poniedziałek, 4 grudnia 2023

O poranku...

Dziś wrzucam tekst - który dotąd opublikowany i wydany - był wyłącznie w ramach 
II Almanachu - Koła Literatów im. Romana Landowskiego w Tczewie...

Świt dżdżysty rozświetlił smugą różowego światła szarą szarfę mgły nad powierzchnią
stawu. Pierwszy poryw wichru zaszeleścił trzciną. Słońce podniosło nad horyzont swe
pomarańczowe oko, a krajobraz rozbłysnął naraz gamą barw jaskrawych i zarazem
intensywnie ulotnych. 
Trel skowronka zawtórował gwizdom kosa. Rozśpiewały się inne ptaki i żaby. 
Z norki tego dnia po raz pierwszy wyjrzał bystry pyszczek jaszczurki, a potem...,
potem nagle wszystko ścichło. 
Oto drogą, głośno tupiąc, nadchodził człowiek. 
Wędkarz doszedł nad brzeg stawu, rozsiadł się na płaskiej, piaszczystej, choć wąskiej 
plaży. Rozłożył sprzęt wszelaki, założył na hak przynętę. Zaterkotał kołowrotek.
Zamaszysty ruch wędziska rozdarł powietrze świetlistym łukiem i swoistym świstem,
posyłając zestaw aż na środek akwenu. 
Wędkarz odłożył wędzisko na podpórki i zamarł pozornie spokojny, w rzeczywistości
zaś głęboko zanurzony w niespokojnym oczekiwaniu. Siedział nieruchomy i wiele 
minut upłynęło nim nagle poderwał głowę, by nieprzychylnie łypnąć okiem 
ku dalekiemu poboczu szerokiej szosy, którą szedł akurat miejscowy Szymon Szalony, 
ciągnący za sobą ciężką kosę, wydającą przy tym straszliwy stalowy szelestozgrzyt...
Spojrzenie przypadkowe nie ma mocy sprawczej, a jednak Szymon w tej chwili 
właśnie wdepnął w śliskie błoto i upuścił swe ostre jak skalpel narzędzie. 
Kosa z przeraźliwym jękiem wyrżnęła w żyta gęsty szpaler. 
Szrapnel ostrza szarpniętego kantem polnego głazu wystrzelił wprost w szerszenie oko,
aż owad zachwiał się w locie i spadł..., by jednak zaraz z brzęczeniem złowieszczym
w przestwór nieboskłonu wystrzelić! 
W ciszy brzemiennej, tylko pszczoły w pszenicy łanie zaklaskały rozentuzjazmowane.
Tymczasem Szymon Szalony ze szlamu się szybko wygrzebał, zdecydowanym ruchem
kosę poderwał i poszedł znów szosy skrajem. 
Wszystko to widział stary grzybiarz pochylony nad ściółką brzozowego zagajnika.
Z naganą na Szymona patrząc ramionami wzruszył po czym poczłapał w głąb lasku,
kołysząc wiklinowym koszem.
W tym samym czasie, dźwiękami dziwnymi przebudzony, chrząszcz zaszeleścił w zbożu.
Hałaśliwie łażąc sam zbudził świerszcza, a ten zaraz rozmigotał nóżkę w niemal 
nieuchwytnym ruchu, o skrzydło ją potarł i brzmieć zaczął iście, jak chrząszcze w trzcinie,
lecz nie w Szczebrzeszynie, a pod Świebodzinem. 
Grzybiarz w lesie się zatrzymał, bowiem, choć już wypatrzył wielki kapelusz 
podgrzybka, nie ruszył, póki nie odsłuchał odgłosów stawonogów. Łezkę z oka otarł,
przypomniawszy sobie poranki spędzone w stogach siana - gdy rozpoczął pierwszą młodzieńczą jeszcze wyprawę - przez szczególne polskie miejscowości. 
Zaczął w przyległym do licznych jezior Pszczewie, przeszedł przez Szarcz, 
by zawrócić na Międzyrzecz i Skwierzynę, zaszedł do Świdwina, kolejne dni spędzając
w Koszalinie. Następnie skierował się na Słupsk, Ustkę i Kościerzynę, odwiedził 
rodzinę w Szczerbięcinie i Pietrzwałdzie, zatańczył na weselu znajomka 
w Będźmierowicach, zaszedł do Dzierżążna, by zakończyć podróż w Tczewie...
W końcu grzybiarz stary spojrzał hen ku horyzontowi, sięgnął po kozik i zajął się 
zbieraniem podgrzybków.  
Wędkarz tymczasem, nieświadomy toczących się wokół wydarzeń, zobaczył tańczący
na wodzie spławik i szarpnął wędziskiem. Terkot kołowrotka tak przyspieszył, 
że zdać się mógł teraz jednostajnym szelestem, a wędzisko wygięte do oporu znaczyło 
tylko jedno - na drugim końcu zestawu tkwiła wielka ryba!
Walcząc o życie, leszcz szeroki jak szufla do śniegu silnie targnął żyłką, zrobił wszystko,
by uciec. Na próżno. Wędkarz spokojnymi odruchami rutyny przezwyciężył pierwsze 
roztrzęsienie. Ściągał żyłkę pewnie, przesuwając wędzisko to w lewo, to w prawo, 
aż w końcu wygrał. 
Leszcz na brzegu leżał płasko, żegnając się z życiem, lecz zaskoczył go wędkarz 
rozanielony, gdy aparat wyciągnął, fotkę mu strzelił, całusa w nos dał i z powrotem 
do wody wrzucił...
Oszołomione zwierzę płetwami machnęło i szczęśliwie, pomknęło w toń. 
Wędkarz na brzegu posiedział, po czym przełamał zmęczenie, sprzęt swój pozbierał
i wkrótce odszedł. 
Spać dziś będzie spokojnie, przeświadczony, że samo dobro uczynił, zapomniawszy, 
że nim rybę wypuścił życie jej darując, pierwej ją hakiem pokaleczył, śmiertelnie
wystraszył i potężnie wymęczył... 
Lecz tak to już jest, z Homo sapiens... 

Koniec. 

P.S. 
Gdyby komuś się ten tekst przydał na dyktando..., to proszę bardzo, byle tylko w miarę
możliwości wspomnieć (dopisać), kto jest jego autorem - a to, że niejaki: 
Paweł Tadeusz Galiński. 

Jako, że obrazy, skończone lub (częściej) w trakcie - schną sobie spokojnie, a w pracowni na trzymanie nowych miejsca chwilowo brakło..., nadszedł czas blogów uzupełniania, 
tak w treści rozliczne, jak i kolejne teksty - a tych mam, gotowych i prawie, całkiem 
sporo. Nie powiem tym razem kiedy je wrzucać będę, ale najprawdopodobniej w ciągu 
najbliższych 7 - 10 dni, nim znów się w pracowni malarskiej na świat zamknę... 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz