Pan January czekał..., ale nie wytrzymał. Wyszedł z domu, znów przez lornetkę
zlustrował okolicę. Pusto. Postanowił jednak zacząć od serii telefonów.
Nikt nie odbierał...
Dziwne, ale czasem się zdarzało, zwłaszcza tutaj, przy gorszej pogodzie.
Dziwne, ale czasem się zdarzało, zwłaszcza tutaj, przy gorszej pogodzie.
Sięgnął po telefon stacjonarny, wystukał numer do wójta. Nic. Ale i to chciał
tłumaczyć pogodą. Przecież mogło zerwać linię. Już się zdarzało, co najmniej
pięciokrotnie. Zatem musi jechać..., eh, już od pól dekady nie siedział za kierownicą,
nie miał ani ochoty, ani dawnej koncentracji i sprawności - by cieszyć się w pełni
możliwościami starego, ale wciąż w pełni sprawnego "landka", jak nazywał swoją terenówkę...
Niemniej poczłapał do garażu, z trudem, powoli, odpoczywając w połowie pracy,
zrzucił plandekę przykrywającą samochód, zakrzątnął się by posprawdzać
i uzupełnić co niezbędne. Mniej więcej 30 minut później, chcąc już wsiadać,
zorientował się, że nie wypada jechać do miasta w szlafroku i w kapciach...
Musi też zabrać ze sobą kilka rzeczy, telefon, ech, poniosło go, emocje, zaśmiał się
w duchu, niefrasobliwość nastolatka, ale niestety, ciało blisko stu-letnie!
Wrócił do domu.
Tuż przed wyjściem napełnił jeszcze miski kotom, otworzył im tylne drzwi,
Tuż przed wyjściem napełnił jeszcze miski kotom, otworzył im tylne drzwi,
a sam z trudem uniósł wieko starego kufra, dotąd stojącego w ukrytej sprytnie
skrytce, za kanapą... Długo patrzył na zawartość, zamyślony.
Ocknąwszy się sięgnął energicznie po stary rewolwer, zabytek (ale wciąż działający),
załadował go, zabrał ze sobą pudełko amunicji. Wziął też kilka innych "drobiazgów".
Dobrze wiedział, że w III RP nie można było używać broni palnej, ale..., w tak
dziwnej sytuacji lepiej dmuchać na zimne.
Wsiadł do samochodu, odpalił i z niejakim trudem - manewrując długo - wyjechał
Wsiadł do samochodu, odpalił i z niejakim trudem - manewrując długo - wyjechał
na drogę i skierował się w stronę Morsztyna...
Zatrzymał "landka" koło domu wójta. Wysiadł z trudem, rozejrzał się.
Typowe, letnie popołudnie, światło ślizgające się po dachach, rozświetlające pastelowe
barwy ścian budynków. Pięknie, ale dziś go to jakoś nie cieszyło. Nie, dziś nic nie było
normalne. Cisza tu, w mieście, w samym centrum, po prostu przytłaczała,
zupełnie nienaturalna.
- Co tu się dzieje - zaszeptał przez zęby - co tu się dzieje...
Szept rozbrzmiał lekkim echem, aż prawie podskoczył - jakże dziwny
w tych okolicznościach był dźwięk słów..., jakby zakłócenie.
Odsunął od siebie nieprzyjemne przeświadczenie.
Tu inaczej niż na wzgórzu - nie miauczały koty, nie szczekały psy, nie było słychać
- Co tu się dzieje - zaszeptał przez zęby - co tu się dzieje...
Szept rozbrzmiał lekkim echem, aż prawie podskoczył - jakże dziwny
w tych okolicznościach był dźwięk słów..., jakby zakłócenie.
Odsunął od siebie nieprzyjemne przeświadczenie.
Tu inaczej niż na wzgórzu - nie miauczały koty, nie szczekały psy, nie było słychać
nawet ptaków czy żab..., brak jakiegokolwiek znanego dźwięku bardzo przytłaczał.
Poszedł do domu wójta i zapukał do drzwi - choć nie wiedzieć skąd był wewnętrznie
przekonany, że to nie ma sensu. Zapukał ponownie, odczekał chwilę, znów zapukał,
a potem nacisnął dzwonek. Gdy i tym razem odpowiedziała tylko cisza,
złapał za klamkę.
Otwarte!
Zamarł, zadrżał, oblał go zimny pot. Wrócił do samochodu, wyciągnął spod koca
złapał za klamkę.
Otwarte!
Zamarł, zadrżał, oblał go zimny pot. Wrócił do samochodu, wyciągnął spod koca
rewolwer, odbezpieczył, i dopiero tak przygotowany wszedł do domu.
Obchód domu nie przyniósł żadnej podpowiedzi. Był pusty. Nikogo, ani wójta i żony,
ani dzieci. Co więcej, panował tu porządek. Nie jak w zamieszkanym domu pełnym
dzieci, który opuszczono w pośpiechu, nie, wyglądało to tak, jak w domu wystawionym
na sprzedaż, który poprzednia rodzina opuściła ledwie kilka dni wcześniej, nie zabrawszy
jeszcze większości rzeczy.
Ten niewysłowiony nastrój opuszczenia był bardzo, bardzo wyraźny.
Choć miał świadomość przestrzeni wokół, poczuł się, jakby ktoś ściskał go w imadle.
Ten niewysłowiony nastrój opuszczenia był bardzo, bardzo wyraźny.
Choć miał świadomość przestrzeni wokół, poczuł się, jakby ktoś ściskał go w imadle.
Musiał usiąść.
Odpoczywał oddychając ciężko, ale głęboko i równo.
Odpoczywał oddychając ciężko, ale głęboko i równo.
Stara sztuczka, starego człowieka...
Ład w rzeczach i pustka pokoi wcale go nie odstresowały, wręcz odwrotnie.
Zabezpieczył jednak broń, zasadził ją za pasek spodni. Powoli i ostrożnie - także
ze zmęczenia - poszedł jeszcze do ogrodu, ale gdy i tam niczego nie znalazł, wrócił
do samochodu. Chciał jeszcze jechać do domu starego znajomego, ale cofnął się,
postanawiając sprawdzić kilka innych domów przy ulicy.
Wszędzie to samo. Cisza, porządek, brak zapachów i oznak codziennego życia.
W samochodzie odpoczywał kilka minut. Uspokajał oddech i samego siebie...,
W samochodzie odpoczywał kilka minut. Uspokajał oddech i samego siebie...,
lecz musiał sprawdzić, co u kumpla.
Pojechał do domu starego kolegi, ponad 90-letniego Włodka, z którym czasem
Pojechał do domu starego kolegi, ponad 90-letniego Włodka, z którym czasem
korespondował na FB, czy godzinami rozmawiał przez telefon. Duży, ekskluzywny
budynek stał na uboczu, a zarazem tuż pod miastem, nad jeziorem.
Dopiero tu usłyszał żaby, ptaki, bokiem ścieżki przemknął lis.
Dopiero tu usłyszał żaby, ptaki, bokiem ścieżki przemknął lis.
Poczuł nieprawdopodobną ulgę.
Ale..., niepokój go nie opuścił.
Podszedł do domu przyjaciela, zastukał, powtórzył, pociągnął za klamkę.
Podszedł do domu przyjaciela, zastukał, powtórzył, pociągnął za klamkę.
Ten dom był jednak zamknięty. Obszedł go, wdrapał się po schodach na taras.
Odsapnął chwilę, złapał drugi oddech, a potem pchnął niemal zawsze otwarte drzwi
od strony jeziora. Wszedł. W nozdrza uderzył go dziki, słodki zapach, którego
stanowczo nie chciał czuć. Wiedział jednak, że tym razem nie będzie ani dziwnie,
ani miło. Ale musiał się upewnić. Ostrożnie wyjął zza paska rewolwer i wszedł
ani miło. Ale musiał się upewnić. Ostrożnie wyjął zza paska rewolwer i wszedł
do środka... Niestety. Od razu zauważył Włodka. Siedział, a właściwie jego ciało
znajdowało się w fotelu na przeciw telewizora. Nie od dziś, nie od wczoraj.
Nawet przy ciepłym lecie, sądząc po ciele, musiało minąć kilka dni od momentu
Nawet przy ciepłym lecie, sądząc po ciele, musiało minąć kilka dni od momentu
śmierci przyjaciela. Włodek był "wiecznym singlem" z wyboru i mogło się zdarzyć,
że nikt go nie odkrył, w każdym razie, tak od razu. Pan January wyszedł z domu,
na chwilę wstrzymał oddech, a potem głęboko wciągnął w pierś świeże powietrze
- przepełnione zapachami wody i lasu.
Zadrżał znów, pojedyncza łza spłynęła kątem oka. Otrząsnął się z wielkim trudem...
Nie czas na to, pozwoli sobie na smutek wieczorem, we własnym domu.
Im dłużej żył, tym częściej ubywało mu znajomych.
Włożył rewolwer za pasek, poszedł powoli ku "landkowi", wsiadł. Zamyślił się.
Im dłużej żył, tym częściej ubywało mu znajomych.
Włożył rewolwer za pasek, poszedł powoli ku "landkowi", wsiadł. Zamyślił się.
Sam nie wiedział, gdzie ma teraz jechać. Może do sklepiku na rogu uliczki, a może
poza miasto, zobaczyć, co jest kawałek dalej?
Szczerze mówiąc bał się, że to samo. Naprawdę się tego bał, choć jednocześnie
Szczerze mówiąc bał się, że to samo. Naprawdę się tego bał, choć jednocześnie
rozsądek podpowiadał, że to niemożliwe. Ostatecznie postanowił pojechać do sklepu.
Jeśli nikogo nie zastanie, weźmie co trzeba i zostawi pieniądze przy kasie.
Tak też zrobił. Całkiem tak, ponieważ i tu ziało pustką, choć sklep nie wyglądał
Tak też zrobił. Całkiem tak, ponieważ i tu ziało pustką, choć sklep nie wyglądał
na opuszczony, półki wręcz uginały się od produktów. Zrobił spore zakupy,
załadował bagażnik landka, a potem wrócił do domu. Musi się poważnie zastanowić.
I nabrać sił. Tak, teraz, gdy opadły pierwsze emocje, poczuł silne zmęczenie.
Cóż, sto lat, sto lat..., śpiewają na urodzinach, a on ma tyle już prawie prawie,
za dwa miesiące... Chociaż, uśmiechnął się, wójt ostatnim razem zaśpiewał
mu 120, 120... Znów się zamyślił, a potem zapalił silnik i odjechał.
W domu zakrzątnął się, przygotował jajecznicę na boczku, dodał świeżych pomidorów,
Cóż, sto lat, sto lat..., śpiewają na urodzinach, a on ma tyle już prawie prawie,
za dwa miesiące... Chociaż, uśmiechnął się, wójt ostatnim razem zaśpiewał
mu 120, 120... Znów się zamyślił, a potem zapalił silnik i odjechał.
W domu zakrzątnął się, przygotował jajecznicę na boczku, dodał świeżych pomidorów,
papryki i cebuli, zjadł ze smakiem, odpoczął, jak zawsze. Nawet zasnął na chwilę.
Obudziła go kotka, biała poza końcówką ogona - młodziutka "Misia" - lat co najwyżej
pięciu. Wskoczyła mu na kolana i łasząc się mruczała w najlepsze.
Pogłaskał kotkę, posiedział jeszcze chwilę. Wstał, podszedł do okna.
Spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiąta wieczór, za późno by gdzieś jeszcze jechać.
Dawniej pewnie i tak pojechałby, ale choć nie nosił okularów, nie miał już
odpowiedniego refleksu, a dzisiejszy wypad nad zwyczaj go wymęczył..., nie,
zostanie w domu.
Znów spróbował zadzwonić pod numer alarmowy. Ciągle nic. Ale postanowił,
że póki nie sprawdzi, nie będzie się przejmował. Bywało już tak, choć raczej
dawno temu, i przez kilka dni nie miał zasięgu tu, na wzgórzu.
Postanowił jednak włączyć radio. Muzyka leciała jak zwykle, ale to nic nie znaczyło,
większość audycji na tych stacjach nagrywa się z pewnym wyprzedzeniem. Wyłączył.
Spróbował Internetu. Na FB wydawało się - wszystko gra - choć nie widział żadnych nowych wpisów ani komentarzy, ostatnie miały już czternaście do dwudziestu godzin... Niemniej dostęp był, wszystko chodziło. Ciekawe... Cóż. Wyłączył komputer
i przygotował sobie posłanie. Musi się solidnie przespać, jutro..., sam nie wiedział,
ale czuł, że będzie się działo... Dziesięć minut później spał już smacznie.
Koniec części 2. Napisałem 4, piąta w planie, ale mam pewne plany, co do formy
ich publikacji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz