Cicha noc, ciemny las. Spomiędzy drzew wystają tu i tam fragmenty ścian,
omszałe mury opuszczonych budynków mieszkalnych. Dopiero, gdyby ktoś
bliżej przyjrzał się okolicy, zauważyłby, że te pozostałości ludzkiej bytności
znajdują się po obu stronach zarosłej trawą drogi, na której końcu krzewy
zdziczałych róż spajały resztki wyniosłej bramy i potężnego muru - liczącego
ponad dwa metry wysokości. Za bramą, której kraty niemal już zmurszały,
głęboko pogryzione rdzą, za zaniedbanym parkiem i zarosłą trzciną
sadzawką, spośród pokrzywionych, karłowatych sosem stał wyniosły pałac.
Wieś położona wzdłuż drogi do posiadłości dawno już wymarła - najpierw
wyjechali młodzi, potem poumierali starsi..., a następnie i młodzi dorośli,
założyli rodziny i w większości już odeszli z tego świata.
Nikt nie wrócił na ojcowiznę.
Nikt nie chciał mieszkać opodal pałacu.
Porosłe mchem kamienie - niegdyś świetliście białych murów wielkiej
posiadłości - ukazywały bryłę potężną, wyniosłą na dwa wysokie piętra,
i niemal kwadratową w planie. Patrząc z lotu ptaka, lub obecnie - kamery
drona - widziało się, że na środku jest mały dziedziniec, a na jego środku
stara, zadaszona studnia. Zobaczyć można by też lekko spadzisty, mocny
dach, który nie zaczął jeszcze przeciekać. Ogólnie pałac dawał wrażenie
siły, mocnej konstrukcji, pozwalającej przetrwać wszelkie zawirowania
historii. Imponująca kubatura, ponad 1700 m kwadratowych użytkowej
powierzchni korytarzy, pokojów, sal balowych, kominkowych, licznych
gabinetów, bibliotek, łazienek i kuchni... Dębowe, nabijane metalem,
sczerniałe drzwi - wciąż skutecznie broniły dostępu do pałacu. Okiennice
pozamykane na głucho - również. Zresztą, nawet zwierzęta nie lubiły
zaglądać do budynku, pod dachem nie szurały łapki kun ani tchórzy,
pod okapami dachu, tarasów i balkonów nie widać było ani jednego
jaskółczego gniazda.
Choć pałac opuszczono, nie wyglądał na opuszczony.
Co innego, gdyby ktokolwiek zajrzał do wnętrza.
Choć obrazy, rzeźby, grafiki w pozłacanych ramach nadal zdobiły ściany,
a liczne gobeliny i freski, plafony na suficie, płyty ozdobne i parkiet na
podłogach wydawały się nietknięte, wszystko było jakby przyćmione
pastelowej barwy nalotem. Do Pałacu nadal przyłączona była linia
elektryczna, w rurach płynął gaz...
Brakowało tylko ludzi, kogoś, kto odkurzyłby osad, który pokrywał
całe wnętrze.
Okolica zdziczała, domy wsi zapadały się powoli, niszczały, przewracały
się pierwsze ściany nośne, a drzwi i okiennice dawno już kompletnie przegniły.
Tylko pałac jedynie nieco zszarzał od zewnątrz, a wewnątrz pokrył się tym pyłem
zamszowym, jakby jedwabistym nawet - nie przypominającym typowego kurzu
czy brudu - charakterystycznego dla osamotnionych poniemieckich budowli,
jakich sporo powoli murszało w tym kraju.
W ciągu dnia czasem przejeżdżał jakiś rowerzysta znęcony opuszczonymi
domami, o których krążyły w okolicy liczne legendy, czasem zapuszczała
się w okolice okoliczna młodzież.
Lecz nocą nie zapędził się tu nikt.
I nikt, nigdy, nie przekraczał granicy pałacowej posiadłości.
Niepisanym obyczajem omijano skrzętnie pałac i jego okolice. I choć zmarli
już ci, którzy pamiętali powody..., ludzie w małych miejscowościach dookoła
wyczuwali, że mądrość poprzednich pokoleń nie była pozbawiona sensu,
i wciąż utrzymywali niepisane status quo.
***
10 maja coś się zaczęło i zauważyli to wszyscy mieszkający w okolicach.
Tego popołudnia, dżdżystego dnia, nowoczesna limuzyna przejechała
zapuszczoną drogą, powoli sunąc przez rozpadającą się wieś, płosząc króliki
i leśne ptactwo. Zgrzyt, szuranie, głośny, niemal ludzki jęk metalu towarzyszył
kierowcy, który ujął w silne ręce zmurszałe kraty pałacowej bramy i odsunął je
na boki - wszystko z kamienną twarzą i bez widocznego wysiłku.
Samochód zatrzymał się z chrzęstem tuż przy schodach prowadzących
do głównego wejścia. Z wnętrza wysiadła czwórka pasażerów i kierowca.
Zażywna starsza pani w futrze i szerokim żółtym kapeluszu, starszy,
łysy pan w garniturze i z teczką w ręku, młodzieniec ubrany w dżins,
z długimi do ramion włosami, oraz łysawy grubasek średniego wzrostu,
z ciężkim i imponującym zarazem aparatem fotograficznym - zawieszonym
na szyi.
- Oto pałac, Panowie, Pani - ukłonił się reszcie łysy staruszek z teczką.
Kobieta zamknęła oczy, wzdrygnęła się lekko, przygryzła wargi i znacząco
spojrzała na młodzieńca z włosami do ramion.
- Jasne, prze Pana, spory ten pałac, spory. Możemy wejść do środka? - spytał
młodzieniec.
- Oczywiście, już już. Kaziu - urzędnik zwrócił się do kierowcy - mógłbyś?
Zapytany wzruszył ramionami, wyciągnął z kieszeni wielki, żeliwny klucz
i sprawnie wbiegłszy na schody, znów pokazem zadziwiającej siły fizycznej
błyskawicznie przełamał rdzawy opór starego zamka i otworzył ciężkie,
dębowe drzwi.
- Zapraszam - urzędnik lekko uśmiechnął się do swoich gości.
Jako pierwszy do dworu wszedł łysawy grubasek z aparatem, za nim
młodzieniec, a kobieta ostrożniej, powoli, jakby z wahaniem zamknęła
dziwaczny pochód.
*******************************************************
Koniec części pierwszej, jutro druga i to opowiadanie, dla odmiany,
dociągnę do końca, choć nie obiecam, że nie będzie przerw w publikacji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz