piątek, 1 stycznia 2021

Wyjątkowy Urbex...

Byliśmy w trójkę, z Jaskółką i Jastrzębiem, jak od lat. 

Ona już po dwudziestce, choć gdy zaczynaliśmy łazić po pustostanach, 

miała ledwie 15 lat... On robił się z czasem coraz szerszy w barach, 

mięśnie pod ubraniem zaznaczały się już tak, że mało kto nie odwracał głowy 

albo uciekając wzrokiem, albo patrząc aż nazbyt uważnie..., robił wrażenie. 

Ja - jak zwykle chudy jak patyk, mimo trzydziestki na karku, wciąż czujący 

się tak, jak bym miał max osiemnaście, wciąż spragniony nowych wyzwań,

oglądania i badania tego, co ludzie najpierw z mozołem wybudowali, by potem

pozostawić własnemu losowi... 

Na początku było nas pięcioro. Ale Prawy pracował teraz jako kelner i nie miał

czasu i głowy do naszych "zabaw", a Skowronek śpiewała w Filharmonii

i nasza paczka już nie była dla niej "właściwym towarzystwem"...

Wyglądaliśmy dziwnie. Przynajmniej taka była opinia moich rodziców. 

Jastrząb ogromny jak góra, zwalisty, ciężki, za to niespodziewanie szybki, 

energiczny i sprawny; ja sztywny, wychudzony niemal do kości, za to wysoki

na ponad dwa  metry..., cha, pasowała mi moja ptasia ksywka - Bocian... 

No i Jaskółka, drobna, nie miała nawet 1,60 wzrostu..., a burza czarnych 

włosów jeszcze tę delikatność podkreślała. Zgrana paczka trojga cudaków. 

I samotników. I pasjonatów urbexu. Związanych tajemnicami, które mało kto 

poznał, a jeszcze mniej to rozumiało. Zresztą nawet spośród nas - naszej i innych 

paczek, wciąż się ktoś wykruszał, znacznie rzadziej dochodzili nowi... 

Co ciekawe, młode pokolenie, ha ha, młodsze od nas, o cholera..., nie chciało 

chodzić po tych pozornie pustych miejscach, woleli wysyłać drony. 

Ale taki dron, co on mógł zauważyć? Śmigał, zrobił nagranie, wracał, 

potem młody wrzucał to na Instagrama, zero tajemnic, mity przełamane... 

Może i dobrze. Zresztą, niektóre z tajemnic mogłyby faktycznie pozostać 

nieznane..., nie musielibyśmy tam wracać z fantami..., z drugiej strony ktoś 

musiałby pójść tam za nas, inaczej..., ach, lepiej o tym nie myśleć. 

Jest jak jest. 

- Hej Bocian, co się tak marszczysz..., zaraz ci się chmura burzowa nad głową 

uformuje - zaśmiał się Jastrząb... 

- On tak już ma, sam wiesz najlepiej, znów pewnie rozpamiętuje tych, 

co nam odpadli.

- Eh, i po co to? Strata czasu na pyszałków, kurwa ich mać... 

- Ejjj..., miałeś nie przeklinać, przynajmniej przy nas!  - fuknęła Jaskółka. 

- No - wsparłem ją - obiecałeś. 

- Dobra dobra, k..., ekhm, znaczy, niech wam będzie... To co, do której 

miejscówki dziś docieramy? Fanty masz? Bocian, Ciebie pytam? 

- Mam, jasne, że..., eh, a choćby do kościoła. 

- Tego szarego? - lekko przejęła się Jaskółka...

- No. 

- Dobra, chodźmy, mam tam mały rachunek do wyrównania... - sapnął Jastrząb. 

Napiął przy tym barki i mięśnie ramion, które wydawały się teraz jak wykute 

z granitu, czy marmuru...

- Sporo sobie poćwiczyłem od ostatniej wizyty, kiedy to było? Z dwa lata? 

- Dwa lata, pięć dni - zapiszczała Jaskółka. 

- No to w drogę - powiedziałem i..., i cóż, poszliśmy. 

Poszliśmy na przełaj przez nieużytki, gdzie Jacek Komar właśnie ganiał z siatką

jakieś - zapewne niezwykle rzadkie motyle..., a para pod krzakiem zdziczałych 

róż zawzięcie uprawiała miłość... 

Szara bryła nieco już zrujnowanego kościoła, który był świadkiem nielichej 

rozróby, powoli wyłaniała się zza linii krzewów i wysokich, suchych jeszcze traw. 

Wiosna, wiosna, ale jeszcze nie ta ciepła, a tegoroczny kwiecień był suchy 

i chłodny, wietrzny i jakiś taki..., bezbarwny. Jakby listopad postanowił 

wszystkim splatać figla i pozmieniać kolejność pór roku... 

Kościół był kiedyś ostoją dla przyjezdnych, zabytkiem lubianym 

i odwiedzanym, acz zamkniętym na cztery spusty. 

Wszyscy wiedzieli dlaczego, zatem było tak i już. Zwłaszcza, że społeczność 

ewangelicka dawno przeszła do historiinaszego miasteczka.

Do czasu, niestety. Jakieś pięć lat temu zajechały sobie tu drogę dwa autokary 

z pseudokibicami. Wrzaski, stuki, plaski, tuman kurzu, ot co widzieliśmy, 

bo nikt nie był na tyle głupi, żeby zbliżyć się do tej jatki. I bardzo dobrze. 

Sześć ofiar śmiertelnych, postrzelony (z łuku!) policjant z miejscowego 

posterunku, chyba 16 ludzi trafiło do szpitala, po jednego przyleciał nawet 

śmigłowiec... Pocięli go (prawie) na plasterki... Maczetami, kur...dźbąk. 

Nie doliczyli się trójki. Dwóch dziewczyn i najmłodszego kibica, którego 

nieostrożny ojciec zabrał ze sobą na mecz. Ojca spytać nie mogli, bo leżał 

pod czarnym workiem, jednym z tych sześciu. Znaleźli całą trójkę dopiero 

dwa dni później. Za późno dla małego, a one, one zdążyły kompletnie ocipieć.

Zresztą, wiedzieliśmy aż nazbyt dobrze, że dwa dni w tym miejscu wystarczą. 

Poza tym sami doszliśmy w ciągu ostatnich lat do innej, mroczniejszej 

historii kościoła. Z czasów Potopu. Były i inne historie, trochę późniejsze, 

wiele, jak by tak szczerze popytać starszych w mieście, a pytaliśmy. 

Ponoć ostatni ewangelicy woleli jeździć do kościoła położonego 30 kilometrów 

dalej, niż tu, bo tu..., bywało dziwnie. 

W każdym razie tamten dzieciak..., nie liczyli go wśród ofiar bójki, bo on 

sam się..., to znaczy, jedyne, co dziewczyny opowiedziały, że zobaczył 

jak mu mordują ojca i z rozpaczy wbiegł na galerię rusztowań 

(próbowali wtedy remontować kościół), i z niej się rzucił na witraż i na dół..., 

do środka. A  one tam się schowały przed bijatyką. Czemu zostały z trupkiem 

w środku? Tu już ich gadanie..., no, ocipiały. 

- Co tam mamroczesz... - skrzywił się Jastrząb - modlisz się? - to nie pomoże, 

sam wiesz... 

- Nie, on ciągle wspomina - żachnęła się Jaskółka, zarzuciwszy czarnym lokiem. 

- A, dajcie spokój, wspominam, i cóż... Zresztą, czas na fanty... - zrzuciłem 

z ramion przyduży plecak. Akurat z 10 metrów dzieliło nas od półotwartych 

drzwi kościoła. Jakoś nikt nie zadbał by je ponownie zapieczętować... 

- Ty weź SB7 i to - podałem mu lampę na wysięgniku - promieniuje właściwie, 

sprawdziłem dwa razy - łyśniesz, a potem rób, co uważasz... 

- Jaaasne - zarechotał Jastrząb i napiął mięśnie, aż zatrzeszczało... 

- Cholera znów szew puścił i rękaw będę musiał pozszywać... - jęknął...

- Ubrałabyś coś innego niż ten stary t-shirt z AC/DC... Mięśni masz 2 razy tyle,

jasne, że się pruje. 

- Eh, no pomyślę. 

- Dobra chłopaki, dawajcie fant - zdenerwowała się Jaskółka. 

- Masz - podałem jej kamerę z wieloma przydatnymi funkcjami, plus 

mały, złoty nożyk... 

- A Ty co masz, Bocian? 

Wyjąłem magnetofon, głośniczek, oraz..., no nie śmiejcie się, ale jeszcze zimą 

kupiłem na bazarze miecz. Niby nowoczesny, ale w warsztacie pokryłem 

go warstwą srebra, dwa razy! 

Popatrzyli na mnie trochę dziwnie, ale potem Jastrząb wzruszył ramionami, 

a Jaskółka parsknęła, szepcząc pod nosem - Longinus Bocianus, hahaha...

Ruszyliśmy... 

****************************************************

Ciąg Dalszy Nastąpi. 


P.S.

Czasami mnie pytają - ile zajmuje mi napisanie opowiadania..., cóż, bywa, że piszę 

miesiąc, po troszku, po troszku, zmieniam, kombinuję, poprawiam..., a bywa i tak, 

że tworzę "na kolanie", po prostu piszę i "samo wychodzi". 

Jak dziś. 

Godzinka? Może ciut dłużej. 

Oczywiście zarys fabuły miałem wcześniej, ale tylko hasłowo, 

większość treści i kilka nieprzewidywanych wątków "stworzyło się" dopiero 

teraz. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz