron, co on mógł zauważyć? Śmigał, zrobił nagranie, wracał, 

potem młody wrzucał to na Instagrama, zero tajemnic, mity przełamane... 

Może i dobrze. Zresztą, niektóre z tajemnic mogłyby faktycznie pozostać 

nieznane..., nie musielibyśmy tam wracać z fantami..., z drugiej strony ktoś 

musiałby pójść tam za nas, inaczej..., ach, lepiej o tym nie myśleć. 

Jest jak jest. 

- Hej Bocian, co się tak marszczysz..., zaraz ci się chmura burzowa nad głową 

uformuje - zaśmiał się Jastrząb... 

- On tak już ma, sam wiesz najlepiej, znów pewnie rozpamiętuje tych, 

co nam odpadli.

- Eh, i po co to? Strata czasu na pyszałków, kurwa ich mać... 

- Ejjj..., miałeś nie przeklinać, przynajmniej przy nas!  - fuknęła Jaskółka. 

- No - wsparłem ją - obiecałeś. 

- Dobra dobra, k..., ekhm, znaczy, niech wam będzie... To co, do której 

miejscówki dziś docieramy? Fanty masz? Bocian, Ciebie pytam? 

- Mam, jasne, że..., eh, a choćby do kościoła. 

- Tego szarego? - lekko przejęła się Jaskółka...

- No. 

- Dobra, chodźmy, mam tam mały rachunek do wyrównania... - sapnął Jastrząb. 

Napiął przy tym barki i mięśnie ramion, które wydawały się teraz jak wykute 

z granitu, czy marmuru...

- Sporo sobie poćwiczyłem od ostatniej wizyty, kiedy to było? Z dwa lata? 

- Dwa lata, pięć dni - zapiszczała Jaskółka. 

- No to w drogę - powiedziałem i..., i cóż, poszliśmy. 

Poszliśmy na przełaj przez nieużytki, gdzie Jacek Komar właśnie ganiał z siatką

jakieś - zapewne niezwykle rzadkie motyle..., a para pod krzakiem zdziczałych 

róż zawzięcie uprawiała miłość... 

Szara bryła nieco już zrujnowanego kościoła, który był świadkiem nielichej 

rozróby, powoli wyłaniała się zza linii krzewów i wysokich, suchych jeszcze traw. 

Wiosna, wiosna, ale jeszcze nie ta ciepła, a tegoroczny kwiecień był suchy 

i chłodny, wietrzny i jakiś taki..., bezbarwny. Jakby listopad postanowił 

wszystkim splatać figla i pozmieniać kolejność pór roku... 

Kościół był kiedyś ostoją dla przyjezdnych, zabytkiem lubianym 

i odwiedzanym, acz zamkniętym na cztery spusty. 

Wszyscy wiedzieli dlaczego, zatem było tak i już. Zwłaszcza, że społeczność 

ewangelicka dawno przeszła do historiinaszego miasteczka.

Do czasu, niestety. Jakieś pięć lat temu zajechały sobie tu drogę dwa autokary 

z pseudokibicami. Wrzaski, stuki, plaski, tuman kurzu, ot co widzieliśmy, 

bo nikt nie był na tyle głupi, żeby zbliżyć się do tej jatki. I bardzo dobrze. 

Sześć ofiar śmiertelnych, postrzelony (z łuku!) policjant z miejscowego 

posterunku, chyba 16 ludzi trafiło do szpitala, po jednego przyleciał nawet 

śmigłowiec... Pocięli go (prawie) na plasterki... Maczetami, kur...dźbąk. 

Nie doliczyli się trójki. Dwóch dziewczyn i najmłodszego kibica, którego 

nieostrożny ojciec zabrał ze sobą na mecz. Ojca spytać nie mogli, bo leżał 

pod czarnym workiem, jednym z tych sześciu. Znaleźli całą trójkę dopiero 

dwa dni później. Za późno dla małego, a one, one zdążyły kompletnie ocipieć.

Zresztą, wiedzieliśmy aż nazbyt dobrze, że dwa dni w tym miejscu wystarczą. 

Poza tym sami doszliśmy w ciągu ostatnich lat do innej, mroczniejszej 

historii kościoła. Z czasów Potopu. Były i inne historie, trochę późniejsze, 

wiele, jak by tak szczerze popytać starszych w mieście, a pytaliśmy. 

Ponoć ostatni ewangelicy woleli jeździć do kościoła położonego 30 kilometrów 

dalej, niż tu, bo tu..., bywało dziwnie. 

W każdym razie tamten dzieciak..., nie liczyli go wśród ofiar bójki, bo on 

sam się..., to znaczy, jedyne, co dziewczyny opowiedziały, że zobaczył 

jak mu mordują ojca i z rozpaczy wbiegł na galerię rusztowań 

(próbowali wtedy remontować kościół), i z niej się rzucił na witraż i na dół..., 

do środka. A  one tam się schowały przed bijatyką. Czemu zostały z trupkiem 

w środku? Tu już ich gadanie..., no, ocipiały. 

- Co tam mamroczesz... - skrzywił się Jastrząb - modlisz się? - to nie pomoże, 

sam wiesz... 

- Nie, on ciągle wspomina - żachnęła się Jaskółka, zarzuciwszy czarnym lokiem. 

- A, dajcie spokój, wspominam, i cóż... Zresztą, czas na fanty... - zrzuciłem 

z ramion przyduży plecak. Akurat z 10 metrów dzieliło nas od półotwartych 

drzwi kościoła. Jakoś nikt nie zadbał by je ponownie zapieczętować... 

- Ty weź SB7 i to - podałem mu lampę na wysięgniku - promieniuje właściwie, 

sprawdziłem dwa razy - łyśniesz, a potem rób, co uważasz... 

- Jaaasne - zarechotał Jastrząb i napiął mięśnie, aż zatrzeszczało... 

- Cholera znów szew puścił i rękaw będę musiał pozszywać... - jęknął...

- Ubrałabyś coś innego niż ten stary t-shirt z AC/DC... Mięśni masz 2 razy tyle,

jasne, że się pruje. 

- Eh, no pomyślę. 

- Dobra chłopaki, dawajcie fant - zdenerwowała się Jaskółka. 

- Masz - podałem jej kamerę z wieloma przydatnymi funkcjami, plus 

mały, złoty nożyk... 

- A Ty co masz, Bocian? 

Wyjąłem magnetofon, głośniczek, oraz..., no nie śmiejcie się, ale jeszcze zimą 

kupiłem na bazarze miecz. Niby nowoczesny, ale w warsztacie pokryłem 

go warstwą srebra, dwa razy! 

Popatrzyli na mnie trochę dziwnie, ale potem Jastrząb wzruszył ramionami, 

a Jaskółka parsknęła, szepcząc pod nosem - Longinus Bocianus, hahaha...

Ruszyliśmy... 

****************************************************

Ciąg Dalszy Nastąpi. 


P.S.

Czasami mnie pytają - ile zajmuje mi napisanie opowiadania..., cóż, bywa, że piszę 

miesiąc, po troszku, po troszku, zmieniam, kombinuję, poprawiam..., a bywa i tak, 

że tworzę "na kolanie", po prostu piszę i "samo wychodzi". 

Jak dziś. 

Godzinka? Może ciut dłużej. 

Oczywiście zarys fabuły miałem wcześniej, ale tylko hasłowo, 

większość treści i kilka nieprzewidywanych wątków "stworzyło się" dopiero 

teraz.