długimi, dojrzałymi źdźbłami żyta. Większość pól w okolicy jest już skoszona,
tam żadne zwierzę nie znajdzie ochrony.
Około piątej po południu nad głębokim błękitem nieba zaczyna dominować
szarobrunatny odcień grubych, burzo-nośnych chmur. W pół do szóstej łanem żyta
zaszargał pierwszy, ostry poryw wichury, niebo sine, w odcieniach indygo i szarości,
nie napawało optymizmem...
Ledwie kwadrans później szalała nad okolicą prawdziwa nawałnica.
Deszcz ciężkimi kroplami przygniatał dojrzałe kłosy żyta, nawadniał spragnione łąki
i pola w całej okolicy. Ludzie w pobliskich wsiach chowali się w domach, niektórzy
schodzili nawet do piwnic, patrząc z niepokojem na skłębione, ciemne niebo.
Słońce przebiło się przez chmury dopiero około ósmej wieczorem.
Ludzie powoli wychodzili z domów, oglądali podwórza. Promienie zachodzącego
słońca złociście rozświetlały się miliardem odbić wilgoci - pokrywającej pola,
drogi, roślinność, drzewa i sprzęty domowe.
Tylko jedno miejsce zmieniło się nie do poznania. Zniknął nieskoszony dotąd łan żyta.
Co ciekawe, dopiero gdy go zabrakło, a teren zryty był wgłębieniami i czarny,
dosłownie spopielony licznymi wyładowaniami, ludzie z okolic zaczęli się zastanawiać.
Co roku ten wycinek pobliskich pól był obsiewany żytem, ale nikt nie pamiętał,
by kiedykolwiek je koszono..., zdaje się, że żyto zawsze rosło sobie spokojnie, schło
potem lub gniło jak stało, a dopiero następnego roku oczyszczano poletko i zasiewano
od nowa.
Kto to robił, i kiedy?
Nikt nie chciał się przyznać.
Dziwne, pomyśleli, a potem rozeszli się do swoich zajęć. Nadchodził wszak wieczór,
a jutro rano jak zwykle, roboty czekało w bród.
Około północy - polną drogą - najbliższą zniszczonemu przez burzę poletku,
nadjechał dziwaczny pojazd.
Czarny, pozbawiony świateł i szyb, przypominał pancernego żuka, któremu ktoś
z pokrętnym poczuciem humoru zamienił odnóża na osiem ciężkich, szerokich kół.
Wierzchnie pokrywy dziwnego pojazdu rozsunęły się ku górze, znów przypominając
działanie skrzydeł chrząszcza, a z wnętrza wysiadło czterech potężnie zbudowanych
jegomości, odzianych w kanciaste, połyskujące w blasku księżyca, czarne pancerze.
Zaraz za nimi z pojazdu wysiedli dwaj mężczyźni - równie jak rycerze, nie pasujący
do współczesnej wiejskiej okolicy... Pierwszy był wąskim w ramionach,
za to niezmiernie wysokim mężczyzną, przyodzianym w strój przypominający staromodny frak, a drugi - gruby jak kulka, krótkonogi jegomość - odziany był
w elegancki grafitowy garnitur - tak nieproporcjonalny, że ewidentnie szyty na miarę.
Szaro odziany grubasek szerokim gestem wysunął zza pazuchy świecący delikatnie,
cienki arkusz, który rozprostowując się, zamienił w twardy podkład, pokrywając całą
przestrzeń między drogą, a środkiem wypalonego burzą poletka...
- Marszałku Jiig - raczy Pan stąpać jak należy!
- Dziękuję - mężczyzna odziany w strój przypominający frak ukłonił się lekko
i bez wahania wkroczył na płaską powierzchnię.
Za nim podążyli pozostali.
Dziwna powierzchnia zajarzyła się pod ich stopami lekkim zielonkawym blaskiem,
ale nie ugięła nawet na minimetr. Gdy podeszli do krańca świetlistej powierzchni,
czterech barczystych ludzi wzięło się do roboty, oczyszczając i odgarniając ziemię
dziwnymi przyrządami. W środku leja, na głębokości około metra, spod ziemi wyjrzał
kanciasty przedmiot wielkości sporego mebla.
Znów kręcąc dziwnymi pokrętłami, wysuwając z przyrządów długie metalowe wypustki,
barczyści ludzie wyciągnęli przedmiot na powierzchnię ziemi i ostrożnie przenieśli
na szeroki tył pojazdu. Elegancki mężczyzna w dziwnym staromodnym fraku przyjrzał
się spokojnej o tej porze okolicy, popatrzył uważnie na zabudowania, skoszone pola,
bujne łąki...
- Szkoda. Niedługo zburzony będzie porządek rzeczy, jaki znają.
- Tubylcy, Panie? Czym tu się przejmować...
- Kiedy dożyjesz trzeciej setki, Kapłanie II stopnia, może mnie zrozumiesz.
- Oczywiście, Panie Marszałku, nie chciałem urazić - pyzaty jegomość w szarym
garniaku schylił się w pokłonie głębszym niż zdawało się to możliwe
(biorąc pod uwagę jego pokaźny brzuch).
- Czy oczywiście, czy nie, czas pokaże. Tym niemniej, szkoda ich. Nawet nie wiedzą
jaką wartość miał artefakt, który leżał w ich ziemi... Nic to, po wszystkim będą już żyli
innym rytmem i nic nie może tego zmienić.
- Nic? - zabrzmiał cichy szept z ciemnego krańca pola...
Barczyści mężczyźni - zakuci w czarne pancerze - odwrócili się jak jeden mąż
i czym prędzej odrzucili dziwne aparaty sięgając jednocześnie za plecy
i wyćwiczonym, równym tempem wyciągnęli zza nich szerokie ostrza krótkich, obosiecznych mieczy.
Nie zdążyli zrobić nic więcej!.
Zza drogi rozbrzmiał szereg szybko powtarzanych trzasków!
Gdy ostatni rozstrzelany rycerz upadł na ziemię, zza drogi wychynęło kilkoro
odzianych w nieprzeniknioną czerń mężczyzn, uzbrojonych w kałasznikowy...,
a na skaju pola widzenia dwójki stojących nieruchomo postaci - objawił się wysoki,
nieprawdopodobnie szeroki w barach mężczyzna, ze skroniami pokrytymi siwizną.
Także ostatni gość odziany był w aksamitną czerń, lecz zamiast karabinów,
w jego obu rękach połyskiwały ostrza niemal czarnych mieczy.
- Zdrajco! - wrzasnął okrągły kapłan i wyrwawszy zza pasa dwa srebrzyste sztylety
- skoczył ku wrogowi. Walka trwała kilkanaście sekund, czyli znacznie dłużej,
niż wydawało się możliwe. Gruby jegomość w szarym stroju poruszał
się z zadziwiającą prędkością i gracją, kilkanaście razy o włos mijając lub sprawnie
blokując ciosy czarnych mieczy przeciwnika. Przeliczył się w momencie, gdy zszedł
z twardej, cienkiej powierzchni, którą niedawno sam rozścielił na ziemi.
Gdy tylko jego noga utkwiła w grząskim gruncie pośliznął się i dosłownie nadział
na szerokie, ciemne ostrze przeciwnika. Zadrżał, sztylety wypadły mu z rąk.
Zapatrzył się ze zdumieniem w oczy zwalistego wroga i oklapł, wyziewając ducha.
Odziany w czerń olbrzym jednym skąpym ruchem wydarł ostrze z trzewi kapłana
i natychmiast ustawił się bokiem do jegomościa we fraku, który jednakże, zerkając
na ludzi uzbrojonych w karabiny maszynowe, cały czas trwał w bezruchu.
- Komendant Rech. Cóż za spotkanie. Ileż to już minęło? Siedemdziesiąt
ziemskich wiosen?
- Siedemdziesiąt dwie, dwa ziemskie miesiące, cztery dni, jedenaście godzin
i 32 sekundy, parszywy stary draniu... Zrobili Cię marszałkiem..., gnoje.
- Stary? Ha, w naszym świecie minęło ledwie dwadzieścia lat, teraz jesteś
13 standardowych zim starszy ode mnie - zaśmiał się jegomość we fraku.
- Ciekawe - ciągnął, udając, że nie niepokoją go agresorzy z kałachami w rękach,
- Co chcesz osiągnąć? Przecież wiesz, że prędzej czy później dostaniemy to
- machnął w kierunku artefaktu - a wówczas przejmiemy władzę nad tym światem...
- Mylisz się palancie, bardzo się mylisz - tu skinął głową i wszyscy ludzie stojący
przy drodze otworzyli ogień. Odziany we frak mężczyzna podrygiwał w takt
uderzających w jego ciało kul. Gdy po chwili upadł na dziwną, zielonkawo błyszczącą
powierzchnię, ta zwinęła się gwałtownie, pokrywając całe jego ciało i tężejąc
jak nieprzenikniony, metalowy kokon.
Zwalisty mężczyzna uśmiechnął się pod wąsem, zapakował kokon i pięć pozostałych
ciał na dziwaczny pojazd, a potem wraz ze swymi ludźmi wsiedli i odjechali.
Rankiem, miejscowi ponownie zebrali się wokół dziwnego poletka, będącego ledwie
wczoraj nieskoszonym łanem żyta i komentowali z zaciekawieniem głęboki dół...,
którego przecież o zmierzchu jeszcze nie było.
- Sołtysie - co to za cholerstwo?
- A skąd ja mam to niby wiedzieć.
- Nikt nic nie słyszał w nocy, Kazikowa mówiła, że jakby coś strzelało?
- Nic nie słyszelim.
- My też.
- My tak samo.
- No i nad czym się tu głowić - sapnął Sołtys - ktoś zasiał żyto by coś ukryć,
nie patrzyliśmy uważnie, nie znaleźliśmy, burza poniszczyła poletko, no to
ten, który tu coś ukrył, pośpieszył zabrać to to w nocy, zanim ktoś zaczął
pytać, albo sprawdził... Ubiegł nas, nic tu nie ma, ot dół w ziemi. Na co tu
patrzeć. Chodźta ludziska, idziemy swoje sprawy załatwiać...
Jak Sołtys rzekł, tak i zrobili.
Tylko ten ostatni wiedział z grubsza co tu ukrywano, wszak sam to poletko obsiewał...
W końcu, mieściło się w granicach jego gruntów po ojcu, niezbyt urodzajnych,
zatem zostawionych w większości swojemu losowi... Trochę żal mu było grubych
zwitków banknotów (nielichych nominałów), jakie co roku dostawał za kooperację
z tamtymi..., ale cóż, wszystko co piękne, szybko się kończy...
Koniec... Ciąg dalszy..., jest możliwy ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz