Domek z Ogródkiem - pomysł 2.
Reportaż (niemal) na żywo...
Przedmieścia jednego z polskich miast, nie mogę, naprawdę nie mogę zdradzać
więcej... Patrzymy (ukradkiem), na dom jednorodzinny. Dzień jest upalny, lecz,
typowy zarazem - jak to w polskie, sierpniowe południe.
Na końcu ślepej uliczki, na sennym osiedlu domków jednorodzinnych i przytulnych
szeregowców z mikro ogródkami, stoi niewielki domek otoczony ogrodem.
Ogród nie jest być może ogromny, za to niemal kipi odcieniami zieleni i pociągającym
bukietem owocowo - kwietnych woni. Bujna zieleń wprost wylewa się zza ogrodzenia...
Ciszę dnia przerywają tylko trele ptaków i daleki odgłos kumkających żab.
Gdyby nie to, że z gałęzi rozłożystego dębu, na którym opisywanego dnia
siedziałem - widać w oddaleniu jasne ściany blokowiska i centrum, można
by pomyśleć, że byłem na wakacjach...
Dom jest drewniany, kryty tradycyjną, szarawo złocistą strzechą, gdzie nie gdzie
poznaczoną zielenią mchu i drobnych roślinek, których nasiona zawieruszyły się
tu kiedyś, w jakiś wietrzny dzień. Okna też są stare, drewniane, o ciemnej barwie
lakierowanego (kiedyś, dawno temu), drewna. Framugi zdają się nawet miejscami
lekko zmurszałe, lecz szyby świecą zadziwiającą czystością.
Właściciele zupełnie nie dbają o szczegóły, nie przycinają drzew ani krzewów,
winnej latorośli i innych pnączy, które swobodnie przechodzą przez wysoki, ceglany
mur otaczający posesję. Zdawałoby się, oaza spokoju i ciszy...
Przedmieścia jednego z polskich miast, ten sam dom jednorodzinny,
późne popołudnie.
W cichej, ślepej uliczce pojawia się znienacka, kilka dziwnych postaci.
Trzech wysokich i barczystych mężczyzn - na ugiętych lekko nogach - ostrożnie
przemyka pod murem otaczającym posesję. Są ubrani w moro, które dobrze
zlewa się z zielenią ogrodu i ciemniejszymi odcieniami pnączy okalających mur.
Cała trójka jest zakapturzona, na plecach mają spore, jakby wojskowe plecaki.
Przystając pod szczególnie bujnie rosnącym pnączem winorośli - najwyższy
z mężczyzn szepce:
- Dobra, chłopaki, teraz jeszcze ciszej, wchodzimy po tym pnączu, potem
prościutko do ścieżki i do domu, tam wiecie (tu wyjął zza paska długi nóż)
- rach ciach, potem pakujemy fanty, powinniśmy się uwinąć w pięć minut.
- Sprawdził ty, czy łone som tamuj same? - wyraził wątpliwość jeden z pozostałych...
- Oczywista rzecz, że sprawdziłem, to tylko trzy starowinki, wszystkie pod 80'tkę...,
co najmniej, hehehe, no, to do roboty!
Pozostali też zarechotali, pokiwali łbami i..., cała trójka raźno zabrała się do realizacji
niecnego planu. Przeleźli przez mur, wylądowali miękko, wciąż na ugiętych nogach,
skoczyli do przodu, ku ścieżce.
Gdy pierwszy pokonał czwartą płytę chodnika, środkowy bandyta nagle zakwiczał
jak zarzynane prosię i dosłownie zapadł się pod ziemię!
Kwik urwał się zaraz potem, dosłownie jak ucięty nożem, albo tasakiem...
Pozostali wyhamowali gwałtownie, w dwa kroki dochodząc do postrzępionej dziury
ziejącej w murawie. Widok zatrzymał ich z opadłymi szczękami. Momentalnie pobledli
- wypisz wymaluj - jak świeżutko wyprane prześcieradła.
Dłuższą chwilę, bez ruchu czy słowa, wpatrywali się w niemal klasyczny "wilczy dół".
Trzy metry w dół, półtora średnicy, a dno najeżone dziesiątkami staranne zastruganych
i regularnie powbijanych w grunt - metalowych szpikulców.
Kilkanaście z nich przesłaniał obecnie ciemny kształt ciała...
Nawet nie pomyśleli by sprawdzić, czy ich kompan żyje, było widać, że nie.
Przywódca zacisnął pięści i słyszalnie zazgrzytał zębami, lecz nie uciekł, jak należało.
Wyobraźnię wprawdzie miał sporą, ale w tym momencie wszelkie wizje zbladły przy
myśli o tym, co zrobi staruszkom, gdy już je dorwie. Szef, jedyny w grupie absolwent
podstawówki, zachowawszy odrobinkę zdrowego rozsądku już na początku swoich
kumpli posłał przodem. Także i teraz pierwszy ku drzwiom domu ruszył głupszy
osiłek. Choć szef poszedł ostrożniej i zabrało mu to niemal minutę, nie dostrzegł
innych "niespodzianek". Doszli do ścian bezpiecznie, wyjęli noże i od razu nabrali
pewności siebie.
Za wcześnie!
Wybite kopniakiem osiłka drzwi ujawniły dziwaczny, skomplikowany mechanizm.
W mgnieniu oka - z ostrym gwizdo-świstem spod podłogi wychynęło ostrze kosy
- świiiiiit!
Nadziany na kosę osiłek wyglądał teraz jak chrząszcz nabity na szpilkę w kolekcji
zwariowanego entomologa, albo jak krewetka na wykałaczce...
Zadrgał gwałtownie, bezsensownie pomachał kończynami i zapiszczał jak myszka,
ścichł i to by było na tyle.
Przywódcy dobrą chwilę zabrało skojarzenie, co tu się właśnie stało, lecz potem,
jak ręką odjął, przeszła mu chętka na fanty seniorek. Nagle, wizję ściągania z palców
ich złotych pierścionków, którymi tak otwarcie obnosiły się na ulicy i podczas zakupów,
uznał za sprawę stanowczo nieopłacalną.
Odwrócił się więc na pięcie, by odejść... i od razu nadział na idealnie wyostrzone
zęby wideł, trzymanych wspólnie przez dwie staruszki!
Wrzasnął z bólu i zaskoczenia - jakim cudem zdołały do podejść tak niepostrzeżenie!
Próbował się cofnąć.
W tym samym momencie poczuł jednakże sztywne palce dotykające ramienia,
a kątem oka zdążył jeszcze złowić błysk światła odbitego na ostrzu szerokiego,
rzeźniczego tasaka...
Przedmieścia jednego z polskich miast, dom jednorodzinny, późny wieczór,
tego samego dnia...
Mały drewniany domek pokryty strzechą, głębokie cienie stopniowo spowijające
całą posiadłość. Słońce jeszcze nie zaszło nad horyzontem, ale tu, w otoczeniu
wysokiego muru, zmierzch zapadał znacznie wcześniej.
Z komina bije białawy, gęsty dym, w tym dymie niesie się na okolicę zapach pieczystego.
W okolicznych domach nikomu nie leci ślinka, odwrotnie, ludzie szybko zamykają okna,
zapalają wonne kadzidełka i świeczki, żegnają się trwożliwie, niektórzy, przesądni, sypią
nawet sól na progach i pod parapetami...
W domku na końcu drogi trzy staruszki siedzą przy suto zastawionym stole..., ogryzają
do kości jedną z niespodziewanych zdobyczy, upieczoną (niemal) w całości, w sosie
własnym, obok stoi gar świeżo ugotowanej czerniny, oraz misa z usmażoną na złocisty
brąz, obłożoną rodzynkami i jabłkami wątrobą..., a do tego ziemniaczki i marchew
z własnego, jakże bujnego ogródka.
Zdawałoby się, sielski widok spokojnej rodzinki. Przeszkadza tylko kształt pieczeni,
jabłko w zębach upieczonej głowy i ciemne, ziejące ostatnim przerażeniem oczodoły
osiłka, który dziś miał pecha wpaść do wilczego dołu...
Przedmieścia jednego z polskich miast, dom jednorodzinny, przedświt.
Spójrzmy ostatni raz na ogródek za domkiem, grządki pielą się aż miło, kwiecie mieni
wszelkimi odcieniami tęczy, drzewa rozrastają się i pełne są czerwonych lub złocistych
owoców. Wprawdzie, nie możemy dojrzeć tego, co jest pod korzeniami, ale, może to
i lepiej?
P.S.
Ja tam już nie wrócę, bo wtedy, gdym schodził ostrożnie ze starego, rozłożystego dębu,
z lornetką i zeszytem w dłoni, a duszą na ramieniu...
Pół godzinki wcześniej, tuż pod pniem ujrzałem siwą czuprynę, błysnęły złowieszczo
złote pierścionki, i szept jak szelest ostrza skalpela ciągniętego po skórze..., pozwolił
mi nabrać do wszystkiego, właściwego dystansu.
- Zastrzegamy sobie anonimowość, synku..., odważnyś, ale uważaj z podawaniem
zbyt wielu danych - wiesz, miasto, kraj, uliczka bez nazwy..., pisz co chcesz, ale parę
spraw przemilczysz, tak będzie lepiej, wiesz...
Jak widać powyżej, posłuchałem dobrej rady...
Koniec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz