wtorek, 5 grudnia 2023

Cykl - Domek z ogródkiem..., cz. 2.



Taki sobie domek 

 
 
Rok 2023 - przedmieścia jednego z polskich miast, patrzymy

(ukradkiem), na dom jednorodzinny otoczony ogrodem. 


Na końcu ślepej uliczki spokojnego osiedla, stoi niewielki domek

otoczony ogrodem. Ogród choć nieduży, kipi odcieniami zieleni, wręcz 

wylewa się zza ogrodzenia... 

Ciszę dnia przerywają tylko trele ptaków i daleki odgłos kumkających żab. 

Dom jest drewniany, kryty tradycyjną, szarawo złocistą strzechą, gdzie 

nie gdzie poznaczoną zielenią mchu i innych drobnych roślinek

Okna stare, drewniane, o ciemnej barwie lakierowanego drewna. 

Framugi zdają się nawet miejscami lekko zmurszałe, lecz szyby świecą

zadziwiającą czystością. 

Właściciele zupełnie nie dbają o szczegóły, nie przycinają drzew ani krzewów,
 
winnej latorośli i innych pnączy, które swobodnie przechodzą przez wysoki,
 
ceglany mur otaczający posesję. Zdawałoby się, oaza spokoju i ciszy...


Przedmieścia jednego z polskich miast, ten sam dom jednorodzinny, 

godzinę później. 


W cichej, ślepej uliczce pojawia się znienacka kilka dziwnych postaci.
 
Trzech wysokich i barczystych mężczyzn - na ugiętych lekko nogach 

ostrożnie przemyka pod murem otaczającym posesję. 

Są ubrani w moro, które dobrze zlewa się z zielenią ogrodu i ciemniejszymi

odcieniami pnączy okalających mur. 

Cała trójka jest zakapturzona, na plecach mają spore, jakby wojskowe 

plecaki. Przystając pod szczególnie bujnie rosnącym pnączem winorośli, 

najwyższy z mężczyzn szepce:

- Dobra, chłopaki, teraz jeszcze ciszej, wchodzimy po tym pnączu, potem
 
prościutko do ścieżki i do domu, tam wiecie (tu wyjął zza paska długi nóż)

- rach ciach, potem pakujemy fanty, powinniśmy się uwinąć w pięć minut.
 
- Sprawdził ty, czy łone som tamuj same? - wyraził wątpliwość jeden 

z pozostałych...

- Oczywista rzecz, że sprawdziłem, to tylko trzy starowinki, wszystkie 

pod 80'tkę..., co najmniej, hehehe, no, to do roboty!

Pozostali też zarechotali, pokiwali łbami i..., cała trójka raźno zabrała się 

do realizacji niecnego planu. Przeleźli przez mur, wylądowali miękko, 

wciąż na ugiętych nogach, skoczyli do przodu, ku ścieżce. 

Gdy pierwszy pokonał czwartą płytę chodnika, środkowy bandyta nagle 

zakwiczał jak zarzynane prosię i dosłownie zapadł się pod ziemię!

Kwik urwał się zaraz potem, dosłownie jak ucięty nożem, albo tasakiem...

Pozostali wyhamowali gwałtownie, w dwóch krokach dochodząc do 

postrzępionej dziury ziejącej w murawie. 

Widok zatrzymał ich z opadłymi szczękami. Momentalnie pobledli

- wypisz wymaluj - jak świeżutko wyprane prześcieradła. 

Dłuższą chwilę, bez ruchu czy słowa wpatrywali się w klasyczny "wilczy dół". 

Trzy metry w dół, dwa średnicy, a dno najeżone dziesiątkami szpikulców 

starannie zastruganych i regularnie powbijanych w grunt

Nawet nie pomyśleli by sprawdzić czy ich kompan żyje, było widać, że nie. 

Przywódca zacisnął pięści i słyszalnie zazgrzytał zębami lecz nie uciekł, 

jak należało. Wyobraźnię wprawdzie miał sporą, ale w tym momencie 

wszelkie wizje zbladły przy myśli, co zrobi staruszkom, gdy już je dorwie! 

Szef, jedyny w grupie absolwent podstawówki, zachowawszy odrobinkę 

zdrowego rozsądku - już na początku swoich kumpli posłał przodem. 

Także i teraz pierwszy ku drzwiom domu - ruszył głupszy osiłek. 

Choć szef poszedł ostrożniej i zabrało mu to niemal minutę, nie dostrzegł 

innych "niespodzianek". Doszli do ścian bezpiecznie, wyjęli noże i od razu 

nabrali pewności siebie.

Za wcześnie!

Drzwi wybite kopniakiem osiłka - natychmiast ujawniły dziwaczny, 

skomplikowany mechanizm - z ostrym gwizdo-świstem spod podłogi 

wychynęło ostrze kosy! Nadziany na nią osiłek wyglądał jak chrząszcz 

nabity na szpilkę zwariowanego entomologa, albo krewetka na wykałaczce! 

Zadrgał gwałtownie, bezsensownie pomachał kończynami i zapiszczał 

jak myszka, ścichł i to by było na tyle. 

Przywódcy dobrą chwilę zabrało skojarzenie, co tu się właśnie stało, 

lecz potem, jak ręką odjął przeszła mu chętka na fanty seniorek. 


Wizja ściągania z palców ich złotych pierścionków, którymi tak 

otwarcie obnosiły się na ulicy, uznał za sprawę stanowczo nieopłacalną. 

Odwrócił się na pięcie by odejść i od razu nadział na idealnie 

wyostrzone zęby wideł, trzymanych wspólnie przez dwie staruszki!

Wrzasnął z bólu i zaskoczenia - jakim cudem zdołały do podejść tak

niepostrzeżenie! Próbował się cofnąć.
  
W tym samym momencie poczuł jednakże, sztywne palce dotykające 

ramienia, a kątem oka zdążył jeszcze złowić błysk światła odbitego

na ostrzu szerokiego, rzeźniczego tasaka...
 

Przedmieścia jednego z polskich miast, dom jednorodzinny, 

późny wieczór, tego samego dnia...


Mały drewniany domek pokryty strzechą, głębokie cienie stopniowo 

spowijające całą posiadłość. 

Słońce jeszcze nie zaszło nad horyzontem, ale tu, w otoczeniu wysokiego 

muru, zmierzch zapadał znacznie wcześniej. 

Z komina bije białawy, gęsty dym, w tym dymie niesie się na okolicę zapach

pieczystego. W okolicznych domach nikomu nie leci ślinka, odwrotnie, ludzie

szybko zamykają okna, zapalają wonne kadzidełka i świeczki, żegnają się

trwożliwie, niektórzy, przesądni, sypią nawet sól na progach i pod parapetami...

W domku na końcu drogi, trzy staruszki siedząc przy suto zastawionym stole, 

ogryzają do kości jedną z niespodziewanych zdobyczy, upieczoną (niemal) 

w całości, w sosie własnym; obok stoi gar świeżo ugotowanej czerniny, oraz 

misa z usmażoną na złocisty brąz, obłożoną rodzynkami i jabłkami wątrobą..., 

a do tego ziemniaczki i marchew z własnego, jakże bujnego ogródka. 

Zdawałoby się, sielski widok spokojnej rodzinki. Przeszkadza tylko kształt 

pieczeni, jabłko w zębach upieczonej głowy i ciemne, ziejące ostatnim

przerażeniem oczodoły osiłka, który ledwie kilka godzin temu miał pecha

wpaść - do wilczego dołu...


Przedmieścia jednego z polskich miast, dom jednorodzinny, przedświt.  

 
Spójrzmy ostatni raz na ogródek za domkiem, grządki pielą się aż miło, 

kwiecie mieni się wszelkimi odcieniami tęczy, drzewa rozrastają się i pełne 

są czerwonych lub złocistych owoców. Wprawdzie, nie możemy dojrzeć tego, 

co tak ten ogród użyźnia ale, może to i lepiej? 


************************************


Rok 1865, wieś z dala od przedmieść pewnego miasteczka, sierpniowe
 
popołudnie, kryty strzechą domek z niewielkim ogrodem, ogrodzonym

wysokim murem: 


Pod dom podjeżdża dorożka zaprzężona w cztery konie, z wnętrza wychodzą
 
ostrożnie trzy staruszki, w strojach bogatych, na rękach i szyjach błyszczy złoto, 

towarzyszy im dwóch potężnych młodych ludzi, a gdy dorożka odjeżdża

staruszki kierują się ku domu, obaj wyciągają zza kurtek długie noże, 

wchodzą razem z paniami do domu - czy muszę dodawać, że młodzieńców owych, 

nikt już nigdy nie widział? 


***********************************************************


Dawno dawno temu, jeszcze wiek minie, nim Mieszko I zacznie 

jednoczyć miejscowe plemiona:


Ogromny dąb przesłania horyzont, wokół niego dzikie łąki i lasy, pod nim 

płonie duże ognisko, a ponad nim wisi, w tej chwili pusty, choć świeżo 

narychtowany rożen;

lasu wybiegają dwie pięknie dziewczyny, właściwie nagie, za nimi biegnie 

równie piękny młodzieniec, już już zrzucający kaftan, już już witać się chce 

z "gąskami" - nie dostrzega trzeciej pięknej istoty, która zachodzi go z tyłu, 

wychodząc jakby wprost z pnia wielkiego drzewa, z szpikulcami części 

poroża jelenia - w obu dłoniach! 

Ruch jej jest szybki jak mgnienie oka i już, moment mija i wszystkie trzy

istoty razem, biorą pod ramiona zwiotczałe ciało i - i to chyba nie jest dobry 

pomysł, opisywać - co z nim zrobiły i gdzie mu (wspomniany już rożen) wbiły! 



Koniec! 


poniedziałek, 4 grudnia 2023

O poranku...

Dziś wrzucam tekst - który dotąd był opublikowany i wydany - w ramach 
II Almanachu Koła Literatów im. Romana Landowskiego w Tczewie...


O poranku


Świt dżdżysty rozświetlił smugą różowego światła szarą szarfę mgły nad powierzchnią
stawu. Pierwszy poryw wichru zaszeleścił trzciną. Słońce podniosło nad horyzont swe
pomarańczowe oko, a krajobraz rozbłysnął naraz gamą barw jaskrawych i zarazem
intensywnie ulotnych. 
Trel skowronka zawtórował gwizdom kosa. Rozśpiewały się inne ptaki i żaby. 
Z norki tego dnia po raz pierwszy wyjrzał bystry pyszczek jaszczurki, a potem...,
potem nagle wszystko ścichło. 
Oto drogą, głośno tupiąc, nadchodził człowiek. 
Wędkarz doszedł nad brzeg stawu, rozsiadł się na płaskiej, piaszczystej, choć wąskiej 
plaży. Rozłożył sprzęt wszelaki, założył na hak przynętę. Zaterkotał kołowrotek.
Zamaszysty ruch wędziska rozdarł powietrze świetlistym łukiem i swoistym świstem,
posyłając zestaw aż na środek akwenu. 
Wędkarz odłożył wędzisko na podpórki i zamarł pozornie spokojny, w rzeczywistości
zaś głęboko zanurzony w niespokojnym oczekiwaniu. Siedział nieruchomy i wiele 
minut upłynęło nim nagle poderwał głowę, by nieprzychylnie łypnąć okiem 
ku dalekiemu poboczu szerokiej szosy, którą szedł akurat miejscowy Szymon Szalony, 
ciągnący za sobą ciężką kosę, wydającą przy tym straszliwy stalowy szelestozgrzyt...
Spojrzenie przypadkowe nie ma mocy sprawczej, a jednak Szymon w tej chwili 
właśnie wdepnął w śliskie błoto i upuścił swe ostre jak skalpel narzędzie. 
Kosa z przeraźliwym jękiem wyrżnęła w żyta gęsty szpaler. 
Szrapnel ostrza szarpniętego kantem polnego głazu wystrzelił wprost w szerszenie oko,
aż owad zachwiał się w locie i spadł..., by jednak zaraz z brzęczeniem złowieszczym
w przestwór nieboskłonu wystrzelić! 
W ciszy brzemiennej, tylko pszczoły w pszenicy łanie zaklaskały rozentuzjazmowane.
Tymczasem Szymon Szalony ze szlamu się szybko wygrzebał, zdecydowanym ruchem
kosę poderwał i poszedł znów szosy skrajem. 
Wszystko to widział stary grzybiarz pochylony nad ściółką brzozowego zagajnika.
Z naganą na Szymona patrząc ramionami wzruszył po czym poczłapał w głąb lasku,
kołysząc wiklinowym koszem.
W tym samym czasie, dźwiękami dziwnymi przebudzony, chrząszcz zaszeleścił w zbożu.
Hałaśliwie łażąc sam zbudził świerszcza, a ten zaraz rozmigotał nóżkę w niemal 
nieuchwytnym ruchu, o skrzydło ją potarł i brzmieć zaczął iście, jak chrząszcze w trzcinie,
lecz nie w Szczebrzeszynie, a pod Świebodzinem. 
Grzybiarz w lesie się zatrzymał, bowiem, choć już wypatrzył wielki kapelusz 
podgrzybka, nie ruszył, póki nie odsłuchał odgłosów stawonogów. Łezkę z oka otarł,
przypomniawszy sobie poranki spędzone w stogach siana - gdy rozpoczął pierwszą młodzieńczą jeszcze wyprawę - przez szczególne polskie miejscowości. 
Zaczął w przyległym do licznych jezior Pszczewie, przeszedł przez Szarcz, 
by zawrócić na Międzyrzecz i Skwierzynę, zaszedł do Świdwina, kolejne dni spędzając
w Koszalinie. Następnie skierował się na Słupsk, Ustkę i Kościerzynę, odwiedził 
rodzinę w Szczerbięcinie i Pietrzwałdzie, zatańczył na weselu znajomka 
w Będźmierowicach, zaszedł do Dzierżążna, by zakończyć podróż w Tczewie...
W końcu grzybiarz stary spojrzał hen ku horyzontowi, sięgnął po kozik i zajął się 
zbieraniem podgrzybków.  
Wędkarz tymczasem, nieświadomy toczących się wokół wydarzeń, zobaczył tańczący
na wodzie spławik i szarpnął wędziskiem. Terkot kołowrotka tak przyspieszył, 
że zdać się mógł teraz jednostajnym szelestem, a wędzisko wygięte do oporu znaczyło 
tylko jedno - na drugim końcu zestawu tkwiła wielka ryba!
Walcząc o życie, leszcz szeroki jak szufla do śniegu silnie targnął żyłką, zrobił wszystko,
by uciec. Na próżno. Wędkarz spokojnymi odruchami rutyny przezwyciężył pierwsze 
roztrzęsienie. Ściągał żyłkę pewnie, przesuwając wędzisko to w lewo, to w prawo, 
aż w końcu wygrał. 
Leszcz na brzegu leżał płasko, żegnając się z życiem, lecz zaskoczył go wędkarz 
rozanielony, gdy aparat wyciągnął, fotkę mu strzelił, całusa w nos dał i z powrotem 
do wody wrzucił...
Oszołomione zwierzę płetwami machnęło i szczęśliwie, pomknęło w toń. 
Wędkarz na brzegu posiedział, po czym przełamał zmęczenie, sprzęt swój pozbierał
i wkrótce odszedł. 
Spać dziś będzie spokojnie, przeświadczony, że samo dobro uczynił, zapomniawszy, 
że nim rybę wypuścił życie jej darując, pierwej ją hakiem pokaleczył, śmiertelnie
wystraszył i potężnie wymęczył... 
Lecz tak to już jest, z Homo sapiens... 

Koniec. 

P.S. 
Gdyby komuś się ten tekst przydał na dyktando..., to proszę bardzo, byle tylko w miarę
możliwości wspomnieć (dopisać), kto jest jego autorem - a to, że niejaki: 
Paweł Tadeusz Galiński.