poniedziałek, 19 lipca 2021

Rok 3005, miesiąc 8, dzień 6.

To był sen, dosłownie. 
Oczywiście troszkę poukładałem temat po przebudzeniu, dodałem kilka
szczegółów, niemniej..., zapamiętanie snu świadczy, że wywarł na mnie wrażenie. Miejscami bardzo nieprzyjemne, niemniej...


Ten sam Świat, a jednak całkiem inny.

Para młodych ludzi ogłada wschód słońca. 
Łososiowe barwy przed-świtu przechodzą stopniowo w czerwienie, cytrynowe żółcienie,
by przybrać w końcu odcienie wszechobecnej szarości...
Na tej planecie nie ma tlenu, a temperatury każdej doby sięgają zabójczych wartości, 
jednak im nic nie grozi. Wszelkie i zarazem wyłącznie bezpieczne wrażenia zmysłowe 
rejestrują tu jedynie ich zaawansowane awatary - androidy 11 generacji.
Tymczasem oryginalne ciała bezpiecznie pozostają na Ziemi. 

Nagle ostry sygnał budzika oznajmia domowej SI, że mija Przepisowa Godzina 
Czystej Radości. SI rozpoczyna wybudzanie. Wybudzonych karmi i przebiera, 
dostarczając zarazem plan dnia i mapę Odwiedzin.  
Pierwszą Przyjemnością tego dnia jest Praca w wielkich halach produkcyjnych. 
Dziś On nadzoruje roboty budowlane, Ona - składające jachty dalekomorskie. 
Praca polega na kilku okrążeniach hali produkcyjnej. 
Dwa razy w lewo, dwa razy w prawo. 
Zadanie zajmuje standardową godzinę, a wykonane, nagradzane jest przydzieleniem 
kuponów na zakup wielu Prezentów.
Spacery są bardzo ważne, co najmniej 20 tysięcy kroków dziennie. Są Przyjemne, 
ponieważ wynikają z Prawa Przyjemności i pozwalają zainkasować odpowiednio
dużo Prezentów oraz Bonów Zakupowych. 
Drugą (obowiązkową), Przyjemnością dnia - będą odwiedziny w salonach piękności, 
gdzie piękno-boty postarają się ich jakoś udoskonalić, dziś zlikwidują wczorajsze
tatuaże i zrobią inne, zdejmując i nakładając nowe warstwy syntetycznej skóry... 
Gdy nadchodzi koniec codziennej dawki Przyjemności - zmierzają na najbliższy 
dworzec, gdzie odwożeni są do Jutrzejszego Domu
Od 16 urodzin codziennie zwiedzają planetę i pobierając Prezenty, zaliczają 365 
Nowych Domów na rok. Chodzi o zwalczenie Atawistycznego Przyzwyczajenia 
z przeszłości. Ciągła podróż po świecie, zachowanie wszystkich zasad, pozwala 
im przeżyć (Obowiązkowo, Zdrowo i Przyjemnie), całe 54 lata. 

Po osiągnięciu Wieku Granicznego zostaną bezboleśnie uśpieni i zmienieni 
w bio-paliwo, dla wciąż rozrastającej się floty cyber-organicznych okrętów 
międzygwiezdnych - które dzięki (m.in.), zagięciom czasoprzestrzeni i efektom 
dylatacji czasu - podczas osiągania prędkości przyświetlnej - podróżują do odległych 
planet - by powrócić ledwie w kilka miesięcy... 

Ale młodzi niczym się nie martwią, dalekosiężne plany planetarnej SI są im nieznane. 
Mają dopiero 20 lat i jeszcze wiele Przyjemności przed nimi. W Planach Standardowych
mają także wychowanie potomstwa, które ma szansę trafić do którejś z planowanych
Kolonii Pierwszego Podboju... 
Oni jednak trwają w planach światowej SI - z dnia na dzień - teraz np., oglądając zachód
słońca na poznanej już tego dnia, odległej planecie.

Na Ziemi nie zobaczyliby nic. Domy nie mają okien, a nawet gdyby miały, zobaczyliby 
tylko ciągnący się po horyzont, ponury las cyber - bio drapaczy chmur, sięgających
naturalnej pokrywy obłoków i wciąż rosnących, rosnących, rosnących... 
Oni żyją na Poziomach - od 1 do 5, ponieważ tylko przy-powierzchniowe,
Dolne Poziomy objęte są Prawem Przyjemności i dają złudzenie dawnego świata... 
Dopiero po odchowaniu potomstwa trafią na górne pułapy, by zasiąść w komorach rzeczywistości wirtualnej i nigdy już z nich nie powstać...

Koniec. 


piątek, 9 kwietnia 2021

Domek z ogrodem III

Tuż za autostradą leży małe, ciche miasteczko.
Przebiega przez nie tylko jedna asfaltowa droga, wpadająca zaraz w ciemny, stary las.
Ledwie 10 km dalej asfalt kończy się gwałtownie i droga przechodzi w polną ścieżkę.
Ścieżka zaś, coraz węższa, zarosła gdzie nie gdzie wysoką trawą, wiedzie zakrętami 
ku małemu, niepozornemu domkowi - otoczonemu ogrodem.
Dom ma dach kryty strzechą, szarobure ściany, małe okna, o grubych taflach szkła. 
Drzwi dom ma mocne, okute pordzewiałym żelazem, a zarazem zaskakująco 
błyszczącą w promieniach słońca, mosiężną klamkę... 
Gdy późnym, jesiennym popołudniem natura złoci liście, a na gałęziach drzew 
i krzewów wiszą ciężkie, dojrzałe owoce, dom z ogrodem wygląda cudownie, 
cicho, bardzo spokojnie. 
Jednak, gdybyśmy tylko zajrzeli do wnętrza... 
Ściany są czarne. 
Okna zasłaniają grube, ciężkie zasłony.
W kominku wrze pomarańczowy ogień, rzucający nieco światła na główną 
izbę - poza tym panuje tu aksamitna, nieprzenikniona ciemność. 
Mieszkańcy uwielbiają tę ciemność i ciepło. I dobre jedzenie, najlepiej krwiste. 
Wychodzą z domu rzadko, zazwyczaj na polowania. Wyłącznie w nocy. 
Owoce wiszące na drzewach są dla zwierzyny łownej. I dla ozdoby. 
Mieszkają tu już 200 ludzkich lat. 
Sprowadził ich na Ziemię nieszczęśliwy wypadek. Błąd systemu, katastrofa 
statku, który nadal leży - choć już omszały zupełnie - w rowie, na skraju ogrodu. 
Całe dekady lecieli przez odmęty kosmosu, szukając potencjalnego domu dla ich
umierającej rasy. Zamiast sukcesu, zaszczytów i ratunku dla swoich, resztę dni 
spędzą samotnie. 
Tutejsze istoty rozumne są dla nich..., no są. Czasem pomagają. Na różne sposoby.
Rozmaite. Choćby mieszkańcy najbliższego miasteczka. Z początku mieli problemy, 
by się porozumieć, musieli dać przykład pacyfikując pobliską wieś..., lecz po kilku 
latach nastąpił rozejm. Od 60 lat - nawet coś na kształt współpracy.

*******************************************************

Domek z ogrodem, noc. 
Drzwi otwierają się bezszelestnie, z wnętrza wynurzają się dwa cienie, widoczne 
tyko dzięki oczom, a i to krótko, bowiem nawet światło księżyca ich razi i już dawno
przewłaszczyli sobie kilka par okularów przeciwsłonecznych... 
Zresztą poruszają się dziwnie i i tak trudno byłoby je zauważyć. Drzwi zamykają się,
i tylko po tym możemy poznać, że ktoś pozostał w domu... 

*******************************************************

Dwa kilometry od miasteczka, pięćdziesiąt lat temu wybudowano mały parking, 
sklepik, potem zagospodarowano staw rybny, zrobiono miejsce na namioty. 
Jednak mało kto tu trafia. Zadziwiające, że infrastruktura przygotowana dla 
(co najmniej) 50 osób, w ogóle nie jest reklamowana w nowoczesnych mediach 
i w sieci. Trafiają tu zatem, raczej sporadycznie, miłośnicy przyrody w pogoni 
za ptaszkiem, motylkiem, albo przygodą. Wędkarze, których zmyliły mapy. 
Młode pary na taniej, krajowej eskapadzie. Czasem także rasowi samotnicy, 
szukający ciszy i spokoju. 
Tej nocy pole namiotowe rozświetlają trzy ogniska, ukazując nam sześć namiotów. 
Na parkingu stoją trzy samochody osobowe i jeden kamper. 
Gdy w końcu gaśnie ostatnie ognisko, a ludzie idą spać, z lasu wynurzają się dwie 
istoty..., przygarbione, wysokie zarazem, o chudych i wiotkich ramionach, długich
i dziwnie pokrzywionych nogach. Trzech! Idą dziwnym, urywanym krokiem, 
raz powoli, raz szybcy nie do uwierzenia. 
O dziwo, zmierzają jednak ku parkingowi. Dopiero z bliska widać, ze stoi tu jeszcze
jeden, ukryty u progu lasu, mały namiot. Jeden osobnik ludzki. 
Napad jest błyskawiczny, hałas urywa się w kilka sekund. 
Potem widzimy dwa szybkie cienie przemieszczające się z człowiekiem na barkach! 
Kilka minut później od strony sklepu przy obozowisku wychodzi dwoje ludzi. 
Miejscowi... Zbierają namiot i rzeczy porwanego i odchodzą skąd przyszli. 
Cicha noc, ciemna noc... 

***************************************************

Domek z ogrodem, o wpół do czwartej.
W głębi lasu jest jeszcze bardzo ciemno. Za to w ogrodzie za domem można
posłyszeć dziwne dzięki... 
Mlaskanie, siorbanie, chrzęst przegryzanych kości i mięśni, chlupotanie jakieś, 
śliskie podźwięki jakby..., ściskanych w łapach wnętrzności, ssanie. 
Dopiero po godzinie, gdy szare światło świtu przenika przez szczyty drzew, znad 
ziemi w ogrodzie podnoszą się trzy wyniosłe cienie. Są syci, pełni energii, wracają 
do domu. Drzwi zamykają się z cicha.

**********************************************************

Poranek. 
W obozowisku prawie nie zauważono braku samotnego gościa z parkingu. 
Trzymał się na uboczu. Pewnie odszedł przed świtem. Są tacy dziwacy, co poradzić.
Miejscowi są zadowoleni. Dotrzymali rozejmu. W domku z ogrodem, w sercu 
głębokiego lasu, nic się nie porusza. 
Tylko w ogrodzie, miedzy grządkami, polatuje coraz więcej much... 
Coś tu leży, w zagłębieniu, między dynią a kabaczkiem. Coś... 
Gdybyśmy mogli podejść i popatrzeć, cóż, niewiele tego, kilka ubrań, fajka, 
ubabrany w czymś czerwonym grzebień i okulary, a także..., i tu widok robi
się naprawdę dziwaczny - jak gdyby nadgryziona proteza sztucznej szczęki.

Koniec. 



piątek, 26 marca 2021

Ostatni taki dzień w Morsztynie cz. 2.

Pan January czekał niemal godzinę..., ale nie wytrzymał. 
Wyszedł z domu, znów przez lornetkę zlustrował okolicę. Pusto. 
Postanowił zacząć od serii telefonów. Nikt nie odbierał... 
Dziwne, ale czasem się zdarzało, zwłaszcza tutaj, przy gorszej pogodzie. 
Sięgnął po telefon stacjonarny, wystukał numer do wójta. Nic. Ale i to chciał 
tłumaczyć pogodą. Przecież mogło zerwać linię. Już się zdarzało, co najmniej 
pięciokrotnie. Zatem musi jechać..., eh, już od pół dekady nie siedział za kierownicą, 
nie miał ani ochoty, ani dawnej koncentracji i sprawności - by cieszyć się w pełni
możliwościami starego, ale wciąż w pełni sprawnego "landka", jak nazywał swoją terenówkę... 
Poczłapał do garażu, z trudem, powoli, odpoczywając w połowie pracy, 
zrzucił plandekę przykrywającą samochód, zakrzątnął się by posprawdzać 
i uzupełnić, co niezbędne. Mniej więcej 30 minut później, chcąc już wsiadać, 
zorientował się, że nie wypada jechać do miasta w szlafroku i w kapciach... 
Musiał też zabrać ze sobą kilka rzeczy, telefon, ech, poniosło go, emocje, 
zaśmiał się w duchu, niefrasobliwość nastolatka, ale niestety, ciało 
blisko stu-letnie! Wrócił do domu. 
Tuż przed wyjściem napełnił jeszcze kotom miski, otworzył im tylne drzwi,
a sam z trudem uniósł wieko starego kufra, dotąd stojącego w ukrytej sprytnie 
przegrodzie za kanapą... Długo patrzył na zawartość, zamyślony. 
Ocknąwszy się sięgnął energicznie po stary rewolwer, zabytek (ale wciąż działający),
załadował go, zabrał ze sobą pudełko amunicji. Wziął też kilka innych "drobiazgów". 
Dobrze wiedział, że w III RP nie można było używać broni palnej, ale..., w tak 
dziwnej sytuacji lepiej dmuchać na zimne. 
Wsiadł do samochodu, odpalił i z niejakim trudem - manewrując długo - wyjechał 
na drogę kierując się w stronę Morsztyna... 

Zatrzymał "landka" koło domu wójta. Wysiadł z trudem, rozejrzał się. 
Typowe, letnie popołudnie, światło ślizgające się po dachach, rozświetlające pastelowe
barwy ścian budynków. Pięknie, ale dziś go to jakoś nie cieszyło. Nie, dziś nic nie było
normalne. Cisza tu, w mieście, w samym centrum, po prostu przytłaczała, 
zupełnie nienaturalna. 
- Co tu się dzieje - zaszeptał przez zęby - co tu się dzieje... 
Szept rozbrzmiał lekkim echem, aż prawie podskoczył - jakże dziwny był w tych 
okolicznościach dźwięk słów..., jakby zakłócenie. 
Odsunął od siebie nieprzyjemne przeświadczenie. 
Tu inaczej niż na wzgórzu - nie miauczały koty, nie szczekały psy, nie było słychać
nawet ptaków czy żab..., brak jakiegokolwiek znanego dźwięku bardzo przytłaczał. 
Poszedł do domu wójta i zapukał do drzwi - choć nie wiedzieć skąd był wewnętrznie 
przekonany, że to bez ma sensu. Zapukał ponownie, odczekał chwilę, znów zapukał, 
a potem nacisnął dzwonek. Gdy i tym razem odpowiedziała tylko cisza, 
złapał za klamkę. 
Otwarte! 
Zamarł, zadrżał, oblał go zimny pot. Wrócił do samochodu, wyciągnął spod koca
rewolwer, odbezpieczył, i dopiero tak przygotowany wszedł do domu. 

Obchód domu nie przyniósł żadnej podpowiedzi. Był pusty. Nikogo, ani wójta i żony, 
ani dzieci. Co więcej, panował tu porządek. Nie jak w zamieszkanym domu pełnym
dzieci, który opuszczono w pośpiechu, nie, nie, to wyglądało tak, jak w domu 
wystawionym na sprzedaż, który poprzednia rodzina opuściła ledwie kilka dni 
wcześniej, nie zabrawszy jeszcze większości rzeczy. 
Niewysłowiony nastrój opuszczenia był bardzo, bardzo wyraźny. 
Choć miał świadomość przestrzeni wokół, poczuł się, jakby ktoś ściskał go w imadle. 
Musiał usiąść. 
Odpoczywał oddychając ciężko, ale głęboko i równo. 
Stara sztuczka, starego człowieka... 
Ład w rzeczach i pustka pokoi wcale go nie odstresowały, wręcz odwrotnie. 
Zabezpieczył jednak broń, zasadził ją za pasek spodni. Powoli i ostrożnie - także 
ze zmęczenia - poszedł jeszcze do ogrodu, ale gdy i tam niczego nie znalazł, wrócił 
do samochodu. Chciał jeszcze jechać do domu starego znajomego, ale cofnął się, 
postanawiając sprawdzić kilka innych domów przy ulicy. 
Wszędzie to samo. Cisza, porządek, brak zapachów i oznak codziennego życia. 
W samochodzie odpoczywał kilka minut. Uspokajał oddech i samego siebie..., 
lecz musiał sprawdzić, co u kumpla. 
Pojechał do domu starego kolegi, ponad 90-letniego Włodka, z którym czasem
korespondował na FB, czy godzinami rozmawiał przez telefon. Duży, ekskluzywny
budynek stał na uboczu, a zarazem tuż pod miastem, nad jeziorem. 
Dopiero tu usłyszał żaby, ptaki, bokiem ścieżki przemknął lis. 
Poczuł nieprawdopodobną ulgę. 
Ale..., niepokój go nie opuścił. 
Podszedł do domu przyjaciela, zastukał, powtórzył, pociągnął za klamkę. 
Ten dom był zamknięty. Obszedł go, wdrapał się po schodach na taras. 
Odsapnął chwilę, złapał drugi oddech, a  potem pchnął niemal zawsze otwarte drzwi 
od strony jeziora. Wszedł. W nozdrza uderzył go dziki, słodki zapach, którego 
stanowczo nie chciał czuć. Ale musiał się upewnić. Ostrożnie wyjął zza paska 
rewolwer i wszedł do środka... Niestety. Od razu zauważył Włodka. 
Siedział, a właściwie jego ciało znajdowało się w fotelu na przeciw telewizora. 
Nie od dziś, nie od wczoraj. 
Nawet przy ciepłym lecie, sądząc po ciele, musiało minąć kilka dni od momentu 
śmierci. Włodek był "wiecznym singlem" z wyboru i mogło się zdarzyć, 
że nikt go nie odkrył, w każdym razie, tak od razu. Pan January wyszedł z domu, 
na chwilę wstrzymał oddech, a potem głęboko wciągnął w pierś świeże powietrze 
- przepełnione zapachami wody i lasu. 
Zadrżał znów, pojedyncza łza spłynęła kątem oka. Otrząsnął się z wielkim trudem... 
Nie czas na to, pozwoli sobie na smutek wieczorem, we własnym domu.
Im dłużej żył, tym częściej ubywało mu znajomych. 
Włożył rewolwer za pasek, poszedł powoli ku "landkowi", wsiadł. Zamyślił się. 
Sam nie wiedział, gdzie ma teraz jechać. Może do sklepiku na rogu uliczki, a może
poza miasto, zobaczyć, co jest kawałek dalej? 
Szczerze mówiąc bał się, że to samo. Naprawdę się tego bał, choć jednocześnie 
rozsądek podpowiadał "to niemożliwe". Ostatecznie postanowił pojechać do sklepu. 
Jeśli nikogo nie zastanie, weźmie co trzeba i zostawi pieniądze przy kasie. 
Tak też zrobił. Całkiem tak, ponieważ i tu ziało pustką, choć sklep nie wyglądał 
na opuszczony, półki wręcz uginały się od produktów. Zrobił spore zakupy,
załadował bagażnik landka, a potem wrócił do domu. Musi się poważnie zastanowić. 
I nabrać sił. Tak, teraz, gdy opadły pierwsze emocje, poczuł silne zmęczenie. 
Cóż, sto lat, sto lat..., śpiewają na urodzinach, a on ma tyle już prawie prawie, 
za dwa miesiące... Chociaż, uśmiechnął się, wójt ostatnim razem zaśpiewał 
mu 120, 120... Znów się zamyślił, a potem zapalił silnik i odjechał. 

W domu zakrzątnął się, przygotował jajecznicę na boczku, dodał świeżych pomidorów,
papryki i cebuli, zjadł ze smakiem, odpoczął. Nawet zasnął na chwilę. 
Obudziła go kotka, biała poza końcówką ogona "Misia" - lat co najwyżej pięciu. 
Wskoczyła mu na kolana i łasząc się, mruczała w najlepsze. 
Pogłaskał kotkę, posiedział jeszcze chwilę. Wstał, podszedł do okna. 
Spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiąta wieczór, za późno by gdzieś jeszcze jechać. 
Dawniej pewnie i tak pojechałby, ale choć nie nosił okularów, nie miał już 
odpowiedniego refleksu, a dzisiejszy wypad nadzwyczaj go wymęczył..., nie, 
zostanie w domu. 
Znów spróbował zadzwonić pod numer alarmowy. Ciągle nic. Ale postanowił, 
że póki nie sprawdzi, nie będzie się przejmował. Bywało już tak, choć raczej 
dawno temu, i przez kilka dni nie miał zasięgu tu, na wzgórzu. 
Postanowił jednak włączyć radio. Muzyka leciała jak zwykle, ale to nic nie znaczyło,
większość audycji na tych stacjach nagrywa się z pewnym wyprzedzeniem. Wyłączył.
Spróbował Internetu. Na FB wydawało się - wszystko gra - choć nie widział żadnych nowych wpisów ani komentarzy, ostatnie miały już czternaście do dwudziestu godzin... Niemniej dostęp był, wszystko chodziło. Ciekawe... Cóż. Wyłączył komputer 
i przygotował sobie posłanie. Musi się solidnie przespać, jutro..., sam nie wiedział, 
ale czuł, że będzie się działo... Dziesięć minut później spał już smacznie. 


Koniec części 2. Napisałem 4, piąta w planie, ale mam pewne pomysły - co do formy 
ich publikacji. 
 


czwartek, 25 marca 2021

Ostatni taki dzień w Morsztynie... cz. 1.

To był piękny dzień w Morsztynie!  

Pan January Sędziwór Rot, blisko stuletni staruszek, siedzący w cieniu ogromnej,
starej lipy sądził, że taki dzień mógłby być jego ostatnim... 
Nie, nie pragnął śmierci, wbrew pozorom był jeszcze całkiem sprawny.
Na skraju cienia rzucanego przez ogromne, rozłożyste drzewo, stał jego niewielki,
drewniany dworek. Opodal rozciągała się ściana lasu, a niżej nieco, w małej dolince, 
jezioro i miasteczko o nazwie Morsztyn, choć oficjalnie niby wieś, czasem wciąż 
gubił się w zawiłościach miejscowego prawa... 
Pan January siedział na ruchomej ławeczce, z rozrzewnieniem obserwując otoczenie. 
Mimo słusznego wieku zachował nadspodziewanie bystry wzrok i słuch niezgorszy, 
węch zaś podpowiadał mu, że wkrótce dotrze doń Jackówna, żona tutejszego wójta, 
która jak co dzień, przynosiła mu jadło nader smaczne i pożywne. 
Eh, piękna była ta okolica, jakże różna od Wiednia, w którym pracował i żył 
od dzieciństwa po 70 rok życia... Ludzie byli tu radośni, spokojni, jak to w malutkim
miasteczku, przycupniętym w cudnie urozmaiconym krajobrazie, blisko 40 kilometrów 
od większych (choć nadal niewielkich), miejscowości i tras szybkiego ruchu... 
Jego krewni i dawni współpracownicy pukali się w głowy, gdzie on się na starość pcha, 
wszak byłoby go stać na dobry apartament w Londynie, lub Berlinie, a on... 
- Piękny dzień, Panie January! Dzień dobry! - zawołała z oddali żona wójta. 
Uśmiechnął się, pokiwał głową i ręką..., wstał powoli z ławy, przeszedł kilka kroków
dzielących go od werandy dworku i usiadł przy stoliku, oczekując na przybyłą. 
- Jak tam dzień upływa Panu, Panie January? - zawołała, stawiając jednocześnie 
na stole ciężkie pakunki, rozpakowując i rozkładając wiktuały.
Wciągając głęboko powietrze - zawierające w sobie teraz obietnice sutego i smacznego 
jedzonka, January siedział przez chwilę w bezruchu, delektując się chwilą i urodą 
kobiety. 
- Dzień jest piękny, lato w pełnym rozkwicie, daleko jeszcze do jesieni, żyć, 
nie umierać, Pani Halinko! A Pani widzę, fryzurę zmieniła, ładnie Pani, ładnie... 
- Ach, co też Pan, Panie January, lekko przycięłam tu i tam, sama, przed lustrem 
- zarumieniła się Pani Halina. 
- Talent..., po prostu talent - uśmiechnął się szeroko. 
- Niech Pan zje póki gorące, ja muszę uciekać do innych zajęć, sam Pan wie, 
dzieciaki...
- Oczywiście, oczywiście, dziękuję za wszystko i proszę pozdrowić męża! 
- Pozdrowię, do widzenia Panu! - Pani Halina kręcąc biodrami szybko oddalała 
się w dół zbocza... 
Patrzył za nią z rozrzewnieniem... Eh, takie piękne kobiety rodziła tylko Ta ziemia, 
ten Kraj..., jaka szkoda, że nie ma już swoich 70 lat..., ale, żachnął się w myśli, 
przecież ona wówczas była jeszcze dzieckiem! 
Porzucił puste marzenia i zajął się obiadem... 

Z poobiedniej drzemki wyrwał go dziwny dźwięk. Brzęczenie jakieś, stukot, 
od którego zawibrowały mu implanty..., zadrżał lekko stolik i wciąż stojące  
na nim naczynia. 
Gdy w pełni przyszedł do siebie stwierdził, że nadszedł już ciepły, letni zmierzch. 
Nie słyszał niczego. Wytężył słuch, ale nic nie słyszał. W ogóle, nic. 
Żadnych szelestów, popiskiwania, miauknięć kotów, żadnego trelu ptaków, 
odgłosów codziennego życia z miasteczka, nic. 
Na dodatek ucichł wiatr. 
Gdy jednak po dłuższej chwili usłyszał mruczenie kota, a potem nieśmiały jakby trel
kosa, uznał, że po prostu nie w pełni się jeszcze rozbudził. Odegnał od siebie niepokój, 
wstał by posprzątać i zanieść do lodówki ciasto, oraz inne atrakcyjne dania na kolację 
i śniadanie. Poczyta sobie książkę, posłucha muzyki, może obejrzy jakiś zawadiacki 
komentarz na YT, ot choćby Pana Witolda..., tak tak..., spędzi miły wieczór, a potem 
sen ukoi jego rozterki i niepokoje, a jutro, jutro przecież będzie kolejny taki piękny 
dzień w Morsztynie!  

Rankiem Pan January wstał jak zazwyczaj, około 8 rano. Nie cierpiał na typową 
dla staruszków krótko-senność, spał zazwyczaj głęboko, nie pamiętając snów, 
godzin około 10, czasem nawet 12. Jak kot - czasami śmiał się radośnie wójt Robert 
- często przychodzący w weekendy na partyjkę szachów... Może jest w tym coś,
pomyślał January, może jest, zawsze lubił koty, zawsze je szanował za niezależność,
indywidualizm i charakterek, bo żaden z jego kotów i kotek, nie reagował tak samo..., 
wystarczyło się dobrze przyjrzeć... 
I tak jak on, im były starsze, tym odwrotnie do ludzi, wysypiały się lepiej niż za młodu 
i żyły, żyły..., jego najstarsza podopieczna, łysawa już na łebku Zuzia, dumna 
posiadaczka czarnego, aksamitnego futerka, miała 23 lata i w swoim kocim tempie 
życia była sporo, oj sporo już starsza od niego... 
Popatrzył na kilka kotów, które mimo pełni poranka nadal posapywały smacznie 
leżąc to tu to tam, ale Zuzi wśród nich nie było. Ha, pomyślał, pewnie znajdzie 
na progu jakąś niespodziankę. 
To jedno różni koty od wszystkich starych ludzi..., one do ostatnich dni są gibkie 
jak woda, szybkie, radosne, ciekawskie, z apetytem pałaszujące wszelkie uciechy 
kolejnych dni... Przeczucia go nie zawiodły - na progu domu leżały trzy myszy
oraz sikorka... Było mu trochę żal tych maleństw, ale rozumiał i szanował swoich
współlokatorów, wiedział - oto wyraz ich najwyższego zaufania i podziękowanie 
za opiekę. Zebrał "prezenty", popatrzył na werandę, o, tak, Zuzia, śpi słusznym 
zmęczeniem złożona, po udanym polowaniu... Uśmiechnął się szeroko i cicho
wycofał w głąb dworu. Zaniósł myszy i ptaka młodym kotkom baraszkującym
pod oknem, z tyłu budynku..., cieszył się, że życie kwitnie, że jak co roku ma 
tu także nowe pokolenia kotów. Ponownie uśmiechnął się lekko, po czym 
poczłapał ku kuchni, wszak wiadomo, dobre śniadanie to podstawa... 

Tego dnia nie było pogodnie. Parno, tak, wilgotno, o tak, ale czuł w kościach 
nadchodzącą burzę. Zatem siedział w domu... Kości go nie zawiodły..., około 
drugiej po południu wicher, szum drzew, lekki jeszcze deszczyk, a z nimi szaruga 
nie pozwalająca czytać przy naturalnym świetle - niechybnie zapowiadały 
nadchodzącą nawałnicę. Nagle, bez uprzedzenia, szyby zabrzęczały od huku 
zlewającego się z rozjaśniającym półmrok blaskiem błyskawicy!
Aż podskoczył, ale i zaraz uśmiechnął się, a to ci burza, podeszła prawie bez oznak, 
podpełzła nad wzgórze, a jak uderzyła, to tak, by zapamiętał! Ha, ha, zaklaskał 
w dłonie... Wkrótce kolejne rozbłyski i grzmoty rozdarły nieboskłon. 
O dwór i lipę się nie bał, zadbał zawczasu o porządne piorunochrony, o dach kryty 
odpowiednimi materiałami. 
On był bezpieczny. 
A jak koty?
Zuzia jak zwykle podziwiała spektakl z parapetu, na zewnątrz. Ot, odwaga! 
Reszta jego pupilków siedziała w domu, niektóre nawet pod szafą i łóżkiem..., 
dobrze słyszał ich lękliwe pomiaukiwania... 
Cóż, co kot, to charakter, jak my..., jak my, nie inaczej. 
Pamiętał strach czasu pandemii. Trzy lata..., ale jakoś się udało. 
Niemniej niektórzy maski noszą nadal. Tak, na wszelki wypadek, mówią. 
Ale maska na twarzy w letnie popołudnie, w miasteczku - zresztą na przekór 
architekturze i historii, niedawno przemianowanemu na wieś..., gdzie żyje 
na co  dzień może 1.500 osób..., eh. 
On maski nie nosił nigdy. Uznał (a przecież był już wówczas po 90-tce), że jak 
przyjdzie kryska, to przyjdzie. Z drugiej strony, rozumiał dobrze ludzi z dużych 
miast, ludzi w średnim wieku, z dużych rodzin, żyjących w strachu o los swoich 
dzieci, a także nestorów rodów, czy rodzin, poprawił się w myślach. 
Ot kolejny powód, dla którego nie żałował przenosin w tą, jak mawiali śp., 
znajomi i krewni, "głuszę". Miał wrażenie, że pada jakoś mniej intensywnie, 
zapewne burza już mija, pomyślał.
Mijała rzeczywiście. 
Najpierw przestało padać - nagle, jak ręką uciął. 
Następnie pojawiły się ostre promienie słońca, przebijające przez las z tyłu 
dworku - kaskadą drobnych poblasków - pomnożonych niemal w nieskończoność 
poprzez odbicia od wody na pniach, gałęziach, liściach... Aż wyszedł przed dom 
w samych kapciach, musiał to zobaczyć, jakie to piękne! 
Wprawdzie gdy wrócił musiał zmienić skarpetki i buty, ale coś za coś, zresztą 
zaraz po korekcie obuwia znów wyszedł na łąkę przed domem. 
Popatrzył na swój mini-sad, ogródek, las, w rozświetlone wielością tonacji niebo... 
Chmura burzowa odchodziła tymczasem gdzieś, gdzie ją wola poniesie, a w ostrym 
słońcu była wprost zachwycająca. 
Paradoks - taki nieobliczalny, potężny żywioł, mogący niszczyć, szargać, szkodzić 
i straszyć - jednocześnie jest taki..., piękny! 
Patrzył, słuchał, wąchał... Po burzy wszystko pachniało..., bardziej. 
Jednak..., hm, czuł jakiś niepokój. 
Gdy rozśpiewały się ptaki i żaby chciał się cieszyć, ale..., sam nie wiedział, co. Potem..., potem zrozumiał. W ogóle nie słyszał odgłosów miasta. 
Nie darły się dzieciaki, nie widział ludzi na plaży jeziora, nie było na nim
żadnej łodzi, kajaka, czy żaglówki. Nie pracowały rolnicze maszyny. 
Przyjrzał się..., nie, nie widział nikogo na ulicach, ścieżkach..., aż poszedł 
do domu, wyjął z futerału starą lornetkę i sprawdził raz jeszcze. 
Nic. 
Pusto. 
Kompletnie pusto. 
Poczuł jakiś dziwny skurcz w sercu..., ale nie, czuł się dobrze, to tylko narastało 
zdumienie. Wszak była środa, środek tygodnia! Rozumiałby, że nawet pół godziny
po burzy w niedzielę, sobotę nawet, ale w środę? 
Niedorzeczność! 
A poza tym już przeszło godzina mijała od czasu, gdy codziennie witała w jego progach
Pani Halinka... Ale burza, pomyślał, ale..., poczeka jeszcze dwie godziny. 
Może ktoś zadzwoni, może..., a jeśli nie, jeśli nie, to ubierze się porządnie, a potem
spróbuje odpalić swojego Land rovera i pojedzie do miasta, sprawdzi..., albo, sam nie
wiedział, na razie wolał niczego nie planować... 


Koniec części 1, nie ostatniej. 


 


czwartek, 25 lutego 2021

Szeroki żyta łan...

Sierpniowe popołudnie, parne, gorące. Nawet ptaki ucichły. Siedzą licznie między 
długimi, dojrzałymi źdźbłami żyta. Większość pól w okolicy jest już skoszona, 
tam żadne zwierzę nie znajdzie ochrony.

Około piątej po południu nad głębokim błękitem nieba zaczyna dominować 
szarobrunatny odcień grubych, burzo-nośnych chmur. W pół do szóstej łanem żyta
zaszargał pierwszy, ostry poryw wichury, niebo sine, w odcieniach indygo i szarości, 
nie napawało optymizmem...

Ledwie kwadrans później szalała nad okolicą prawdziwie imponująca nawałnica. 
Deszcz ciężkimi kroplami przygniatał dojrzałe kłosy żyta, nawadniał spragnione łąki
i pola w całej okolicy. Ludzie w pobliskich wsiach chowali się w domach, niektórzy
schodzili nawet do piwnic, patrząc z niepokojem na skłębione, ciemne niebo.

Słońce przebiło się przez chmury dopiero około ósmej wieczorem.
Ludzie powoli wychodzili z domów, oglądali podwórza. Promienie zachodzącego 
słońca złociście rozświetlały się miliardem odbić wilgoci - pokrywającej pola, 
drogi, roślinność, drzewa i sprzęty domowe. 

Tylko jedno miejsce zmieniło się nie do poznania. Zniknął nieskoszony dotąd łan żyta. 

Co ciekawe, dopiero gdy go zabrakło, a teren zryty był wgłębieniami i czarny,
dosłownie spopielony licznymi wyładowaniami, ludzie z okolic zaczęli się zastanawiać. 
Co roku ten wycinek pobliskich pól był obsiewany żytem, ale nikt nie pamiętał, 
by kiedykolwiek je koszono..., zdaje się, że żyto zawsze rosło sobie spokojnie, schło 
potem lub gniło jak stało, a dopiero następnego roku oczyszczano poletko i zasiewano 
od nowa. 
Kto to robił, i kiedy? 
Nikt nie chciał się przyznać. 
Dziwne, pomyśleli, a potem rozeszli się do swoich zajęć. Nadchodził wszak wieczór, 
a jutro rano jak zwykle, roboty czekało w bród. 

Około północy - polną drogą - najbliższą zniszczonemu przez burzę poletku,
nadjechał dziwaczny pojazd. 
Czarny, pozbawiony świateł i szyb, przypominał pancernego żuka, któremu ktoś 
z pokrętnym poczuciem humoru zamienił odnóża na osiem ciężkich, szerokich kół. 
Wierzchnie pokrywy dziwnego pojazdu rozsunęły się ku górze, znów przypominając
działanie skrzydeł chrząszcza, a z wnętrza wysiadło czterech potężnie zbudowanych
jegomości, odzianych w kanciaste, połyskujące w blasku księżyca, czarne pancerze.
Zaraz za nimi z pojazdu wysiedli dwaj mężczyźni - równie jak rycerze, nie pasujący 
do współczesnej wiejskiej okolicy... Pierwszy był wąskim w ramionach, 
za to niezmiernie wysokim mężczyzną, przyodzianym w strój przypominający staromodny frak, a drugi - gruby jak kulka, krótkonogi jegomość - odziany był 
w elegancki grafitowy garnitur - tak nieproporcjonalny, że ewidentnie szyty na miarę. 
Szaro odziany grubasek szerokim gestem wysunął zza pazuchy świecący delikatnie, 
cienki arkusz, który rozprostowując się, zamienił w twardy podkład, pokrywając całą
przestrzeń między drogą, a środkiem wypalonego burzą poletka... 
- Marszałku Jiig - raczy Pan stąpać jak należy! 
- Dziękuję - mężczyzna odziany w strój przypominający frak ukłonił się lekko 
i bez wahania wkroczył na płaską powierzchnię. 
Za nim podążyli pozostali.
Dziwna powierzchnia zajarzyła się pod ich stopami lekkim zielonkawym blaskiem, 
ale nie ugięła nawet na minimetr. Gdy podeszli do krańca świetlistej powierzchni, 
czterech barczystych ludzi wzięło się do roboty, oczyszczając i odgarniając ziemię 
dziwnymi przyrządami. W środku leja, na głębokości około metra, spod ziemi wyjrzał
kanciasty przedmiot wielkości sporego mebla. 
Znów kręcąc dziwnymi pokrętłami, wysuwając z przyrządów długie metalowe wypustki,
barczyści ludzie wyciągnęli przedmiot na powierzchnię ziemi i ostrożnie przenieśli 
na szeroki tył pojazdu. Elegancki mężczyzna w dziwnym staromodnym fraku przyjrzał
się spokojnej o tej porze okolicy, popatrzył uważnie na zabudowania, skoszone pola, 
bujne łąki...
- Szkoda. Niedługo zburzony będzie porządek rzeczy, jaki znają. 
- Tubylcy, Panie? Czym tu się przejmować... 
- Kiedy dożyjesz trzeciej setki, Kapłanie II stopnia, może mnie zrozumiesz. 
- Oczywiście, Panie Marszałku, nie chciałem urazić - pyzaty jegomość w szarym 
garniaku schylił się w pokłonie głębszym niż zdawało się możliwe 
(biorąc pod uwagę jego pokaźny brzuch). 
- Czy oczywiście, czy nie, czas pokaże. Tym niemniej, szkoda ich. Nawet nie wiedzą 
jaką wartość miał artefakt, który leżał w ich ziemi... Nic to, po wszystkim będą już żyli
innym rytmem i nic nie może tego zmienić. 
- Nic? - zabrzmiał cichy szept z ciemnego krańca pola...
Barczyści mężczyźni - zakuci w czarne pancerze - odwrócili się jak jeden mąż 
i czym prędzej odrzucili dziwne aparaty - sięgając jednocześnie za plecy
i wyćwiczonym, równym tempem - wyciągnęli zza nich szerokie ostrza krótkich, obosiecznych mieczy. 

Nie zdążyli zrobić nic więcej!. 

Zza drogi rozbrzmiał szereg szybko powtarzanych trzasków! 

Gdy ostatni rozstrzelany rycerz upadł na ziemię, zza drogi wychynęło kilkoro 
odzianych w nieprzeniknioną czerń mężczyzn, uzbrojonych w kałasznikowy..., 
a na skaju pola widzenia dwójki stojących nieruchomo postaci - objawił się wysoki,
nieprawdopodobnie szeroki w barach mężczyzna, ze skroniami pokrytymi siwizną.
Także ostatni gość odziany był w aksamitną czerń, lecz zamiast karabinów, 
w jego obu rękach połyskiwały ostrza niemal czarnych mieczy
- Zdrajco! - wrzasnął okrągły kapłan i wyrwawszy zza pasa dwa srebrzyste sztylety 
skoczył ku wrogowi. Walka trwała kilkanaście sekund, czyli znacznie dłużej, 
niż wydawało się możliwe. Gruby jegomość w szarym stroju poruszał 
się z zadziwiającą prędkością i gracją, kilkanaście razy o włos mijając lub sprawnie
blokując ciosy czarnych mieczy przeciwnika. Przeliczył się w momencie, gdy zszedł
z twardej, cienkiej powierzchni, którą niedawno sam rozścielił na ziemi!
Gdy tylko jego noga utkwiła grząskim gruncie, pośliznął się i dosłownie nadział 
na szerokie, ciemne ostrze przeciwnika. Zadrżał, sztylety wypadły mu z rąk. 
Zapatrzył się ze zdumieniem w oczy zwalistego wroga i oklapł, wyziewając ducha. 
Odziany w czerń olbrzym jednym skąpym ruchem wydarł ostrze z trzewi kapłana 
i natychmiast ustawił się bokiem do jegomościa we fraku, który jednakże, zerkając 
na ludzi uzbrojonych w karabiny maszynowe, cały czas trwał w bezruchu. 
- Komendant Rech. Cóż za spotkanie. Ileż to już minęło? Siedemdziesiąt 
ziemskich wiosen? 
- Siedemdziesiąt dwie, dwa ziemskie miesiące, cztery dni, jedenaście godzin
i 32 sekundy, parszywy stary draniu... Zrobili Cię marszałkiem..., gnoje
- Stary? Ha, w naszym świecie minęło ledwie dwadzieścia lat, teraz jesteś 
13 standardowych zim starszy ode mnie - zaśmiał się jegomość we fraku. 
- Ciekawe - ciągnął, udając, że nie niepokoją go agresorzy z kałachami w rękach, 
- Co chcesz osiągnąć? Przecież wiesz, że prędzej czy później dostaniemy to 
- machnął w kierunku artefaktu - a wówczas przejmiemy władzę nad tym światem... 
- Mylisz się palancie, bardzo się mylisz - tu skinął głową i wszyscy ludzie stojący 
przy drodze otworzyli ogień. Odziany we frak mężczyzna podrygiwał w takt 
uderzających w jego ciało kul. Gdy po chwili upadł na dziwną, zielonkawo błyszczącą
powierzchnię, ta zwinęła się gwałtownie, pokrywając całe jego ciało i tężejąc 
jak nieprzenikniony, metalowy kokon. 
Zwalisty mężczyzna uśmiechnął się pod wąsem, zapakował kokon pięć pozostałych 
ciał na dziwaczny pojazd, a potem wraz ze swymi ludźmi wsiedli i odjechali. 

Rankiem, miejscowi ponownie zebrali się wokół dziwnego poletka, będącego ledwie
wczoraj - nieskoszonym łanem żyta i komentowali z zaciekawieniem głęboki dół..., 
którego przecież o zmierzchu jeszcze nie było. 
- Sołtysie - co to za cholerstwo? 
- A skąd ja mam to niby wiedzieć. 
- Nikt nic nie słyszał w nocy, Kazikowa mówiła, że jakby coś strzelało? 
- Nic nie słyszelim. 
- My też. 
- My tak samo. 
- No i nad czym się tu głowić - sapnął Sołtys - ktoś zasiał żyto by coś ukryć, 
nie patrzyliśmy uważnie, nie znaleźliśmy, burza poniszczyła poletko, no to 
ten, który tu coś ukrył, pośpieszył zabrać to to w nocy, zanim ktoś zaczął 
pytać, albo sprawdził... Ubiegł nas, nic tu nie ma, ot dół w ziemi. Na co tu 
patrzeć. Chodźta ludziska, idziemy swoje sprawy załatwiać... 

Jak Sołtys rzekł, tak i zrobili. 

Tylko ten ostatni wiedział z grubsza, co tu ukrywano, wszak sam to poletko obsiewał... 
W końcu, mieściło się w granicach jego gruntów po ojcu, niezbyt urodzajnych, 
zatem zostawionych w większości swojemu losowi... Trochę żal mu było grubych 
zwitków banknotów (nielichych nominałów), jakie co roku dostawał za kooperację 
z tamtymi..., ale cóż, wszystko co piękne, szybko się kończy... 

Koniec... Ciąg dalszy..., jest możliwy ;)