czwartek, 25 lutego 2021

Szeroki żyta łan...

Sierpniowe popołudnie, parne, gorące. Nawet ptaki ucichły.
Siedzą licznie między długimi, dojrzałymi źdźbłami żyta.
Większość pól w okolicy jest już skoszona, tam żadne zwierzę 
nie znajdzie ochrony.

Około piątej po południu nad głębokim błękitem nieba zaczyna
dominować szarobrunatny odcień grubych, burzonośnych chmur. 
W pół do szóstej łanem żyta zaszargał pierwszy, ostry poryw wichury, 
niebo sine, w odcieniach indygo i szarości, nie napawało optymizmem...

Ledwie kwadrans później szalała nad okolicą prawdziwa nawałnica. 
Deszcz ciężkimi kroplami przygniatał dojrzałe kłosy żyta, nawadniał 
spragnione łąki i pola w całej okolicy. 
Ludzie w pobliskich wsiach chowali się w domach, niektórzy schodzili 
nawet do piwnic, patrząc z niepokojem na skłębione niebo.

Słońce przebiło się przez chmury dopiero około ósmej wieczorem.
Ludzie powoli wychodzili z domów, oglądali podwórza. 
Promienie zachodzącego słońca złociście rozświetlały się miliardem 
odbić wilgoci - pokrywającej pola, drogi, roślinność, drzewa i sprzęty 
domowe. 

Tylko jedno miejsce zmieniło się nie do poznania.  

Zniknął nieskoszony dotąd łan żyta. 

Co ciekawe, dopiero gdy go zabrakło, a teren zryty był wgłębieniami 
i czarny, spopielony licznymi wyładowaniami, ludzie z okolic zaczęli 
się zastanawiać. 
Co roku ten wycinek pobliskich pól był obsiewany żytem, ale nikt nie 
pamiętał, by kiedykolwiek je koszono..., zdaje się, że żyto zawsze rosło 
sobie spokojnie, schło potem lub gniło jak stało, a dopiero następnego
roku oczyszczano poletko i zasiewano od nowa. 
Kto to robił, i kiedy? 
Nikt nie chciał się przyznać. 
Dziwne, pomyśleli, a potem rozeszli się do swoich zajęć. 
Nadchodził wszak wieczór, a jutro rano jak zwykle, roboty czekało 
w bród. 

Około północy - polną drogą - najbliższą zniszczonemu przez burzę
poletku - nadjechał dziwaczny pojazd. 
Czarny, pozbawiony świateł i szyb, przypominał pancernego żuka, 
któremu ktoś z pokrętnym poczuciem humoru, zamienił odnóża 
na osiem ciężkich, szerokich kół. 
Wierzchnie pokrywy dziwnego pojazdu rozsunęły się ku górze, znów 
przypominając działanie skrzydeł chrząszcza, a z wnętrza wysiadło 
czterech potężnie zbudowanych jegomości. Odziani byli w kanciaste, 
połyskujące w blasku księżyca, czarne pancerze.
Zaraz za nimi z pojazdu wysiedli dwaj mężczyźni - równie jak rycerze, 
nie pasujący do wiejskiej okolicy... Pierwszy był wąskim w ramionach, 
za to niezmiernie wysokim mężczyzną, przyodzianym w strój 
przypominający staromodny frak, a drugi - gruby jak kulka, krótkonogi 
jegomość - odziany był w elegancki grafitowy garnitur - tak 
nieproporcjonalny, że ewidentnie szyty na miarę. 
Szaro odziany grubasek szerokim gestem wysunął zza pazuchy 
świecący delikatnie, cienki arkusz, który rozprostowując się, zamienił 
w twardy podkład, pokrywając całą przestrzeń między drogą
a środkiem wypalonego burzą poletka... 
- Marszałku Jiig - raczy Pan stąpać jak należy! 
- Dziękuję - mężczyzna odziany w strój przypominający frak ukłonił 
się lekko i bez wahania wkroczył na płaską powierzchnię. 
Za nim podążyli pozostali.
Dziwna powierzchnia zajarzyła się pod ich stopami lekkim zielonkawym 
blaskiem, ale nie ugięła nawet na minimetr. 
Gdy podeszli do krańca świetlistej powierzchni, czterech barczystych 
ludzi wzięło się do roboty, oczyszczając i odgarniając ziemię 
dziwnymi przyrządami. W środku leja, na głębokości około metra, 
spod ziemi wyjrzał kanciasty przedmiot wielkości sporego mebla. 
Znów kręcąc dziwnymi pokrętłami, wysuwając z przyrządów długie 
metalowe wypustki, barczyści ludzie wyciągnęli przedmiot 
na powierzchnię ziemi i ostrożnie przenieśli na szeroki tył pojazdu. 
Elegancki mężczyzna w dziwnym staromodnym fraku przyjrzał się 
spokojnej o tej porze okolicy, popatrzył uważnie na zabudowania, 
skoszone pola, bujne łąki...
- Szkoda. Niedługo zburzony będzie porządek rzeczy, jaki znają. 
- Tubylcy, Panie? Czym tu się przejmować... 
- Kiedy dożyjesz trzeciej setki, Kapłanie II stopnia, może mnie zrozumiesz. 
- Oczywiście, Panie Marszałku, nie chciałem urazić - pyzaty jegomość 
w szarym garniaku schylił się w pokłonie głębszym niż zdawało się to 
możliwe (biorąc pod uwagę jego pokaźny brzuch). 
- Czy oczywiście, czy nie, czas pokaże. Tym niemniej, szkoda ich. 
Nawet nie wiedzą jaką wartość miał artefakt, który leżał w ich 
ziemi... Nic to, po wszystkim będą już żyli innym rytmem i nic nie 
może tego zmienić. 
- Nic? - zabrzmiał cichy szept z ciemnego krańca pola...
Barczyści mężczyźni - zakuci w czarne pancerze - odwrócili się
jak jeden mąż i czym prędzej odrzucili dziwne aparaty sięgając 
jednocześnie za plecy - i wyćwiczonym, równym tempem 
wyciągnęli zza nich szerokie ostrza krótkich, obosiecznych 
mieczy. 

Nie zdążyli zrobić nic więcej!. 

Zza drogi rozbrzmiał szereg szybko powtarzanych trzasków! 

Gdy ostatni rycerz upadł na ziemię, zza drogi wychynęło 
kilkoro odzianych w nieprzeniknioną czerń mężczyzn, uzbrojonych 
w kałasznikowy..., a na skaju pola widzenia dwójki stojących
nieruchomo postaci - objawił się wysoki, nieprawdopodobnie 
szeroki w barach mężczyzna, ze skroniami pokrytymi siwizną.
Także ostatni gość odziany był w aksamitną czerń, lecz zamiast 
karabinów, w jego obu rękach połyskiwały ostrza mieczy
- Zdrajco! - wrzasnął okrągły kapłan i wyrwawszy zza pasa 
dwa srebrzyste sztylety - skoczył ku wrogowi. 
Walka trwała kilkanaście sekund, czyli znacznie dłużej, niż wydawało 
się możliwe. Gruby jegomość w szarym stroju poruszał się 
z zadziwiającą prędkością i gracją, kilkanaście razy o włos mijając 
lub sprawnie blokując ciosy czarnych mieczy przeciwnika. 
Przeliczył się w momencie, gdy zszedł z twardej, cienkiej powierzchni, 
którą niedawno sam rozścielił na ziemi. Gdy tylko jego noga utkwiła 
grząskim gruncie, pośliznął się i dosłownie nadział na szerokie, 
ciemne ostrze przeciwnika. Zadrżał, sztylety wypadły mu z rąk. 
Zapatrzył się ze zdumieniem w oczy zwalistego wroga i oklapł, 
wyziewając ducha. Odziany w czerń olbrzym jednym skąpym ruchem
wydarł ostrze z trzewi kapłana i natychmiast ustawił się bokiem 
do jegomościa we fraku, który jednakże, zerkając na ludzi uzbrojonych 
w karabiny maszynowe, cały czas trwał w bezruchu. 
- Komendant Rech. Cóż za spotkanie. Ileż to już minęło? Siedemdziesiąt 
ziemskich wiosen? 
- Siedemdziesiąt dwie, dwa ziemskie miesiące, cztery dni, jedenaście godzin
i 32 sekundy, parszywy stary draniu... Zrobili Cię marszałkiem..., gnoje
- Stary? Ha, w naszym świecie minęło ledwie dwadzieścia lat, teraz jesteś 
13 standardowych zim starszy ode mnie - zaśmiał się jegomość we fraku. 
- Ciekawe - ciągnął, udając, że nie niepokoją go agresorzy z kałachami 
w rękach - Co chcesz osiągnąć? Przecież wiesz, że prędzej czy później 
dostaniemy to - machnął w kierunku artefaktu - a wówczas przejmiemy 
władzę nad tym światem... 
- Mylisz się palancie, bardzo się mylisz - tu skinął głową i wszyscy ludzie 
stojący przy drodze otworzyli ogień. Odziany we frak mężczyzna podrygiwał
w takt uderzających w jego ciało kul. Gdy po chwili upadł na dziwną, 
zielonkawo błyszczącą powierzchnię, ta zwinęła się gwałtownie, pokrywając 
całe jego ciało i tężejąc jak nieprzenikniony, metalowy kokon. 
Zwalisty mężczyzna uśmiechnął się pod wąsem, zapakował kokon
pięć pozostałych ciał na dziwaczny pojazd, a potem wraz z innymi 
wsiedli i odjechali. 

Rankiem, miejscowi ponownie zebrali się wokół dziwnego poletka, będącego 
ledwie wczoraj nieskoszonym łanem żyta i komentowali z zaciekawieniem głęboki 
dół..., którego przecież o zmierzchu nie było. 
- Sołtysie - co to za cholerstwo? 
- A skąd ja mam to niby wiedzieć. 
- Nikt nic nie słyszał w nocy, Kazikowa mówiła, że jakby coś strzelało? 
- Nic nie słyszelim. 
- My też. 
- My tak samo. 
- No i nad czym się tu głowić - sapnął Sołtys - ktoś zasiał żyto by coś ukryć, 
nie patrzyliśmy uważnie, nie znaleźliśmy, burza poniszczyła poletko, no to 
ten, który tu coś ukrył, pośpieszył zabrać to to w nocy, zanim ktoś zacznie 
pytać, albo sprawdzi... Ubiegł nas, nic tu nie ma, ot dół w ziemi. Na co tu 
patrzeć. Chdźta ludziska, idziemy swoje sprawy załatwiać... 
Jak Sołtys rzekł, tak i zrobili. 

Tylko ten ostatni wiedział z grubsza, co tu ukrywano, sam to poletko obsiewał... 
W końcu mieściło się w granicach jego gruntów po ojcu, niezbyt urodzajnych, 
zatem zostawionych w większości swojemu losowi... Trochę żal mu było 
grubych zwitków banknotów (nielichych nominałów), jakie co roku dostawał 
za kooperację z tamtymi..., ale cóż, wszystko co piękne, szybko się kończy... 

... Koniec... Ciąg dalszy..., jest możliwy ;) 







niedziela, 21 lutego 2021

Niegroźni groźni...

Waldek z Piotrem i Remkiem - przyjaciele na śmierć i życie, 

regularnie - co drugi weekend - wybierali się na - obecnie - bezkrwawe

polowanie. Połączyła ich przygoda, która odmieniła - nie przesadzając, 

cały świat... 

Zaczęli dziesięć lat wcześniej. 

Był maj roku 2025. 

Dla Remka był to w ogóle pierwszy łowiecki wypad w życiu. 

Wynajęli chatę w środku puszczy, dobre 30 kilometrów od najbliższej 

wioski. Zabrali się nowym Jeepem Piotra. Planowali pobyć w lesie 

kilka dni, zabrali też wędki, aparaty, sporo wszelkich gadżetów. 

Plan nie wypalił.  

Zaraz po przyjeździe, rozpakowaniu gratów i małym piwku na dobry 

humor..., poszli na rekonesans - popatrując ironicznie na Remka, 

z zabawnym zaangażowaniem wpatrującego się w kompas. 

Przeszli kilometr i nagle, jakby za dotknięciem niewidzialnej ręki stanęli, 

patrząc na postać, której noga utkwiła w kłusowniczym potrzasku. 

Przetarte gdzie nie gdzie, dokumentnie brudne ubranie, na wpół rozerwana 

noga na wysokości zębów potrzasku (w połowie łydki mniej więcej),

słowem - stała opodal nich postać z koszmaru, a raczej, z filmów klasy b... 

- Z, jak zombi... - mruknął Piotr, wyrywając ich z zamyślenia. 

Tak, to co stało przed nimi, nie było już człowiekiem. 

Zapadłe oczodoły, sino - brązowa skóra i widoczne gdzie nie gdzie kości 

łokcia, kolana czy żeber, a także stęchły, słodkawy zapach - wskazywały 

dobitnie, że to żadna maskarada, żaden prank, nikt nie wyskoczy zza krzaka 

z kamerą, śmiejąc się z ich min... Stężałego zdumienia, odrobiny strachu, 

niemal stuporu. 

Co ich zaskoczyło, stwór nie zaczął, jak w filmach, ryczeć nieludzko, 

ani szeptać złowieszczo, nie zamlaskał, nie wyciągnął ku nim ramion. 

Po prostu wciąż przestępował z nogi na nogę, dreptał wokół niemal 

rozerwanej nogi i potrzasku, wykonywał dziwnie kanciaste, urywane ruchy 

ramionami... Głuchy, ślepy, najwyraźniej w ogóle pozbawiony zmysłów. 

Niegroźny, choć niewątpliwie straszny. Burzący wszelkie poczucie normalności,

codzienności, przewidywalności ich świata..., w ogóle, świata takiego - jakim 

im się dotąd zdawał. 

Bo jakże to, zombi? Realny zmarły, który wciąż się poruszał, napędzany 

nieznaną, pozornie zaprzeczającą logice siłą? Jakim cudem? Cudem? 

Doszli do siebie dopiero po paru minutach. Wciąż spodziewając się złego, 

jakiejś agresji, cienia świadomości, że są w pobliżu.

Powoli, ostrożnie obchodzili stwora dookoła. 

Ten jednak pozostał całkowicie głuchy / nieczuły na ich kroki, na przyspieszone 

oddechy, poruszenia ubrań i pobrzęk rzeczy, które trzymali w dłoniach. 

Dopiero gdy otoczyli stwora w bezpiecznej, kilkunasto-metrowej odległości,

zaczęli najpierw szeptać, potem głośniej i swobodniej komentować niezwykłą 

sytuację, w jakiej się znaleźli. 

- Kurde, jak to w ogóle możliwe... 

- Mnie nie pytaj. 

- Ani mnie, to nie na nasze głowy. 

- Co z nim zrobimy? 

- Zrobimy? My? Zadzwońmy gdzieś. 

- Gdzie? 

- Do nadleśniczego?

- Lepiej na policję. 

- Albo wojsko, czy do szpitala, k..., gdzie się w ogóle dzwoni w takich...

- W siakich. Takich sytuacji nie ma..., znaczy, chyba nikt tego nie przewidział, 

wiecie, tak na poważnie... 

- Piotr - zwrócił się do najstarszego z nich Waldek - zacznę nagrywać 

a Ty może..., może byś tak mu coś odstrzelił, dla pewności? 

- Żartujesz? A jak on jednak...

- Żyje? Jak to może żyć, jak mu już kości tu i tam wyłażą na światło dzienne? 

- Ale się rusza, nie? 

- Ale nie oddycha, popatrz uważnie... 

Wszyscy zapatrzyli się w stwora, minęło kilka minut.... 

- Jasna cholera i trąd, faktycznie - sapnął Remek i podniósł leżący obok 

kamień, taki spory, jak zaciśnięta pięść, i rzucił, rzucił nim w stwora, zanim 

zdołali zaprotestować! Trafiony w ramię stwór okręcił się, niemal przewrócił,

a potem jak gdyby nigdy nic, znów zaczął poruszać się sztywnymi, rwanymi 

kroczkami, tak, jak by kamień w ogóle go nie wzruszył. 

Milczeli, przyglądając się widziadłu. 

W końcu Piotr bez słowa zdjął z ramienia karabin, wyciągnął z pasa 

na biodrze pocisk, zarepetował broń, niedbale wycelował i strzelił.

Pocisk odłupał kawałek ramienia stwora, impet znów zarzucił nim jak 

marionetką, jednak i to nic nie zmieniło. 

Gdy przebrzmiało echo wystrzału, a zombi nadal dreptało wokół potrzasku,

też bez słowa - Remek wyciągnął z plecaka smartfon, wystukał numer 

i zadzwonił na policję, na numer alarmowy. 

- Tu policja, słucham? - zabrzmiał nieco metaliczny, zniekształcony głos 

dyspozytora. 

- Hm, khm, proszę Pana, mamy tu..., znaczy, sam nie wiem, bardzo dziwna 

sytuacja. 

- Może Pan mówić jaśniej? - irytacja w głosie policjanta przebiła się nawet 

w metalicznym zniekształceniu głosu...

- Daj to - Piotr zabrał Remkowi smartka. 

- Proszę Pana, wybraliśmy się na polowanie, jesteśmy (tu podał namiary), 

zrobiliśmy wstępny wypad, trafiliśmy na ciało... 

- Ciało? 

- Tak, jakiś kilometr na północ od chaty w metalowym potrzasku, 

kłusowniczym, z rozerwaną nogą, jest ciało. Ludzkie. Gość nie żyje już 

dość długo... Widok jest..., trudno mi to opisać, to trzeba zobaczyć... 

- Rozumiem, zaraz zadzwonię do najbliższego patrolu, podam im panów 

numer, powinni wkrótce zadzwonić. Czy mogą panowie zostać na miejscu? 

- Oczywiście. 

Kliknęło. Piotr podał smartfon Remkowi. 

- Co tak patrzysz, myślisz, że jak bym mu powiedział o zombim, to by 

tu przyjechali? 

- No tak - sarknął Waldek - prędzej przysłali by tu kogoś z wariatkowa... 

Około pięciu minut później zadzwonili do nich z pobliskiej komendy, 

ustalono co i kiedy, i znów czekali bezczynnie. 

Rozmawiali cicho o niczym, trudno było normalnie gadać, gdy obok 

dreptało to coś..., co kiedyś było przecież żywą istotą i to ich gatunku. 

Chociaż, przegadali i to, wcale nie lepiej byłoby, gdyby był to jeleń 

albo dzik... Wcale nie lepiej. 

Policja przyjechała po dwudziestu minutach. Piotr poszedł po nich..., 

uprzedził, że widok jest przedziwny, ale na to trudno było się przygotować

i teraz oni patrzyli, jak policjanci stają nieruchomo, rozdziawiają usta, 

wytrzeszczają oczy..., i stoją tak, bez ruchu, jak by ich jasny szlag trafił! 

Stali sobie tak z dwie minuty, gdy Remek nie wytrzymał i chrząknął dość 

głośno. Policjanci drgnęli silnie, zaczęli przecierać oczy, poruszali się powoli, 

jak by obudzeni ze snu. Jednak wciąż nie spuszczali wzroku ze stwora.

- Co to kurwa jest! 

- Co to k..., nie... 

- Niestety - przerwał im Piotr - to jednak jest żywy trupek. Na szczęście 

najwyraźniej nie słyszy, nie widzi i nie czuje naszej obecności. 

Można powiedzieć, że to sprawdziliśmy. 

- Zbliżał się Pan do niego, dotykaliście go? - policjant spojrzał 

na nich ostrożnie... 

- Nie, aż tacy głupi nie jesteśmy, i też oglądaliśmy filmy..., po prostu 

obchodziliśmy go parę razy i jesteśmy tu już niemal godzinę, a on nic. 

Poza tym Remek przywalił mu kamieniem, a ja..., no cóż - poklepał ręką

po karabinie... 

- I on nic? Żadnej reakcji? 

- Żadnej. 

- Ale jak to w ogóle... Trzeba do kogoś zadzwonić!

- No i zadzwoniliśmy... 

- E..., no tak, ale..., dobra, rozumiem - starszy policjant wyjął służbowy 

telefon... Odszedł na bok, słyszeliśmy jak rozmawia, jak krzyczy, zarzeka 

się, że to nie żart, w końcu zaczyna rzucać takimi wiązankami, że im uszy 

więdły... Wrócił. Blady, acz wyraźnie wkurzony... Milczeli. 

- Hm, khm, khm, no no, już, nie ma czym się przejmować, znaczy jest - machnął 

ręką na zombiaka - jasne, że jest..., ale, no nie patrzcie tak, musicie tu zostać.

Przyjadą..., przyjadą po nas, jakieś ekipy medyczne, coś tam, wojsko i nasi. 

Za godzinę zaczną się zjeżdżać. 

- A po co my tu - z głupia frant zapytał Waldek...

- Kwarantanna. Nie wiemy co to, co to, jak to, czemu tak..., musimy sprawdzić, 

zbadać. 

- Jassne..., ale zaraz będzie ciemno... 

- Wytrzymamy - uciszył ich Piotr - Wytrzymamy proszę Pana. 

- No i dobrze. Chodźcie, usiądziemy sobie pod tamtym dębem i pogadamy, 

opowiecie mi wszystko - i poszli. 

Nie czekali godziny, już 43 minuty później nadleciał śmigłowiec, spuścili się 

w dół na linach jacyś komandosi, zabezpieczali teren, trzymając się na dystans. 

Potem nadjechały wozy policyjne i wojskowe. Tworzyli kordon jakieś 50 

metrów od nich... 

- No teraz w końcu jest jak na filmach... - sapnął młodszy z policjantów. 

- Co nas raczej nie pociesza - westchnął Waldek... 

- A no nie - przytaknął mu Remek. 

- Ale posiedzimy grzecznie na dupkach, żeby nic nam się nie stało, tak 

jak na filmach, co nie, chłopcy? - sarknął Piotr... 

- Jasne. 

- Jasne, spoko. 

- No i dobrze - podsumował starszy policjant. 

Znów siedzieli cicho, przyglądając się, jak w gasnącym świetle dnia rozbłyskują 

elektryczne lampy i reflektory, krząta się wokół coraz więcej ludzi. 

W końcu, około 22.00 podeszło do nich dwóch facetów ubranych jak w szpitalach 

za czasów pandemii... 

- Dobry wieczór, Panowie - skłonił się pierwszy - jesteśmy z PSZ, no wiecie, 

Państwowe Służby Zakaźnicze. Na pewno słyszeliście - pokiwali głowami...

- Zatem - skinął głową drugi - poprosimy Panów o dokładną relację z wydarzeń 

dzisiejszego dnia.

Zdali ją..., po kolei i razem, zadawano im rozmaite pytania, trwało to około 

20 minut. 

- Dobrze, Panowie, bardzo dobrze..., no to zapraszamy do dekontaminatora. 

- Gdzie? 

- Do tamtej ciężarówki - będziecie się Panowie musieli rozebrać, poddać 

natryskowi, badaniom, dostaniecie standardową szczepionkę - m.in., na 

wściekliznę, podamy wam antybiotyki. Potem spędzicie noc w tamtym 

namiocie - wskazał namiot wyróżniający się soczyście żółtą plandeką. 

- A jutro pomyślimy, co dalej. 

Tak też zrobili. 

Dużo się działo, zjawiły się media, ktoś rankiem przeleciał nad polaną,

dronem. 

Kilka kolejnych dni wypełniały im badania, zastrzyki, wywiady, pytania, 

ustalenia. Parę razy przez kordon przedarły się kolejne latające i kroczące 

drony dziennikarskie. Zatem z tajemnicy, tak typowej dla filmów grozy, 

nic nie wyszło, i..., już koło południa drugiego dnia od znalezienia dziwadła 

w lesie, trąbiły o tym media na całym świecie... 

Wrzało w social mediach, sypały się niewybredne komentarze, powstawały 

liczne filmiki i analityczne rozkminy na kanałach video, zaczęły się demonstracje,

samobójstwa, ludzie masowo przeczesywali okolice zamieszkane, w strachu 

przed zombimi, a nawet gdzieś w Ameryce zastrzelono kilku włóczęgów, 

bo się komuś wydali "za mało ludzcy"... 

Świat niemal stanął dęba. 

W tydzień! 

A to był dopiero początek... 

Bo niestety, znaleziono kolejnych. 

W ciągu miesiąca niemal 1000 "żywych" martwych. 

Na całym świecie. 

W ponad 60 państwach na wszystkich kontynentach. 

Ludzi opanowała histeria. 

Wybuchały zamieszki. 

Ale najgorsze było to, co się działo z umysłami - w końcu właśnie nieznana 

siła zakwestionowała wszystko, w co wierzono. Świat zmierzał ku chaosowi

sam z siebie, i inaczej niż w filmach, zombi wcale nie były groźne - tak same

z siebie. One były zupełnie bierne, ale..., sam fakt ich istnienia sprowadził

zagrożenie na cały globalny ład.

A wówczas oni - zaszyli się w innej głuszy. W domku letniskowym 

na Kaszubach, spadku po dziadkach rodzeństwa Waldka. W sześcioro, 

oni i ich dziewczyny. 

Oglądali telewizję, ale poza tym dni spędzali na wszystkim, tylko nie 

na śledzeniu wariactwa, które sprawiało, że tracili wiarę w to, co widzą 

i słyszą. A świat pogrążał się w coraz głębszych odmętach szaleństwa, 

szczególnie tam, gdzie nauka stykała się..., z religią. Religiami. 

Wszystko skończyło się jak nożem uciął w pierwszej połowie listopada. 

Wykryto przyczynę. 

Jeszcze gorszą..., albo może lepszą, kto to wie? 

Z badań wyszło, że za długotrwałą, pozorną aktywność ciał 

(jak się z czasem okazało, nie tylko ludzkich), odpowiadały przedziwne

ameby, jednokomórkowce, silnie namnażające się w pewnych warunkach. 

Najdziwniejsze było jednak pochodzenie tych istot. 

Powiązano je ściśle z deszczem meteorów, który nawiedził naszą planetę 

ledwie rok wcześniej, bo zimą, w roku 2024... 

Drobnoustroje były niegroźne dla żywych istot, ale..., były w nich i raj 

namnażania rozpoczynały, gdy zamieniały się z grzecznych elementów 

mikrofauny organizmu, w typowego padlinożercę... 

Niby nie wszystko tym wyjaśniono, ale lepszy rydz, niż nic. 

Najbardziej cieszyli się ludzie z NASA i podobnych firm na świecie. 

W obliczu stwierdzenia pierwszego organizmu - z pewnością spoza 

naszej Planety - bardzo wzrosło zainteresowanie tym tematem i eksploracją 

kosmosu... 

Nie tak wyobrażaliśmy sobie pierwszy Kontakt, odkrycie ufoludków..., ale..., 

z dwojga złego..., zwłaszcza, że lekarstwo odkryto już rok później, a po roku 

2030, temat zszedł daleko na drugi plan, wobec kolejnej Pandemii... 


Oni, w Trójkę - bo dziewczyny nie wytrzymały z nimi zbyt długo - wciąż 

powtarzali swoje wypady, wciąż jeździli razem, niby, na polowanie. 

Faktycznie jechali zaś po to, by na jakiś czas oderwać się od codzienności 

i szukać w cienistych borach innych ciekawostek. Polowali, ale już raczej 

z dyktafonem, kamerą i aparatem... 


Koniec. 



poniedziałek, 1 lutego 2021

Pałac (cz. 3.)

To na razie ostatnia część cyklu. Na razie... ;) 


////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////


Dzień 11 maja, godzina 09.45 - 10,57. 


Goście z firmy czyszczącej mieli odpowiednie narzędzia. 

Rozcięli grube pnącza róż, rozbili mechanizm bramy i rozsunęli 

ją na boki - choć, z nielichym trudem. Potem podjechali pod pałac. 

Widok był..., zaskakujący.

- Pani Doktor Zalewska! - zwrócił się siwiutki, skromnej postury jegomość 

w szarym swetrze z golfem i sztruksach - do pięknej brunetki obok.

- Proszę wszystko nagrać dyktafonem. Roman - tu zwrócił się do zażywnego 

pana w średnim wieku, siedzącego obok kierowcy - Ty dokumentujesz 

standardowo fotograficzne i  w podczerwieni! 

- Oczywiście!

- Kto ma SB7? 

- Ja mam - odparł kierujący pojazdem, magister Piotr Krępa - Ja mam, zaraz zrobię 

sesję, proszę mi zaufać Panie Psorze! 

- O.K. Strefa czarna to pałac, czerwona - posiadłość w granicach muru 

parku, żółta - wszystko w promieniu kilometra. Wynajem dokonany? 

- Trzeba jeszcze uiścić należność - powiedział magister, zatrzymując pojazd. 

- Ha, no dobrze, proszę skontaktować się z urzędem gminy, niech kogoś tu przyślą, 

najlepiej tych samych ludzi, co wczoraj... Alarm trzeciego stopnia, nikt nie chodzi 

samotnie, co najmniej pary i to zawsze student minimum 3 roku i młodziak, nigdy 

same koty! 

- Oczywiście, już przekazuję - magister sięgnął po krótkofalówkę... 

Widok, jaki zastali był ciekawy. Przez kilka minut wszyscy stali na podjeździe,

najwyraźniej nie wiedząc, co o tym myśleć, co począć dalej. Dziwne było tylko, 

że nikt nie wołał po imieniu za nieobecnymi... Było lekko, puszyście od mgły, 

wilgotno, ale nie zimno, zapowiadał się typowy, słoneczny, wiosenny poranek.

Tylko jedno mroziło ich serca. Jeśli brama była zamknięta, obrośnięta różami. 

Skąd wzięły się tu namioty. Trzy namioty i standardowy okrąg z soli. Wygasłe, 

choć nadal żarzące się ognisko. Otwarte na oścież ciężkie drzwi do pałacu 

i okiennice... Wszystko wskazywało na obecność ludzi. Ich ludzi. 

Coś tu mocno śmierdziało, choć na razie..., wyłącznie metaforycznie. 

Profesor (Arkadiusz Zenobi Gołowąs - z TYCH Gołowąsów, który 

zastąpił chorego profesora Kamińskiego...), zwrócił się do wszystkich 

na podjeździe:

- Riebiata! Słuchajcie mnie uważnie. Podstawowe wytyczne już znacie. 

To znaczy - tu spojrzał na ekipę sprzątaczy - Wy, panowie, i pani, zajmiecie 

się teraz pałacem, oczyścić, ale wszystko, włącznie z brudami i odchodami 

zwierząt pakujecie do zielonych worków i zostawiacie na podjeździe. 

Tak tak, my sami je zutylizujemy, mamy odpowiednie pozwolenia. 

- Słuchajcie pana magistra - machnął ręką w kierunku swojego kierowcy

- On idzie przodem, wy za nim i dokładnie wszystko sprzątacie! 

- Teraz tak - pomilczał przez chwilę - studenci dobrani w pary wyznaczają 

strefy, układają kabelki, znaczniki, kamerki, głośniczki, wszystko jak należy. 

Od tego zależy wasza promocja i magisterki, zatem... - uśmiechnął się lekko. 

Odpowiedziała mu głęboka, znacząca cisza.

- No, widzę, że wszyscy pojęli, to dobrze. Teraz tak, obozowisko rozłożymy 

na polanie, koło której przejeżdżaliśmy 5 minut temu - Pani Doktor, po sesji 

nagrań zajmie się Pani tym, razem z panienkami studentkami. 

Szmer... 

- Żadnych fochów, proszę, potem podzielimy się rolami, na razie ma być 

jak mówię! 

- Pamiętajcie, zaginęło troje naszych ludzi, szukamy ich. Ale pamiętacie 

co zastaliśmy - oni dochowali wszelkich reguł. A jednak zdarzenia temu 

wyraźnie przeczą. Coś tu niemiło pachnie i nie, to nie ja! - zamyślił się, 

zadumał, spojrzał przelotnie na pałac - Działajcie! 

W ciągu pięciu minut, gdy wszyscy zniknęli mu z oczu, wyjął gumę do żucia, 

ukradkiem wymienił sztuczne szczęki..., zamyślił się, siadając na murku 

okalającym mały, parkowy skalniaczek... 

//////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////////

Koniec części trzeciej.