piątek, 26 marca 2021

Ostatni taki dzień w Morsztynie cz. 2.

Pan January czekał..., ale nie wytrzymał. Wyszedł z domu, znów przez lornetkę 
zlustrował okolicę. Pusto. Postanowił jednak zacząć od serii telefonów. 
Nikt nie odbierał... 
Dziwne, ale czasem się zdarzało, zwłaszcza tutaj, przy gorszej pogodzie. 
Sięgnął po telefon stacjonarny, wystukał numer do wójta. Nic. Ale i to chciał 
tłumaczyć pogodą. Przecież mogło zerwać linię. Już się zdarzało, co najmniej 
pięciokrotnie. Zatem musi jechać..., eh, już od pól dekady nie siedział za kierownicą, 
nie miał ani ochoty, ani dawnej koncentracji i sprawności - by cieszyć się w pełni
możliwościami starego, ale wciąż w pełni sprawnego "landka", jak nazywał swoją terenówkę... 
Niemniej poczłapał do garażu, z trudem, powoli, odpoczywając w połowie pracy, 
zrzucił plandekę przykrywającą samochód, zakrzątnął się by posprawdzać 
i uzupełnić co niezbędne. Mniej więcej 30 minut później, chcąc już wsiadać, 
zorientował się, że nie wypada jechać do miasta w szlafroku i w kapciach... 
Musi też zabrać ze sobą kilka rzeczy, telefon, ech, poniosło go, emocje, zaśmiał się 
w duchu, niefrasobliwość nastolatka, ale niestety, ciało blisko stu-letnie!
Wrócił do domu. 
Tuż przed wyjściem napełnił jeszcze miski kotom, otworzył im tylne drzwi,
a sam z trudem uniósł wieko starego kufra, dotąd stojącego w ukrytej sprytnie 
skrytce, za kanapą... Długo patrzył na zawartość, zamyślony. 
Ocknąwszy się sięgnął energicznie po stary rewolwer, zabytek (ale wciąż działający),
załadował go, zabrał ze sobą pudełko amunicji. Wziął też kilka innych "drobiazgów". 
Dobrze wiedział, że w III RP nie można było używać broni palnej, ale..., w tak 
dziwnej sytuacji lepiej dmuchać na zimne. 
Wsiadł do samochodu, odpalił i z niejakim trudem - manewrując długo - wyjechał 
na drogę i skierował się w stronę Morsztyna... 

Zatrzymał "landka" koło domu wójta. Wysiadł z trudem, rozejrzał się. 
Typowe, letnie popołudnie, światło ślizgające się po dachach, rozświetlające pastelowe
barwy ścian budynków. Pięknie, ale dziś go to jakoś nie cieszyło. Nie, dziś nic nie było
normalne. Cisza tu, w mieście, w samym centrum, po prostu przytłaczała, 
zupełnie nienaturalna. 
- Co tu się dzieje - zaszeptał przez zęby - co tu się dzieje... 
Szept rozbrzmiał lekkim echem, aż prawie podskoczył - jakże dziwny
w tych okolicznościach był dźwięk słów..., jakby zakłócenie. 
Odsunął od siebie nieprzyjemne przeświadczenie. 
Tu inaczej niż na wzgórzu - nie miauczały koty, nie szczekały psy, nie było słychać
nawet ptaków czy żab..., brak jakiegokolwiek znanego dźwięku bardzo przytłaczał. 
Poszedł do domu wójta i zapukał do drzwi - choć nie wiedzieć skąd był wewnętrznie 
przekonany, że to nie ma sensu. Zapukał ponownie, odczekał chwilę, znów zapukał, 
a potem nacisnął dzwonek. Gdy i tym razem odpowiedziała tylko cisza, 
złapał za klamkę. 
Otwarte! 
Zamarł, zadrżał, oblał go zimny pot. Wrócił do samochodu, wyciągnął spod koca
rewolwer, odbezpieczył, i dopiero tak przygotowany wszedł do domu. 

Obchód domu nie przyniósł żadnej podpowiedzi. Był pusty. Nikogo, ani wójta i żony, 
ani dzieci. Co więcej, panował tu porządek. Nie jak w zamieszkanym domu pełnym
dzieci, który opuszczono w pośpiechu, nie, wyglądało to tak, jak w domu wystawionym 
na sprzedaż, który poprzednia rodzina opuściła ledwie kilka dni wcześniej, nie zabrawszy
jeszcze większości rzeczy. 
Ten niewysłowiony nastrój opuszczenia był bardzo, bardzo wyraźny. 
Choć miał świadomość przestrzeni wokół, poczuł się, jakby ktoś ściskał go w imadle. 
Musiał usiąść. 
Odpoczywał oddychając ciężko, ale głęboko i równo. 
Stara sztuczka, starego człowieka... 
Ład w rzeczach i pustka pokoi wcale go nie odstresowały, wręcz odwrotnie. 
Zabezpieczył jednak broń, zasadził ją za pasek spodni. Powoli i ostrożnie - także 
ze zmęczenia - poszedł jeszcze do ogrodu, ale gdy i tam niczego nie znalazł, wrócił 
do samochodu. Chciał jeszcze jechać do domu starego znajomego, ale cofnął się, 
postanawiając sprawdzić kilka innych domów przy ulicy. 
Wszędzie to samo. Cisza, porządek, brak zapachów i oznak codziennego życia. 
W samochodzie odpoczywał kilka minut. Uspokajał oddech i samego siebie..., 
lecz musiał sprawdzić, co u kumpla. 
Pojechał do domu starego kolegi, ponad 90-letniego Włodka, z którym czasem
korespondował na FB, czy godzinami rozmawiał przez telefon. Duży, ekskluzywny
budynek stał na uboczu, a zarazem tuż pod miastem, nad jeziorem. 
Dopiero tu usłyszał żaby, ptaki, bokiem ścieżki przemknął lis. 
Poczuł nieprawdopodobną ulgę. 
Ale..., niepokój go nie opuścił. 
Podszedł do domu przyjaciela, zastukał, powtórzył, pociągnął za klamkę. 
Ten dom był jednak zamknięty. Obszedł go, wdrapał się po schodach na taras. 
Odsapnął chwilę, złapał drugi oddech, a  potem pchnął niemal zawsze otwarte drzwi 
od strony jeziora. Wszedł. W nozdrza uderzył go dziki, słodki zapach, którego 
stanowczo nie chciał czuć. Wiedział jednak, że tym razem nie będzie ani dziwnie, 
ani miło. Ale musiał się upewnić. Ostrożnie wyjął zza paska rewolwer i wszedł 
do środka... Niestety. Od razu zauważył Włodka. Siedział, a właściwie jego ciało
znajdowało się w fotelu na przeciw telewizora. Nie od dziś, nie od wczoraj. 
Nawet przy ciepłym lecie, sądząc po ciele, musiało minąć kilka dni od momentu 
śmierci przyjaciela. Włodek był "wiecznym singlem" z wyboru i mogło się zdarzyć, 
że nikt go nie odkrył, w każdym razie, tak od razu. Pan January wyszedł z domu, 
na chwilę wstrzymał oddech, a potem głęboko wciągnął w pierś świeże powietrze 
- przepełnione zapachami wody i lasu. 
Zadrżał znów, pojedyncza łza spłynęła kątem oka. Otrząsnął się z wielkim trudem... 
Nie czas na to, pozwoli sobie na smutek wieczorem, we własnym domu.
Im dłużej żył, tym częściej ubywało mu znajomych. 
Włożył rewolwer za pasek, poszedł powoli ku "landkowi", wsiadł. Zamyślił się. 
Sam nie wiedział, gdzie ma teraz jechać. Może do sklepiku na rogu uliczki, a może
poza miasto, zobaczyć, co jest kawałek dalej? 
Szczerze mówiąc bał się, że to samo. Naprawdę się tego bał, choć jednocześnie 
rozsądek podpowiadał, że to niemożliwe. Ostatecznie postanowił pojechać do sklepu. 
Jeśli nikogo nie zastanie, weźmie co trzeba i zostawi pieniądze przy kasie. 
Tak też zrobił. Całkiem tak, ponieważ i tu ziało pustką, choć sklep nie wyglądał 
na opuszczony, półki wręcz uginały się od produktów. Zrobił spore zakupy,
załadował bagażnik landka, a potem wrócił do domu. Musi się poważnie zastanowić. 
I nabrać sił. Tak, teraz, gdy opadły pierwsze emocje, poczuł silne zmęczenie. 
Cóż, sto lat, sto lat..., śpiewają na urodzinach, a on ma tyle już prawie prawie, 
za dwa miesiące... Chociaż, uśmiechnął się, wójt ostatnim razem zaśpiewał 
mu 120, 120... Znów się zamyślił, a potem zapalił silnik i odjechał. 

W domu zakrzątnął się, przygotował jajecznicę na boczku, dodał świeżych pomidorów,
papryki i cebuli, zjadł ze smakiem, odpoczął, jak zawsze. Nawet zasnął na chwilę. 
Obudziła go kotka, biała poza końcówką ogona - młodziutka "Misia" - lat co najwyżej
pięciu. Wskoczyła mu na kolana i łasząc się mruczała w najlepsze. 
Pogłaskał kotkę, posiedział jeszcze chwilę. Wstał, podszedł do okna. 
Spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiąta wieczór, za późno by gdzieś jeszcze jechać. 
Dawniej pewnie i tak pojechałby, ale choć nie nosił okularów, nie miał już 
odpowiedniego refleksu, a dzisiejszy wypad nad zwyczaj go wymęczył..., nie, 
zostanie w domu. 
Znów spróbował zadzwonić pod numer alarmowy. Ciągle nic. Ale postanowił, 
że póki nie sprawdzi, nie będzie się przejmował. Bywało już tak, choć raczej 
dawno temu, i przez kilka dni nie miał zasięgu tu, na wzgórzu. 
Postanowił jednak włączyć radio. Muzyka leciała jak zwykle, ale to nic nie znaczyło,
większość audycji na tych stacjach nagrywa się z pewnym wyprzedzeniem. Wyłączył.
Spróbował Internetu. Na FB wydawało się - wszystko gra - choć nie widział żadnych nowych wpisów ani komentarzy, ostatnie miały już czternaście do dwudziestu godzin... Niemniej dostęp był, wszystko chodziło. Ciekawe... Cóż. Wyłączył komputer 
i przygotował sobie posłanie. Musi się solidnie przespać, jutro..., sam nie wiedział, 
ale czuł, że będzie się działo... Dziesięć minut później spał już smacznie. 


Koniec części 2. Napisałem 4, piąta w planie, ale mam pewne plany, co do formy 
ich publikacji. 
 


czwartek, 25 marca 2021

Ostatni taki dzień w Morsztynie... cz. 1.

To był piękny dzień. 

Pan January Sędziwór Rot, blisko stuletni staruszek siedzący w cieniu ogromnej,
starej lipy, sądził nawet, że taki dzień mógłby być jego ostatnim... 
Nie pragnął śmierci, wbrew pozorom był jeszcze całkiem sprawny.
Na skraju cienia rzucanego przez ogromne, rozłożyste drzewo stał jego niewielki,
drewniany dworek. Opodal rozciągała się ściana lasu, a niżej nieco, w małej dolince, 
jezioro i miasteczko o nazwie Morsztyn, choć oficjalnie niby wieś, czasem wciąż 
gubi się w zawiłościach miejscowego prawa... 
Pan January siedział na ruchomej ławeczce, z rozrzewnieniem obserwując otoczenie. 
Mimo słusznego wieku zachował nadspodziewanie bystry wzrok i słuch niezgorszy, 
węch zaś podpowiadał mu, że wkrótce dotrze doń Jackówna, żona tutejszego wójta, 
która jak co dzień przynosiła mu jadło nader smaczne i pożywne. 
Eh, piękna była ta okolica, jakże różna od Wiednia, w którym pracował i żył 
od dzieciństwa, po 70 rok życia... Ludzie tu byli radośni, spokojni, jak to w malutkim
miasteczku, przycupniętym w cudnie urozmaiconym krajobrazie, blisko 40 kilometrów 
od większych (choć nadal niewielkich), miejscowości i tras szybkiego ruchu... 
Jego krewni i dawni współpracownicy pukali się w głowy, gdzie on się na starość pcha, 
wszak byłoby go stać na dobry apartament w Londynie, lub Berlinie, a on... 
- Piękny dzień, Panie January! Dzień dobry! - zawołała z oddali żona wójta. 
Uśmiechnął się, pokiwał głową i ręką..., wstał powoli z ławy, przeszedł kilka kroków
dzielących go od werandy dworku i usiadł przy stoliku oczekując na przybyłą. 
- Jak tam dzień upływa Panu, Panie January? - zawołała, stawiając jednocześnie 
na stole ciężkie pakunki, rozpakowując i rozkładając wiktuały.
Wciągając głęboko powietrze - zawierające w sobie teraz obietnice sutego i smacznego 
jedzonka, January siedział przez chwilę w bezruchu, delektując się chwilą i urodą 
kobiety. 
- Dzień jest piękny, lato w pełnym rozkwicie, daleko jeszcze do jesieni, żyć, 
nie umierać, Pani Halinko! A Pani widzę, fryzurę zmieniła, ładnie Pani, ładnie... 
- Ach, co też Pan, Panie January, lekko przycięłam tu i tam, sama, przed lustrem 
- zarumieniła się Pani Halina. 
- Talent..., po prostu talent - uśmiechnął się szeroko. 
- Niech Pan zje póki gorące, ja muszę uciekać do innych zajęć, sam Pan wie, 
dzieciaki...
- Oczywiście, oczywiście, dziękuję za wszystko i proszę pozdrowić męża! 
- Pozdrowię, do widzenia Panu! - Pani Halina kręcąc biodrami szybko oddalała 
się w dół zbocza... 
Patrzył za nią z rozrzewnieniem... Eh, takie piękne kobiety rodziła tylko Ta ziemia, 
ten Kraj..., jaka szkoda, że nie ma już swoich 70 lat..., ale, żachnął się w myśli, 
przecież ona wówczas była jeszcze dzieckiem! 
Porzucił puste marzenia i zajął się obiadem... 

Z poobiedniej drzemki wyrwał go dziwny dźwięk. Brzęczenie jakieś, stukot, 
od którego zawibrowały mu implanty..., zadrżał lekko stolik i wciąż stojące  
na nim naczynia. 
Gdy w pełni przyszedł do siebie stwierdził, że nadszedł już ciepły, letni zmierzch. 
Nie słyszał niczego. Wytężył słuch, ale nic nie słyszał. W ogóle, nic. 
Żadnych szelestów, popiskiwania, miauknięć kotów, żadnego trelu ptaków, 
odgłosów codziennego życia z miasteczka, nic. 
Na dodatek ucichł wiatr. 
Gdy jednak usłyszał po dłuższej chwili, mruczenie kota, a potem nieśmiały jakby trel
kosa, uznał, że po prostu nie w pełni się jeszcze rozbudził. Odegnał od siebie niepokój, 
wstał by posprzątać i zanieść do lodówki ciasto, oraz inne atrakcyjne dania na kolację 
i śniadanie. Poczyta sobie książkę, posłucha muzyki, może obejrzy jakiś zawadiacki 
komentarz na YT, ot choćby Pana Witolda..., tak tak..., spędzi miły wieczór, a potem 
sen ukoi jego rozterki i niepokoje, a jutro, jutro przecież będzie kolejny taki piękny 
dzień w Morsztynie!  

Rankiem Pan January wstał jak zazwyczaj, około 8 rano. Nie cierpiał na typową 
dla staruszków krótko-senność, spał zazwyczaj głęboko, nie pamiętając snów, 
godzin około 10, czasem nawet 12. Jak kot - czasami śmiał się radośnie wójt Robert 
- często przychodzący w weekendy na partyjkę szachów... Może jest w tym coś,
pomyślał January, może jest, zawsze lubił koty, zawsze je szanował za niezależność,
indywidualizm i charakterek, bo żaden z jego kotów i kotek, nie reagował tak samo..., 
wystarczyło się dobrze przyjrzeć... 
I tak jak on, im były starsze, tym odwrotnie do ludzi, wysypiały się lepiej niż za młodu 
i żyły, żyły..., jego najstarsza podopieczna, łysawa już na łebku Zuzia, dumna 
posiadaczka czarnego, aksamitnego futerka, miała 23 lata, w swoim kocim tempie 
życia była zatem, sporo już starsza od niego... 
Popatrzył na kilka kotów, które mimo pełni poranka nadal posapywały smacznie, 
leżąc to tu to tam, ale Zuzi wśród nich nie było. Ha, pomyślał, pewnie znajdzie 
na progu jakąś niespodziankę. 
To jedno różni koty od wszystkich starych ludzi..., one do ostatnich dni są gibkie 
jak woda, szybkie, radosne, ciekawskie, z apetytem pałaszujące wszelkie uciechy 
kolejnych dni... Przeczucia go nie zawiodły - na progu domu leżały trzy myszy
oraz sikorka... Było mu trochę żal tych maleństw, ale rozumiał i szanował swoich
współlokatorów, wiedział - oto wyraz ich najwyższego zaufania i podziękowanie 
za opiekę. Zebrał "prezenty", popatrzył na werandę, o, tak, Zuzia, śpi słusznym 
zmęczeniem złożona, po udanym polowaniu... Uśmiechnął się szeroko i cicho
wycofał w głąb dworu. Zaniósł myszy i ptaka młodym kotkom baraszkującym
pod oknem, z tyłu budynku..., cieszył się, że życie kwitnie, że jak co roku ma 
tu także nowe pokolenia kotów. Uśmiechnął się lekko, po czym poczłapał ku kuchni, 
wszak wiadomo, dobre śniadanie to podstawa... 

Tego dnia nie było pogodnie. Parno, tak, wilgotno, o tak, ale czuł w kościach 
nadchodzącą burzę. Zatem siedział w domu... Kości go nie zawiodły..., około 
drugiej po południu wicher, szum drzew, lekki jeszcze deszczyk, a z nimi szaruga 
nie pozwalająca czytać przy naturalnym świetle - niechybnie zapowiadały 
nadchodzącą nawałnicę. Nagle, bez uprzedzenia, szyby zabrzęczały od huku 
zlewającego się z rozjaśniającym półmrok blaskiem błyskawicy!
Aż podskoczył, ale i zaraz uśmiechnął się, a to ci burza, podeszła prawie bez oznak, 
podpełzła nad wzgórze, a jak uderzyła, to tak, by zapamiętał! Ha, ha, zaklaskał 
w dłonie... Wkrótce kolejne rozbłyski i grzmoty rozdarły nieboskłon. 
O dwór i lipę się nie bał, zadbał zawczasu o porządne piorunochrony, o dach kryty 
odpowiednimi materiałami. 
On był bezpieczny. 
A jak koty?
Zuzia jak zwykle podziwiała spektakl z parapetu, na zewnątrz. Ot, odwaga! 
Reszta jego pupilków siedziała w domu, niektóre nawet pod szafą i łóżkiem..., 
dobrze słyszał ich lękliwe pomiaukiwania... 
Cóż, co kot, to charakter, jak my..., jak my, nie inaczej. 
Pamiętał strach czasu pandemii. Trzy lata..., ale jakoś się udało. 
Niemniej niektórzy maski noszą nadal. Tak, na wszelki wypadek, mówią. 
Ale maska na twarzy w letnie popołudnie, w miasteczku - zresztą na przekór 
architekturze i historii, niedawno przemianowanemu na wieś..., gdzie żyje 
na co  dzień może 1.500 osób..., eh. 
On maski nie nosił nigdy. Uznał (a był już wówczas po 90-tce), że jak przyjdzie 
kryska, to przyjdzie. Z drugiej strony, rozumiał dobrze ludzi z dużych miast, 
ludzi w średnim wieku, z dużych rodzin, żyjących w strachu o los swoich dzieci, 
a także nestorów rodów, czy rodzin, poprawił się w myślach. 
Ot kolejny powód, dla którego nie żałował przenosin w tą, jak mawiali śp., 
znajomi i krewni, "głuszy". Mia wrażenie, że pada jakoś mniej intensywnie, 
zapewne burza już mija, pomyślał.
I mijała rzeczywiście. 
Najpierw przestało padać - nagle, jak ręką uciął. 
Następnie pojawiły się ostre promienie słońca, przebijające przez las z tyłu 
dworku - kaskadą drobnych poblasków - pomnożonych niemal w nieskończoność 
poprzez odbicia od wody na pniach, gałęziach, liściach... Aż wyszedł przed dom 
w samych kapciach, musiał to zobaczyć, jakie to piękne! 
Wprawdzie gdy wrócił, musiał zmienić skarpetki i buty, ale coś  za coś, zresztą 
zaraz po korekcie obuwia znów wyszedł na łąkę przed domem. 
Popatrzył na swój mini-sad, ogródek, las, w rozświetlone wielością tonacji niebo... 
Chmura burzowa odchodziła tymczasem gdzieś, gdzie ją wola poniesie, a w ostrym 
słońcu była wprost zachwycająca. 
Paradoks - taki nieobliczalny, potężny żywioł, mogący niszczyć, szargać, szkodzić 
i straszyć - jednocześnie jest taki..., piękny! 
Patrzył, słuchał, wąchał... Po burzy wszystko pachniało..., bardziej. 
Jednak..., hm, czuł jakiś niepokój. 
Gdy rozśpiewały się ptaki i żaby chciał się cieszyć, ale..., sam nie wiedział, co. Potem..., potem zrozumiał. W ogóle nie słyszał odgłosów miasta. 
Nie darły się dzieciaki, nie widział ludzi na plaży jeziora, nie było na nim
żadnej łodzi, kajaka, czy żaglówki. Nie pracowały rolnicze maszyny. 
Przyjrzał się..., nie, nie widział nikogo na ulicach, ścieżkach..., aż poszedł 
do domu, wyjął z futerału starą lornetkę i sprawdził raz jeszcze. 
Nic. 
Pusto. 
Kompletnie pusto. 
Poczuł jakiś dziwny skurcz w sercu..., ale nie, czuł się dobrze, to tylko narastało 
zdumienie. Wszak była środa, środek tygodnia! Rozumiałby, że nawet pół godziny
po burzy w niedzielę, sobotę nawet, ale w środę? 
Niedorzeczność! 
A poza tym już przeszło godzina mijała od czasu, gdy codziennie witała w jego progach
Pani Halinka... Ale burza, pomyślał, ale..., poczeka jeszcze dwie godziny. 
Może ktoś zadzwoni, może..., a jeśli nie, jeśli nie, to ubierze się porządnie, a potem
spróbuje odpalić swojego land rovera i pojedzie do miasta, sprawdzi..., albo, sam nie
wiedział, na razie wolał niczego nie planować... 


Koniec części 1, nie ostatniej.