wtorek, 29 grudnia 2020

Co się stanie, jeśli... (Epizod 1).

Czy zastanawialiście się kiedyś, co się stanie, gdy Archanioł kichnie? 

Oczywiście najpierw trzeba założyć, że Archanioły istnieją, co pociąga 

za sobą wiele innych, dość istotnych założeń i konsekwencji..., 

załóżcie jednak, przez chwilę, że jednak istnieją. 

Choć pełnią trochę inną rolę, niż przyjmuje się w pewnej popularnej 

księdze... Zwyczaj są też okazami zdrowia. 

Kto jak kto, ale Archanioły powinny być zdrowe. Wiele od tego zależy. 

Jeden jednak dostał kataru. Niby nic, ale..., to pierwszy taki przypadek 

od kilku tysięcy lat. Poprzedni taki przypadek wywołał rozliczne reperkusje, 

nie tylko w Niebie, także, powiedzmy delikatnie, historyczne... 

Mogło tak być i w tej chwili, gdy Archanioł ponownie nabawił się 

kataru. Wprawdzie pamiętliwy, zawsze miał ze sobą chusteczki, 

ale cóż, tym razem nie zdążył ich wyjąć na czas. 

No i kichnął. 

Raz. 

Za to potężnie. 

Zadrżały chmury, wiatr zaszumiał nad połową lasów Europy, a święta

wydzielina nosowa Archanioła doleciała, niestety, nad tereny zamieszkałe. 

Pomniejsze Anioły złapały się za głowy..., koledzy z półki archanielskiej 

pokręcili głowami z dezaprobatą, ale cóż, stało się. 

***

Franek Kalempa, jak co poranek, wstał o 6 rano, punktualnie. Zawsze budził 

się punktualnie. Taki dar. Zebrał się rześko jak na 90-latka..., czyli w sumie 

wstanie z łóżka zajęło mu około 10 minut napinania i rozluźniania mięśni, 

ścięgien i trzeszczenia stawów..., w końcu jednak udało się. 

Zadowolony, sięgnął po stojącą na stole flaszkę i wychylił kilka głębokich 

łyków... Balsamował się tak za życia, autorskim wyciągiem ziół, oliwy 

z oliwek, wyciągu z pędów sosny i oczywiście, spirytusu... 

Odczekał - kiwając się lekko - wypracowane pięć minut, po czym poszedł 

zaparzyć sobie herbatki z pokrzywy. Od 10 lat nie pijał innej i jakoś żył. 

Powoli przebrał się, założył nieodłączną (i dawno nie praną), czapkę 

z daszkiem i poczłapał na codzienny obchód swojego małego, ale jakże 

zadbanego (jego zdaniem, przynajmniej...), ogródka. 

Jakże zdziwił się widząc na środku klombu galaretowaty słup 

rozświetlony przedziwną, tęczową poświatą, w której nadmiarowo 

dominowały ogniki błękitne i purpurowe... 

Cały ogród - skąpany w dziwacznym, migotliwym świetle kolumny galarety

nieznanego pochodzenia - wyglądał jak z bajki... 

Franek wziął spod domu kij po starej miotle (która ostatnie rózgi straciła 

z pięć lat temu), i podszedł ostrożnie do zadziwiającej galarety. 

Powoli zbliżył kij do słupa światła i z fascynacją wydłubał odrobinę 

substancji. Zbliżył ją do siebie, powąchał..., pachniała jak perfumy 

jego śp., małżonki Heleny. Dosłownie tak samo. Ha. Czyżby jakiś 

lotniczy transport perfum szlag trafił i oto stał się właścicielem sporej 

ilości dość drogiego żelu? Zachęcony, wziął odrobinę w palce, i wtarł 

sobie pod pachy, na zapadłej klacie, i na plecach, we włosy i w takie miejsca, 

o których pisać nie wypada... 

Obserwujący to wszystko z piątego wymiaru Anioł Stróż wzdrygnął się 

mocno, w końcu to było..., to było..., obrzydliwe, nacierać się tak bezwstydnie,

archanielskim smarkiem, tfu - nie mogąc dłużej na to patrzeć, po raz pierwszy

od szczęśliwych narodzin Franka, anioł odszedł kawałek i odwrócił od niego  

wzrok. 

Franek tymczasem, wielce zadowolony, postanowił zapakować maź do kilku 

słoików i podzielić się nowinką z kolegami spod budki z piwem... 

Rozgoryczony Anioł Stróż ledwie zdążył zauważyć, że obiekt jego 

nieustającej opieki zaczął się oddalać..., pośpiesznie pobiegł, by dotrzymać 

kroku nader rześko stąpającemu nestorowi dość licznego rodu wszelakich 

miejskich spryciarzy..., nieważne, jak oceniać należy w anielskim Liczniku 

Grzechów postępowanie jego podopiecznego, miał swój Uświęcony Obowiązek

i musiał się go trzymać! Dopiero idąc obok Franka zauważył, co ten ma 

w plecaku i aż jęknął z rozpaczy. Co to będzie, co to będzie, straszne rzeczy... 

***

Jak pech to pech. 

Opodal budki z piwem akurat tego dnia zepsuł się samochód. Nie byle jaki. 

Mercedes, wysokiej klasy mercedes z dość niesympatycznymi pasażerami. 

Nie, żeby kierowca był bardziej sympatyczny, o co to, to nie. 

Rosyjska mafia. To powinno wystarczyć, by unaocznić wszystkim poziom 

pechowości właścicielki budki z piwem, którą obecnie, zamiast (rozgonionych),

stałych bywalców, anektowało pięciu zwalistych zbirów... 

Pili jej piwo, oczywiście, za darmo, bo nie śmiałaby nawet poprosić o "dźieńgi", 

psioczyli po rosyjsku i w jakimś innym dialekcie, którego zupełnie nie kojarzyła, 

przeklinali, śmiali się rubasznie, a jeden, o zgrozo, chyba właśnie puścił do niej oko! 

- Cześć Irenko, co tam słychać!  - przerwał wszystkim Franek, który - zachwycony 

swoim porannym odkryciem w ogóle nie zwrócił uwagi na nietypową pustkę 

przed budką, ani na rozkraczony opodal samochód... 

Zaraz jednak zamarł, przetarł oczy, popatrzył uważnie. Ha, to nie są jego koledzy! 

Zaraz zaraz...

- Ty, dzieduszka, szto ty tu wlazł? Czewo choczesz, psiajucha, ha? - odezwał się 

drab największych gabarytów, a zarazem obwieszony największą ilością złota... 

- E..., no tawariszczi, ja..., no, ja niczewo chaczeł - kalecząc resztki zapamiętanych, 

rosyjskich zwrotów, dukał Franek - szukałem kolegów... - zrezygnowany wrócił 

do polszczyzny. 

Tymczasem draby przesunęły się tak, by zablokować dziadkowi wyjście z budki. 

Drugi od lewej sięgnął i swobodnie ściągnął Frankowi plecak. 

Wziął słoik, odkręcił, powąchał i wzdrygnął się mimowolnie, bo woń intensywna

 wzbudziła w nim wspomnienie..., takie, jakiego akurat nie chciał pamiętać. 

Widać było po tym, jak szybko zakręcił słoik i wsadził z powrotem - najpierw słoik 

do plecaka, potem plecak na ramiona staruszka...

 Lekko podbladły drab zakaszlał w pięść i powiedział coś do szefa w tym ich dziwnym

dialekcie. Ten zaś roześmiał się rubasznie, przysunął do chudego staruszka i chwilę 

stał tak, dumając, co by z nim tu począć... 

- Dziedzuszka, dzieduszka..., smatrisz ty..., no widzisz, ja tiebie nie lublu, ani lublu, 

ale ty, widzisz, nie powinieneś był nas obaczyć..., panimajesz, szto? Hmmmm....

Ja dumaju, myślę sobie..., będziemy musieli skrócić twój czas na tej ziemi... - pochwalił 

się znajomością drugiego języka. Tu sięgnął za pazuchę, wyjął potężny pistolet 

z tłumikiem i strzelił! 

- AAAAA... - wrzasnęła Irenka, a właściwie tylko chciała, bo jeden z drabów 

wypracowanym widać, szybkim ruchem zasłonił jej łapskiem usta. 

Przez chwilę panowała niczym niezmącona cisza. 

Potem rozległo się dość dziwne w tych okolicznościach szuranie m.in., półek i regałów..., 

gdy pięciu wielkich drabów próbowało odsunąć się jak najdalej od stojącego u wejścia 

staruszka... Staruszka, który zamiast paść jak rażony piorunem, zamiast obryzgać 

okolicę krwią i odłamkami kości - nie tylko stał nadal spokojnie, ale i dosłownie 

zdawał się rosnąć w oczach... Po chwili wydawał się już tak wysoki, jak gdyby miał 

zaraz przebić łysą czaszką sufit budki... 

Sam Franek czuł coś niewypowiedzianego..., czuł się młody, silny, tak silny, że mógłby 

wziąć tych chłopców i powyrzucać ich przez okno... Uśmiechnął się, nie zdając sobie 

sprawy, że w tym momencie jego uśmiech był jak pogardliwe skrzywienie 

ust Archanioła w pełnej zbroi płytowej i z ognistym mieczem w dłoni! 

Draby nie wytrzymały i same rzuciły się do ucieczki! Skakali oknami nie przejmując \

się ich otwieraniem, szarpali się z drzwiami o to kto pierwszy zdoła wybiec na ulicę, 

ogólnie ogarnęła ich po prostu niewypowiedziana panika, jakiej nie doświadczyli 

nigdy, przenigdy wcześniej! Nie zatrzymali się ani koło samochodu, ani w granicach 

miasteczka, nieledwie gubiąc drogie, skórzane buty uciekali gdzie pieprz rośnie... 

Irenka tymczasem, wpatrzona w pomarszczoną twarz Franka poczuła, chyba pierwszy 

raz od 20 lat, prawdziwe motyle w brzuchu! Co za facet, że też wcześniej tego nie 

zauważyła! Z takim..., ach, z takim to by konie kraść! 

Franek tymczasem - zarówno wizualnie jak i w swoim samopoczuciu, wrócił już 

do pierwotnych rozmiarów i kondycji..., popatrzył niespokojnie na leżący opodal 

a dokumentnie spłaszczony pocisk z pistoletu, potem na sam pistolet, leżący sobie 

samotnie na podłodze i mało brakowało, a byłby zemdlał... 

Podobnie zresztą, jak jego Anioł Stróż, który blady jak ściana (albo bardziej), 

nie mógł zrozumieć co tu zaszło... Dopiero po chwili przypomniał sobie 

poranne wcieranie smarków Archanioła w ciało podopiecznego i poklepał 

się po czole! Ach tak! No jasne..., nawet wydzieliny nosowe Archanioła 

mają swoją MOC..., to ciekawe, ciekawe, co dalej... 

Franek tymczasem, ostatkiem woli i może pod ognistym spojrzeniem Irenki..., 

wziął się w garść. Poprosił o kilka piw i nic nie mówiąc o zawartości słoików

w plecaku, wsadził piwo do siatki i poszedł do domu. Oj, jednak nie powie nikomu,

co też znalazło się dziś rano w jego ogródku! Oj nie. 

Zaraz po powrocie zajrzał do piwnicy i wytargał stamtąd wszystkie słoiki, 

puszki po kawie, wszystkie pojemniki, kanki, butle na ogórki i bimber...,

a następnie pieczołowicie zebrał całą galaretę, jaka wciąż - w jego ogródku, 

mieniła się tęczowymi kolorami z dominantą błękitu i purpury...


**********************************************************


Koniec części pierwszej..., drugą może za jakiś czas tu zamieszczę, a może 

gdzie indziej, kiedy indziej np., wydam? Poczekamy, zobaczymy.  

W każdym razie zapraszam, przed przełomem lat 2020 / 2021 zaprezentuję 

jeszcze przynajmniej jedno opowiadanie / lub jego istotny fragment, a może

i więcej.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz