czwartek, 28 stycznia 2021

Pałac - Część 1.

Cicha noc, ciemny las. Spomiędzy drzew wystają tu i tam fragmenty ścian, 

omszałe mury opuszczonych budynków mieszkalnych. Dopiero, gdyby ktoś 

bliżej przyjrzał się okolicy, zauważyłby, że te pozostałości ludzkiej bytności 

znajdują się po obu stronach zarosłej trawą drogi, na której końcu krzewy

zdziczałych róż spajały resztki wyniosłej bramy i potężnego muru - liczącego

ponad dwa metry wysokości. Za bramą, której kraty niemal już zmurszały,

głęboko pogryzione rdzą, za zaniedbanym parkiem i zarosłą trzciną 

sadzawką, spośród pokrzywionych, karłowatych sosem stał wyniosły pałac. 

Wieś położona wzdłuż drogi do posiadłości dawno już wymarła - najpierw 

wyjechali młodzi, potem poumierali starsi..., a następnie i młodzi dorośli, 

założyli rodziny i w większości już odeszli z tego świata. 

Nikt nie wrócił na ojcowiznę. 

Nikt nie chciał mieszkać opodal pałacu.

Porosłe mchem kamienie - niegdyś świetliście białych murów wielkiej 

posiadłości - ukazywały bryłę potężną, wyniosłą na dwa wysokie piętra,

i niemal kwadratową w planie. Patrząc z lotu ptaka, lub obecnie - kamery 

drona - widziało się, że na środku jest mały dziedziniec, a na jego środku 

stara, zadaszona studnia. Zobaczyć można by też lekko spadzisty, mocny 

dach, który nie zaczął jeszcze przeciekać. Ogólnie pałac dawał wrażenie 

siły, mocnej konstrukcji, pozwalającej przetrwać wszelkie zawirowania 

historii. Imponująca kubatura, ponad 1700 m kwadratowych użytkowej 

powierzchni korytarzy, pokojów, sal balowych, kominkowych, licznych 

gabinetów, bibliotek, łazienek i kuchni... Dębowe, nabijane metalem,

sczerniałe drzwi - wciąż skutecznie broniły dostępu do pałacu. Okiennice 

pozamykane na głucho - również. Zresztą, nawet zwierzęta nie lubiły 

zaglądać do budynku, pod dachem nie szurały łapki kun ani tchórzy, 

pod okapami dachu, tarasów i balkonów nie widać było ani jednego 

jaskółczego gniazda. 

Choć pałac opuszczono, nie wyglądał na opuszczony. 

Co innego, gdyby ktokolwiek zajrzał do wnętrza. 

Choć obrazy, rzeźby, grafiki w pozłacanych ramach nadal zdobiły ściany, 

a liczne gobeliny i freski, plafony na suficie, płyty ozdobne i parkiet na 

podłogach wydawały się nietknięte, wszystko było jakby przyćmione 

pastelowej barwy nalotem. Do Pałacu nadal przyłączona była linia 

elektryczna, w rurach płynął gaz... 

Brakowało tylko ludzi, kogoś, kto odkurzyłby osad, który pokrywał 

całe wnętrze. 

Okolica zdziczała, domy wsi zapadały się powoli, niszczały, przewracały 

się pierwsze ściany nośne, a drzwi i okiennice dawno już kompletnie przegniły. 

Tylko pałac jedynie nieco zszarzał od zewnątrz, a wewnątrz pokrył się tym pyłem

zamszowym, jakby jedwabistym nawet - nie przypominającym typowego kurzu 

czy brudu - charakterystycznego dla osamotnionych poniemieckich budowli,

jakich sporo powoli murszało w tym kraju. 

W ciągu dnia czasem przejeżdżał jakiś rowerzysta znęcony opuszczonymi 

domami, o których krążyły w okolicy liczne legendy, czasem zapuszczała 

się w okolice okoliczna młodzież. 

Lecz nocą nie zapędził się tu nikt. 

I nikt, nigdy, nie przekraczał granicy pałacowej posiadłości. 

Niepisanym obyczajem omijano skrzętnie pałac i jego okolice. I choć zmarli 

już ci, którzy pamiętali powody..., ludzie w małych miejscowościach dookoła

wyczuwali, że mądrość poprzednich pokoleń nie była pozbawiona sensu, 

i wciąż utrzymywali niepisane status quo. 

***

10 maja coś się zaczęło i zauważyli to wszyscy mieszkający w okolicach. 

Tego popołudnia, dżdżystego dnia, nowoczesna limuzyna przejechała 

zapuszczoną drogą, powoli sunąc przez rozpadającą się wieś, płosząc króliki 

i leśne ptactwo. Zgrzyt, szuranie, głośny, niemal ludzki jęk metalu towarzyszył 

kierowcy, który ujął w silne ręce zmurszałe kraty pałacowej bramy i odsunął je 

na boki - wszystko z kamienną twarzą i bez widocznego wysiłku. 

Samochód zatrzymał się z chrzęstem tuż przy schodach prowadzących

do głównego wejścia. Z wnętrza wysiadła czwórka pasażerów i kierowca.

Zażywna starsza pani w futrze i szerokim żółtym kapeluszu, starszy, 

łysy pan w garniturze i z teczką w ręku, młodzieniec ubrany w dżins, 

z długimi do ramion włosami, oraz łysawy grubasek średniego wzrostu, 

z ciężkim i imponującym zarazem aparatem fotograficznym - zawieszonym

na szyi. 

- Oto pałac, Panowie, Pani - ukłonił się reszcie łysy staruszek z teczką. 

Kobieta zamknęła oczy, wzdrygnęła się lekko, przygryzła wargi i znacząco 

spojrzała na młodzieńca z włosami do ramion.

- Jasne, prze Pana, spory ten pałac, spory. Możemy wejść do środka? - spytał 

młodzieniec.

- Oczywiście, już już. Kaziu - urzędnik zwrócił się do kierowcy - mógłbyś

Zapytany wzruszył ramionami, wyciągnął z kieszeni wielki, żeliwny klucz 

i sprawnie wbiegłszy na schody, znów pokazem zadziwiającej siły fizycznej 

błyskawicznie przełamał rdzawy opór starego zamka i otworzył ciężkie, 

dębowe drzwi. 

- Zapraszam  - urzędnik lekko uśmiechnął się do swoich gości. 

Jako pierwszy do dworu wszedł łysawy grubasek z aparatem, za nim 

młodzieniec, a kobieta ostrożniej, powoli, jakby z wahaniem zamknęła 

dziwaczny pochód.

*******************************************************

Koniec części pierwszej, jutro druga i to opowiadanie, dla odmiany, 

dociągnę do końca, choć nie obiecam, że nie będzie przerw w publikacji.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz