Mimo upływu lat, naprawdę nie rozumiem, co mnie pchnęło do pisania pamiętnika.
Nigdy nie uważałem się - za osobnika wybitnego, wiem też, że kilka..., istot...,
byłoby tej decyzji przeciwnych.
Zresztą, pewnie i tak nikt mi nie uwierzy...
Lecz czuję niesprecyzowaną potrzebę by opisać moją małą, osobistą przygodę,
która z czasem przerodziła się w coś znacznie poważniejszego...
Jako dzieciak i
młodzieniec nie byłem zdecydowany, co też chcę w życiu robić.
Nie powiem, że nie miałem talentu, czy chęci do malowania i rysowania, lecz trudno
mi moje ówczesne bazgraniny uznać za coś, co realnie wpłynęło na mój ostateczny
wybór drogi życia - nie - tamto, było raczej tylko młodzieńczą zabawą...
Przełom nastąpił, gdy byłem już po „szkole dla leśników”, z przeczuciem, że
być
leśniczym to to, co chciałbym robić w życiu...
Zacząłem
nawet praktyki u miejscowego nadleśniczego.
Była bodajże
sobota, mroźny jeszcze, marcowy poranek.
Szedłem przez las
sprawdzić stan paśników dla zwierząt, a przy okazji wypłoszyć
ewentualnych kłusowników, przejrzeć okolice w poszukiwaniu
wnyków i potrzasków,
które leśni przestępcy chętnie rozstawiają
tam, gdzie z pewnością mogą
się
spodziewać dużych ilości zwierzyny...
Pamiętam stupor w
jaki wprawił mnie widok starcia, bez wątpienia ratującego
mi
życie - ale po kolei...
Gdy obchodziłem
trzeci paśnik i znalazłem już bodajże piąte wnyki, zaskoczyło
mnie dwóch kłusowników. Obaj uzbrojeni w kałasznikowy -
prawdopodobnie
pamiętające czasy zimnej wojny, nie wyglądali na
zachwyconych moją ingerencją.
Wycelowali broń, odbezpieczyli
zgodnie, a ja już żegnałem się z życiem.
Byli zbyt blisko, a las
jeszcze zbyt zimowy, przejrzysty, żebym mógł uskoczyć
w bok, lub
próbować ucieczki. Nie próbowałem ich też przekonywać - samo
spojrzenie na zaciśnięte usta, zdecydowane ruchy, kaprawe ślepia,
sino fioletowe
nosy, czy wystającą jednemu z kieszeni butlę
denaturatu - przekonały nie, że nic
nie poradzę.
Zacząłem się
chyba modlić.
Jednak nie zginąłem.
Nie, nie jestem żadnym superbohaterem, nie unikam kul, ani nie zatrzymuję
ich jak Neo z Matrixa, nie stał się też żaden cud, ani przebłysk sumienia
kłusowników...
Po prostu strzały padły w bok, gdy tylko ciszę
poranka przeszył okropny wizg
- gwizd przenikający na wskroś,
wibrujący i niesamowicie wysoki.
Kłusownicy musieli znać ten głos, choć mnie był całkiem obcy. Sekundę później
dowiedziałem się, jakim - mimo studiów - byłem ignorantem...
Na kłusowników
wyskoczył - zza niskich choinek z lewej - ogromny stwór.
W pierwszej
chwili myślałem, że to orzeł, ale nie, orły są ze trzy razy
mniejsze,
a rozpiętość skrzydeł chyba z pięć razy, poza tym nie miewają
raczej
grubo-futrzanych ciał kotów, pięciopalczastych iście
kocich łap, czy łuskowatego
ogona zakończonego czymś, co do
złudzenia przypominało kolec jadowy
skorpiona...
Stwór rzucił się
na kłusowników ignorując ich uzbrojenie, jednym tylko machnięciem
skrzydeł, szybko, długim, tygrysim
skokiem dopadł pierwszego, szarpnął przednią
łapą aż krew ochlapała wszystko wokół, potem pochylił dziób i zmiażdżył mu
szyję.
Drugi kłusownik próbował odskoczyć w bok i wycelować, ale nie zdążył!
Gryf - w końcu mój mózg zaskoczył - rzucił pierwszym kłusownikiem
w drugiego,
przysiadł na nich i uderzył ogonem prosto w oczodół tego pod spodem.
Chciałem odwrócić wzrok, ale nie mogłem...
Gdy kolec z ogona gryfa wzniósł się znów do góry, spojrzał w końcu na mnie.
Zadrżałem.
Lecz nie zaatakował. Przeciągnął po mnie wzrokiem, po czym odwrócił się
z godnością typową tylko dla
kotów... i odszedł.
Chciał mi chyba pokazać, że nie dla mnie
było to widowisko, ot, przypadkiem udało
się przeżyć. Gdy już
poczułem, że mogę się ruszać, tuż za mną strzeliła gałązka
złamana czyjąś stopą. Dziś myślę - umyślnie - bowiem istota,
która wyszła wówczas
zza moich pleców - stąpała ze zbyt dużą
gracją - by popełnić taki błąd.
Rusałka, driada? -
myślałem intensywnie bojąc się choć poruszyć - pamiętałem wszak
o obecności gryfa...
Driada (wiem to
dziś, mądrzejszy o wiele doświadczeń), podeszła do zabitych,
przyjrzała się, potem odwróciła do mnie. Mimo strachu i mrozu
czułem, że się
zaczerwieniłem na twarzy - istota, choć
wydawała się pokryta jakby kożuszkiem
delikatnej, cieniutkiej
sierści w barwie szaro-zielonkawej, była poza tym zupełnie
naga.
Niska, może z metr pięćdziesiąt wzrostu, proporcjami przypominała
młodą,
może 20-to letnią kobietę... Była piękna, bez dwóch
zdań, nie spotkałem dotąd
tak ślicznej dziewczyny. Jej włosy
równie delikatne jak sierść, miały barwę
trudnej do opisania -
oliwkowej zieleni z nutą popielu. Oczy zaś miała bursztynowe,
nie
brązowe, ale właśnie jak jasny, złocisty bursztyn.
Podeszła do mnie z
gracją, zupełnie bezgłośnie stąpając po ściółce.
Stanęła
na wyciągnięcie ręki, obejrzała mnie dokładnie, uśmiechnęła
się, i odeszła,
skąd przyszła.
Długo jeszcze
stałem tam, marznąc, nie śmiejąc się odwrócić, aż do chwili
gdy
poczułem, że nie wytrzymam i chyba zaraz zamarznę.
Odwróciłem
się, rozejrzałem po lesie, przeszedłem po okolicy, ale
nigdzie nie
zauważyłem niczego dziwnego.
W końcu usłyszałem
kroki kilku ludzi, a nauczony
doświadczeniem natychmiast
ukryłem się w młode choinki, zza
których poprzednio wyskoczył gryf.
Tym razem byli to jednak -
zdyszany i blady nadleśniczy i dwóch pracowników
pobliskiego
tartaku - on miał w ręku pistolet, oni siekiery.
Zobaczyli zabitych
kłusowników, nadleśniczy niemal zemdlał... Podeszli szybko,
odwrócili pierwszego, zobaczyli ciało pod spodem i miałem
wrażenie, że wszyscy
odetchnęli z ulgą. Wtedy dopiero wyszedłem zza
choinek robiąc to na tyle głośno
by nie było żadnych nerwowych reakcji z ich strony...
Głęboka ulga malująca się na twarzy szefa podziałała na mnie
tak, że w końcu dotarło
do mnie wszystko i... to ja zemdlałem.
Niemal dobę
później oprzytomniałem w pobliskim szpitalu.
Nie było przy mnie nikogo..., i dobrze.
Zanim przyszedł
lekarz z policjantem - zdążyłem sobie wszystko dobrze
przemyśleć. Nawet nie próbowałem im tłumaczyć - co naprawdę zaszło w
lesie
- zasłoniłem się szokiem, amnezją. Lekarz patrzył z
powątpiewaniem ale nie naciskał,
policjant zaś chyba czuł ulgę, że nie musi zadawać zbyt wielu pytań.
Poszli sobie, a ja zasnąłem.
Po wyjściu ze szpitala wiedziałem tylko jedno - chciałem namalować driadę - istotę,
którą spotkałem w lesie. Najpierw
myślałem - co prawda - by kupić aparat i poszukać
tych istot
osobiście, lecz zapał mój ostudziło wspomnienie gryfa...
Zamiast tego, zaraz po rezygnacji z praktyk w
nadleśnictwie, pojechałem do miasta
wojewódzkiego i zapisałem się
na kurs malarski, wybrany pod kątem licznych zajęć
z ludzkiej
anatomii...
Na studia malarskie nie miałem ochoty, czułem, że nie
są mi potrzebne, bo nie będę
malował tematów tradycyjnych... Nie
myślałem jeszcze wówczas jak będę zarabiał,
w tamtej chwili
miałem kasy dość, plus spadek po babci - i kasę sporą i dom na
wsi,
pod lasem, blisko sporego jeziora, w tej chwili wynajmowany, ale
już niedługo...
Koniec cz.1.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz