wtorek, 17 września 2024

Na skraju lata...

Od kilku dekad rok-rocznie odwiedzam miasto mojej młodości

Robię to pomimo zaawansowanego wieku i faktu, że właściwie nie ma tu już większości

znanych mi miejsc, ani przyjaciół i krewnych. Miasto szalenie się zmieniło, a najstarsi

znajomi albo odeszli w zaświaty, albo dawno stąd wyjechali, albo po prostu porwały 

się przez dekady, nasze dawne układy

Zazwyczaj odwiedzam to miejsce późną jesienią, krótko przed tym, nim łagodnie przejdzie

w zbyt chłodną (dla mnie), wiosnę. 

W tym roku jest inaczej, rzuciło mnie tu bowiem szczególne, a kto wie, czy i nie ostatnie 

z wielkich zamówień artystycznych. 

Siedzę zatem (sącząc przez wbudowaną w hełm słomkę) - zimne, bezalkoholowe piwo,

w klimatyzowanym wnętrzu przestronnej restauracji, mieszczącej się przy rozbudowanej

imponująco Przystani - turystycznej części infrastruktury Portu Morskiego w Tczewie.

Jak wspomniałem, jestem już bardzo, bardzo stary, przynajmniej wedle miary mojej

 młodości i w ogóle ludzi z wieku XX, ba, także pierwszej połowy XXI.

Ci, którzy przychodzą na świat w ostatnich trzech dekadach - mogą liczyć na niemal 

400-letnie życie - oczywiście pomijając nieliczne, ale wciąż możliwe wypadki, ataki 

czy kataklizmy. Ja jednak miałem już ponad 70 lat gdy odkryto technologię obcych 

i choć i moje życie imponująco wydłużono, niestety nie aż tak, jak młodzieży

modyfikowanej genetycznie i nano-cybernetycznie - jeszcze w okresie prenatalnym.

Żyłem zresztą wystarczająco długo i w obecnym stanie nie chcę trwać jak roślinka

Zresztą, przecież dalece nie od dziś wiemy, jako śmierć fizyczna (w znanych nam

wymiarach czasoprzestrzeni), nie jest bynajmniej końcem egzystencji

Ot, zatem, zbliża się mój czas by podążyć w nieznane - nowe życie..

Cóż, zanim to nastąpi, minie pewnie kilka lat, a tu i teraz wypiję jeszcze jedno 

piwo bez piwa, a jednak tak doskonale imitujące smak i zapach tradycji, 

że zupełnie mi to nie przeszkadza. 

Zresztą piwa prawdziwego, mimo, że jest nadal dostępne (choć w horrendalnej cenie),

nie mógłbym pić i z tej prostej przyczyny, iż już od paru lat przy życiu podtrzymują mnie

gównie liczne implanty - automatycznie kontrolujące przytroczone do pasa iniektory

potrzebnych mi na co dzień syntetycznych enzymów i hormonów, witamin i elektrolitów…

Ba, od 2 lat poruszam się jedynie w specjalistycznym kombinezonie wzmocnionym

inteligentnym egzoszkieletem - o czterech silnych odnóżach dolnych, z wygodnym

siedziskiem i również czterema ramionami - sterowanymi zarówno moimi rękami jak

i poprzez hełm dający mi niemal 360 stopni widoku na okolicę - widoku co prawda

wirtualnego - odtwarzanego poprzez zintegrowane implanty, liczne mikrokamery 

i czujniki, sprzężone na dodatek, z interaktywnymi szkłami kontaktowymi. 

Przyzwyczajam się jakoś w życiu do kolejnych niedogodności upływającego czasu, 

przynajmniej, póki jeszcze ciało nie odmówiło mi (całkiem), posłuszeństwa, a myśl

śmiało biegnie ku horyzontowi (moich), zdarzeń. 

Poza tym - bez tych wszystkich technologicznych ulepszeń nie przeżyłbym tu i teraz 

nawet paru godzin, stanowczo nie piątego października, ledwie na skraju lata.

Mało kto dziś pamięta płynącą tu tak zwaną królową polskich rzek, rozciągające się 

wokół - z jednej strony tereny depresyjne pod Elblągiem, Mazury, gdy od brzegu 

morza oddzielało Tczew niemal 40 kilometrów lądu!

Tyle tu było grzybnych lasów, pięknych jezior, pól i łąk, a wśród nich liczne miejscowości.

Życie kwitło w najlepsze.

Obecnie Wisła wpada do morza jakieś 4 kilometry na południe od miasta.

Przez interaktywne lustrzane szyby restauracji - patrzę z rozrzewnieniem na imponującą

rekonstrukcję dawnych mostów tczewskich, obecnie połączonych licznymi kładkami, 

z wzmocnionymi filarami i falochronami, w postaci zarówno zabytku, jak i sięgającego

daleko w morze mola…

Gdyby siedzieli tu ze mną dawni tczewscy przyjaciele, zapewne spytaliby, co tak 

odmieniło nasz kraj (i świat również), a moja odpowiedź byłaby prosta – tak bardzo 

nie chcieliśmy dostrzegać zmian wokół nas, że nawet gdy już owe zmiany przyspieszały 

w oczach, to i tak wielu starało się je ignorować, a gdy było już niemal za późno by nie

doprowadzić do naszej własnej zagłady (a przynajmniej drastycznego spadku populacji),

nadal działaliśmy na łapu-capu, często emocjonalnie - przez co raczej tylko pogarszaliśmy

sytuację. Jednym z ówcześnie politycznie zachwalanych remediów - była kolonizacja 

księżyca. Sam w sobie, jak większość projektów stricte politycznychi ten pomysł

należał do skrajnie bezsensownych, niemniej okazało się (czystym łutem szczęścia),

 że ot, waśnie na księżycu odkryto dawne bazy innego, znacznie starszego gatunku 

- prawdopodobnie pozaziemskiego.

Starszego i oczywiście bardziej zaawansowanegoNie udało nam się wprawdzie 

odwrócić zmian klimatu, ale za to zmieniliśmy nasze miasta, domy,

technologię przetwarzania wody z morskiej w pitną, wydzielania z wody morskiej 

masy minerałów, a także wolnego wodoru i tlenu. Także medycyna i zrozumienie

inżynierii genetycznej czy cybernetyki poszło nagle do przodu jakby o 200 lat 

w ciągu kilkuW każdym razie, dzięki technologii obcych, przetrwaliśmy. 

Objawem tego są m.in., wielopoziomowe miasta podziemne i charakterystyczne, 

bo niemal wszędzie podobne budynki nadziemne - przypominające co do jednego 

olbrzymie srebrzyste odwrócone miski, kule, albo jakby krople - zawsze z silnym,

lustrzanym odbiciem - pełne nowoczesnych paneli fotowoltaicznych i innych 

urządzeń, których działania, doprawdy nie rozumiem. 

Tczew, miasto z mojej przeszłości - tamto miasto, niespełna 60-tysięczne, zielone, 

obecnie jest drugą aglomeracją Pomorza środkowego, rozlegle, z wielkim portem, 

ale jałowe jak wszystko wokół, choć liczy sobie obecnie blisko 300.000 dusz.

Niemniej mało jest tu miejsc dookoła, które byłyby warte zwiedzania, tu nawet w środku

jesieni - przypadającej obecnie na listopad i grudzień - temperatury średnie wahają się 

w okolicach 20 - 25 stopni... Niewiele życia można zdybać za granicami nadmorskich

miast i w nich samych. Dominuje tutaj jeden gatunek zwierzęcia kręgowego - sam 

samozwańczo naczelny homo sapiens; oraz także jeden - towarzysz nam odwieczny,

bezkręgowiec o obłym ciele, szybkich odnóżach i mocnym pancerzu -  niepokonany 

mistrz surwiwalu - karaluch…

Wprawdzie nieliczni ekscentryczni bogacze, albo dobrze przystosowani outsiderzy 

mieszkają jeszcze na uboczu, ale tak naprawdę poza siecią nielicznych, dużych miast

północnych (aż po Poznań i Warszawę) - tereny są stepowe, puste, pozbawione oaz 

i jezior, zresztą szybko pustynniejące. Ba, również rzeki płyną tu tylko dzięki ścisłej 

regulacji, także niestety nie sprzyjającej bogactwu życia, zresztą, gdy woda nabiera

temperatury ponad 50 stopni, życie stara się utrzymać jak najdalej od odcinka 

ujściowego, żeby się po prostu, zwyczajnie, nie ugotować.

Ot, zamyśliłem się co nie co, zapatrzony w tczewskie molo, oczyma wyobraźni widziałem

dawne powodzie i wysokie wody w szerokim korycie Wisły, mosty, z których kolejowy

był przejezdny jeszcze w 2060, choć brzeg morza sięgał już wówczas przedmieść 

Malborka (a wiele miast i wsi pomorskich dawno znikło pod falami)…

Wspominam, siedząc w restauracji nad brzegiem niemal gotującego się, martwego morza,

czekam aż temperatura spadnie, na skraju dnia, lądu, własnego życia i kolejnego z wielu, 

zbyt gorącego lata.


Koniec.


P.S.


Tekst powyższy doczekał się drugiej, krótszej wersji - nie było to jednak skrócenie
wyłącznie, a raczej poważne przebudowanie treści - druga wersja została opublikowana 
w obecnym, październikowym wydaniu "Kuriera Tczewskiego": 
http://kuriertczewski.pl/aktualnosci - strona 13 / "Kącik literacki" stronę Kuriera można 
znaleźć też na FB / Mecie (jak kto woli).

 



niedziela, 31 grudnia 2023

Krótka historia o myszce, kocie i pewnym dwunogu...

Lubię chodzić do cioci do ogrodu - sam takiego niestety (na razie) nie mam, 
a w ogrodzie...
Tego letniego dnia, roku odchodzącego 2023, zauważyłem że kot cioci dopadł myszkę. 
Małą. No to co zrobił dwunóg? 
Kota zatrzymał zdjęcie zrobił, myszkę zabrał, potem mnie z myszką zdjęcie zrobiono, 
po czym kot obszedł się smakiem, a myszak wrócił na łono natury... 
A  wyglądało to w skrócie tak: 







wtorek, 5 grudnia 2023

Cykl - Domek z ogródkiem..., cz. 2.



Domek z Ogródkiem - pomysł 2. 

  
Reportaż (niemal) na żywo...
Przedmieścia jednego z polskich miast, nie mogę, naprawdę nie mogę zdradzać 
więcej... Patrzymy (ukradkiem), na dom jednorodzinny. Dzień jest upalny, lecz,
typowy zarazem - jak to w polskie, sierpniowe południe. 

Na końcu ślepej uliczki, na sennym osiedlu domków jednorodzinnych i przytulnych 
szeregowców z mikro ogródkami, stoi niewielki domek otoczony ogrodem. 
Ogród nie jest być może ogromny, za to niemal kipi odcieniami zieleni i pociągającym 
bukietem owocowo - kwietnych woni. Bujna zieleń wprost wylewa się zza ogrodzenia... 
Ciszę dnia przerywają tylko trele ptaków i daleki odgłos kumkających żab. 

Gdyby nie to, że z gałęzi rozłożystego dębu, na którym opisywanego dnia 
siedziałem - widać w oddaleniu jasne ściany blokowiska i centrum, można 
by pomyśleć, że byłem na wakacjach... 

Dom jest drewniany, kryty tradycyjną, szarawo złocistą strzechą, gdzie nie gdzie
poznaczoną zielenią mchu i drobnych roślinek, których nasiona zawieruszyły się
tu kiedyś, w jakiś wietrzny dzień. Okna też są stare, drewniane, o ciemnej barwie 
lakierowanego (kiedyś, dawno temu), drewna. Framugi zdają się nawet miejscami
lekko zmurszałe, lecz szyby świecą zadziwiającą czystością. 
Właściciele zupełnie nie dbają o szczegóły, nie przycinają drzew ani krzewów, 
winnej latorośli i innych pnączy, które swobodnie przechodzą przez wysoki, ceglany 
mur otaczający posesję. Zdawałoby się, oaza spokoju i ciszy...

Przedmieścia jednego z polskich miast, ten sam dom jednorodzinny, 
późne popołudnie. 

W cichej, ślepej uliczce pojawia się znienacka, kilka dziwnych postaci. 
Trzech wysokich i barczystych mężczyzn - na ugiętych lekko nogach - ostrożnie
przemyka pod murem otaczającym posesję. Są ubrani w moro, które dobrze 
zlewa się z zielenią ogrodu i ciemniejszymi odcieniami pnączy okalających mur. 
Cała trójka jest zakapturzona, na plecach mają spore, jakby wojskowe plecaki. 
Przystając pod szczególnie bujnie rosnącym pnączem winorośli - najwyższy 
z mężczyzn szepce:
- Dobra, chłopaki, teraz jeszcze ciszej, wchodzimy po tym pnączu, potem 
prościutko do ścieżki i do domu, tam wiecie (tu wyjął zza paska długi nóż)
- rach ciach, potem pakujemy fanty, powinniśmy się uwinąć w pięć minut. 
- Sprawdził ty, czy łone som tamuj same? - wyraził wątpliwość jeden z pozostałych...
- Oczywista rzecz, że sprawdziłem, to tylko trzy starowinki, wszystkie pod 80'tkę...,
co najmniej, hehehe, no, to do roboty!
Pozostali też zarechotali, pokiwali łbami i..., cała trójka raźno zabrała się do realizacji
niecnego planu. Przeleźli przez mur, wylądowali miękko, wciąż na ugiętych nogach, 
skoczyli do przodu, ku ścieżce. 
Gdy pierwszy pokonał czwartą płytę chodnika, środkowy bandyta nagle zakwiczał 
jak zarzynane prosię i dosłownie zapadł się pod ziemię!
Kwik urwał się zaraz potem, dosłownie jak ucięty nożem, albo tasakiem...
Pozostali wyhamowali gwałtownie, w dwa kroki dochodząc do postrzępionej dziury
ziejącej w murawie. Widok zatrzymał ich z opadłymi szczękami. Momentalnie pobledli
- wypisz wymaluj - jak świeżutko wyprane prześcieradła. 
Dłuższą chwilę, bez ruchu czy słowa, wpatrywali się w niemal klasyczny "wilczy dół".
Trzy metry w dół, półtora średnicy, a dno najeżone dziesiątkami staranne zastruganych
i regularnie powbijanych w grunt - metalowych szpikulców.
Kilkanaście z nich przesłaniał obecnie ciemny kształt ciała...
Nawet nie pomyśleli by sprawdzić, czy ich kompan żyje, było widać, że nie. 
Przywódca zacisnął pięści i słyszalnie zazgrzytał zębami, lecz nie uciekł, jak należało.
Wyobraźnię wprawdzie miał sporą, ale w tym momencie wszelkie wizje zbladły przy
myśli o tym, co zrobi staruszkom, gdy już je dorwie. Szef, jedyny w grupie absolwent
podstawówki, zachowawszy odrobinkę zdrowego rozsądku już na początku swoich 
kumpli posłał przodem. Także i teraz pierwszy ku drzwiom domu ruszył głupszy 
osiłek. Choć szef poszedł ostrożniej i zabrało mu to niemal minutę, nie dostrzegł 
innych "niespodzianek". Doszli do ścian bezpiecznie, wyjęli noże i od razu nabrali 
pewności siebie.
Za wcześnie!
Wybite kopniakiem osiłka drzwi ujawniły dziwaczny, skomplikowany mechanizm.
W mgnieniu oka - z ostrym gwizdo-świstem spod podłogi wychynęło ostrze kosy
- świiiiiit! 
Nadziany na kosę osiłek wyglądał teraz jak chrząszcz nabity na szpilkę w kolekcji 
zwariowanego entomologa, albo jak krewetka na wykałaczce... 
Zadrgał gwałtownie, bezsensownie pomachał kończynami i zapiszczał jak myszka,
ścichł i to by było na tyle. 
Przywódcy dobrą chwilę zabrało skojarzenie, co tu się właśnie stało, lecz potem,
jak ręką odjął, przeszła mu chętka na fanty seniorek. Nagle, wizję ściągania z palców 
ich złotych pierścionków, którymi tak otwarcie obnosiły się na ulicy i podczas zakupów,
uznał za sprawę stanowczo nieopłacalną. 
Odwrócił się więc na pięcie, by odejść... i od razu nadział na idealnie wyostrzone 
zęby wideł, trzymanych wspólnie przez dwie staruszki!
Wrzasnął z bólu i zaskoczenia - jakim cudem zdołały do podejść tak niepostrzeżenie!
Próbował się cofnąć.  
W tym samym momencie poczuł jednakże sztywne palce dotykające ramienia, 
a kątem oka zdążył jeszcze złowić błysk światła odbitego na ostrzu szerokiego,
rzeźniczego tasaka...
 
Przedmieścia jednego z polskich miast, dom jednorodzinny, późny wieczór,
tego samego dnia...

Mały drewniany domek pokryty strzechą, głębokie cienie stopniowo spowijające
całą posiadłość. Słońce jeszcze nie zaszło nad horyzontem, ale tu, w otoczeniu
 wysokiego muru, zmierzch zapadał znacznie wcześniej. 
Z komina bije białawy, gęsty dym, w tym dymie niesie się na okolicę zapach pieczystego.
W okolicznych domach nikomu nie leci ślinka, odwrotnie, ludzie szybko zamykają okna, 
zapalają wonne kadzidełka i świeczki, żegnają się trwożliwie, niektórzy, przesądni, sypią
nawet sól na progach i pod parapetami...
W domku na końcu drogi trzy staruszki siedzą przy suto zastawionym stole..., ogryzają
do kości jedną z niespodziewanych zdobyczy, upieczoną (niemal) w całości, w sosie
własnym, obok stoi gar świeżo ugotowanej czerniny, oraz misa z usmażoną na złocisty
brąz, obłożoną rodzynkami i jabłkami wątrobą..., a do tego ziemniaczki i marchew 
z własnego, jakże bujnego ogródka. 
Zdawałoby się, sielski widok spokojnej rodzinki. Przeszkadza tylko kształt pieczeni,
jabłko w zębach upieczonej głowy i ciemne, ziejące ostatnim przerażeniem oczodoły
osiłka, który dziś miał pecha wpaść do wilczego dołu...

Przedmieścia jednego z polskich miast, dom jednorodzinny, przedświt.   

Spójrzmy ostatni raz na ogródek za domkiem, grządki pielą się aż miło, kwiecie mieni 
wszelkimi odcieniami tęczy, drzewa rozrastają się  i pełne są czerwonych lub złocistych
owoców. Wprawdzie, nie możemy dojrzeć tego, co jest pod korzeniami, ale, może to 
i lepiej? 
P.S. 
Ja tam już nie wrócę, bo wtedy, gdym schodził ostrożnie ze starego, rozłożystego dębu,
z lornetką i zeszytem w dłoni, a duszą na ramieniu... 
Pół godzinki wcześniej, tuż pod pniem ujrzałem siwą czuprynę, błysnęły złowieszczo 
złote pierścionki, i szept jak szelest ostrza skalpela ciągniętego po skórze..., pozwolił 
mi nabrać do wszystkiego, właściwego dystansu.
- Zastrzegamy sobie anonimowość, synku..., odważnyś, ale uważaj z podawaniem 
zbyt wielu danych - wiesz, miasto, kraj, uliczka bez nazwy..., pisz co chcesz, ale parę 
spraw przemilczysz, tak będzie lepiej, wiesz...  
Jak widać powyżej, posłuchałem dobrej rady...


Koniec. 
 
 


poniedziałek, 4 grudnia 2023

O poranku...

Dziś wrzucam tekst - który dotąd opublikowany i wydany - był wyłącznie w ramach 
II Almanachu - Koła Literatów im. Romana Landowskiego w Tczewie...

Świt dżdżysty rozświetlił smugą różowego światła szarą szarfę mgły nad powierzchnią
stawu. Pierwszy poryw wichru zaszeleścił trzciną. Słońce podniosło nad horyzont swe
pomarańczowe oko, a krajobraz rozbłysnął naraz gamą barw jaskrawych i zarazem
intensywnie ulotnych. 
Trel skowronka zawtórował gwizdom kosa. Rozśpiewały się inne ptaki i żaby. 
Z norki tego dnia po raz pierwszy wyjrzał bystry pyszczek jaszczurki, a potem...,
potem nagle wszystko ścichło. 
Oto drogą, głośno tupiąc, nadchodził człowiek. 
Wędkarz doszedł nad brzeg stawu, rozsiadł się na płaskiej, piaszczystej, choć wąskiej 
plaży. Rozłożył sprzęt wszelaki, założył na hak przynętę. Zaterkotał kołowrotek.
Zamaszysty ruch wędziska rozdarł powietrze świetlistym łukiem i swoistym świstem,
posyłając zestaw aż na środek akwenu. 
Wędkarz odłożył wędzisko na podpórki i zamarł pozornie spokojny, w rzeczywistości
zaś głęboko zanurzony w niespokojnym oczekiwaniu. Siedział nieruchomy i wiele 
minut upłynęło nim nagle poderwał głowę, by nieprzychylnie łypnąć okiem 
ku dalekiemu poboczu szerokiej szosy, którą szedł akurat miejscowy Szymon Szalony, 
ciągnący za sobą ciężką kosę, wydającą przy tym straszliwy stalowy szelestozgrzyt...
Spojrzenie przypadkowe nie ma mocy sprawczej, a jednak Szymon w tej chwili 
właśnie wdepnął w śliskie błoto i upuścił swe ostre jak skalpel narzędzie. 
Kosa z przeraźliwym jękiem wyrżnęła w żyta gęsty szpaler. 
Szrapnel ostrza szarpniętego kantem polnego głazu wystrzelił wprost w szerszenie oko,
aż owad zachwiał się w locie i spadł..., by jednak zaraz z brzęczeniem złowieszczym
w przestwór nieboskłonu wystrzelić! 
W ciszy brzemiennej, tylko pszczoły w pszenicy łanie zaklaskały rozentuzjazmowane.
Tymczasem Szymon Szalony ze szlamu się szybko wygrzebał, zdecydowanym ruchem
kosę poderwał i poszedł znów szosy skrajem. 
Wszystko to widział stary grzybiarz pochylony nad ściółką brzozowego zagajnika.
Z naganą na Szymona patrząc ramionami wzruszył po czym poczłapał w głąb lasku,
kołysząc wiklinowym koszem.
W tym samym czasie, dźwiękami dziwnymi przebudzony, chrząszcz zaszeleścił w zbożu.
Hałaśliwie łażąc sam zbudził świerszcza, a ten zaraz rozmigotał nóżkę w niemal 
nieuchwytnym ruchu, o skrzydło ją potarł i brzmieć zaczął iście, jak chrząszcze w trzcinie,
lecz nie w Szczebrzeszynie, a pod Świebodzinem. 
Grzybiarz w lesie się zatrzymał, bowiem, choć już wypatrzył wielki kapelusz 
podgrzybka, nie ruszył, póki nie odsłuchał odgłosów stawonogów. Łezkę z oka otarł,
przypomniawszy sobie poranki spędzone w stogach siana - gdy rozpoczął pierwszą młodzieńczą jeszcze wyprawę - przez szczególne polskie miejscowości. 
Zaczął w przyległym do licznych jezior Pszczewie, przeszedł przez Szarcz, 
by zawrócić na Międzyrzecz i Skwierzynę, zaszedł do Świdwina, kolejne dni spędzając
w Koszalinie. Następnie skierował się na Słupsk, Ustkę i Kościerzynę, odwiedził 
rodzinę w Szczerbięcinie i Pietrzwałdzie, zatańczył na weselu znajomka 
w Będźmierowicach, zaszedł do Dzierżążna, by zakończyć podróż w Tczewie...
W końcu grzybiarz stary spojrzał hen ku horyzontowi, sięgnął po kozik i zajął się 
zbieraniem podgrzybków.  
Wędkarz tymczasem, nieświadomy toczących się wokół wydarzeń, zobaczył tańczący
na wodzie spławik i szarpnął wędziskiem. Terkot kołowrotka tak przyspieszył, 
że zdać się mógł teraz jednostajnym szelestem, a wędzisko wygięte do oporu znaczyło 
tylko jedno - na drugim końcu zestawu tkwiła wielka ryba!
Walcząc o życie, leszcz szeroki jak szufla do śniegu silnie targnął żyłką, zrobił wszystko,
by uciec. Na próżno. Wędkarz spokojnymi odruchami rutyny przezwyciężył pierwsze 
roztrzęsienie. Ściągał żyłkę pewnie, przesuwając wędzisko to w lewo, to w prawo, 
aż w końcu wygrał. 
Leszcz na brzegu leżał płasko, żegnając się z życiem, lecz zaskoczył go wędkarz 
rozanielony, gdy aparat wyciągnął, fotkę mu strzelił, całusa w nos dał i z powrotem 
do wody wrzucił...
Oszołomione zwierzę płetwami machnęło i szczęśliwie, pomknęło w toń. 
Wędkarz na brzegu posiedział, po czym przełamał zmęczenie, sprzęt swój pozbierał
i wkrótce odszedł. 
Spać dziś będzie spokojnie, przeświadczony, że samo dobro uczynił, zapomniawszy, 
że nim rybę wypuścił życie jej darując, pierwej ją hakiem pokaleczył, śmiertelnie
wystraszył i potężnie wymęczył... 
Lecz tak to już jest, z Homo sapiens... 

Koniec. 

P.S. 
Gdyby komuś się ten tekst przydał na dyktando..., to proszę bardzo, byle tylko w miarę
możliwości wspomnieć (dopisać), kto jest jego autorem - a to, że niejaki: 
Paweł Tadeusz Galiński. 

Jako, że obrazy, skończone lub (częściej) w trakcie - schną sobie spokojnie, a w pracowni na trzymanie nowych miejsca chwilowo brakło..., nadszedł czas blogów uzupełniania, 
tak w treści rozliczne, jak i kolejne teksty - a tych mam, gotowych i prawie, całkiem 
sporo. Nie powiem tym razem kiedy je wrzucać będę, ale najprawdopodobniej w ciągu 
najbliższych 7 - 10 dni, nim znów się w pracowni malarskiej na świat zamknę... 





środa, 11 października 2023

Lisek chytrusek - level master.

 Dziś opowiadanie / esej / tekst nieco ironiczny, dotyczący realnej sytuacji..., 
pod tytułem: "Lisek chytrusek level master"
(w  pełni po polsku - Lisek chytrusek poziom mistrza).

Tego lata wiele dni spędziłem na spacerach po okolicy, czasem sam, czasem z moją
mamą, czasem w innym gronie. To akurat wątek poboczny, zatem nie będę go rozwijał. 
W każdym razie, podczas tych licznych wypadów bardzo uważnie obserwowałem 
otaczające krajobrazy miasta, okolic podmiejskich, pobliskich łąk, pól uprawnych 
czy wijącej się szeroką wstęgą Wisły, szczególną uwagę zwracając na wszelkie
zwierzaki, od najmniejszych po...
Tego dnia wracałem już do domu po długim spacerze. Od dworca kolejowego ulicą 
prostopadłą do ulicy Gdańskiej, gdzie na przeciw jest cmentarz, a po mojej nieużytki
za ogrodzeniem. Nieużytki porośnięte wysokimi trawami, krzewami i drzewami, 
z zwałem ziemi, betonu i cegieł po rozebranych budynkach. 
Dookoła poza cmentarzem teren ten otaczają ruchliwe ulice, dworzec, parkingi, 
osiedla i domki jednorodzinne. Dalej, jeszcze co najmniej kilometr w każdą stronę 
jest miasto..., kolejne osiedla, torowiska, przedsiębiorstwa i inne. 
Można powiedzieć, że to jedna z ostatnich większych, leżących odłogiem działek 
nie w środku, ale jednak blisko centrum miasta. 
Idąc jakby mimochodem, oglądałem kszaczory, aż tu nagle coś się poruszyło. 
Trawa była wypalona pełnią lata - w odcieniach od lekkiej zieleni przez typowy koloryt 
siana, aż po odcienie rdzawe, także dopiero po chwili zorientowałem się, na co patrzę. 
Lis. Młody lis, siedział sobie może 2 metry od oddzielającego nas płotu i teraz już, też 
z lekkim zdziwieniem, ale bez wyraźnego niepokoju, przyglądał się nam. 
Cóż, sięgnęliśmy po komórki, potem zaczęłiśmy robić zdjęcia. Liskowi nie przypadły 
do gustu nasze ruchy i zainteresowanie, ale nadal z (przynajmniej pozorowanym) 
spokojem przeciągnął się, wstał i poszedł w głębszą trawę. Wchodził w gęstwinę powoli
prawie - jak by nam mówił "no już dość cudaki, spadajcie, nie mam ochoty na sesję 
fotograficzną, pa pa"... I znikł nam z oczu. Poniżej nieco zdjęć, być może nie najlepszych,
ale...  



O matko z córką, znowu dwunogi... 

Gdzie tu pójść...

Najlepiej przed siebie... 

E, nie chyba jestem za blisko płotu... 

O, i to jest właściwy kierunek... 

I zniknął... 

Moglibyście zapytać, no dobrze, lis jak lis, zatem, czemu "level master"? 
A..., ponieważ ten konkretny lis był jak u siebie, a jednak niemal w środku sporego 
pomorskiego miasta. W dzikości przyrody, a tuż obok ludzi, od których jednak, 
pozostawał całkiem bezpieczny, powiedziałbym po reakcjach, wręcz nami znudzony...
Całkiem wolny, choć niby za płotem, pytanie istotne, czy on czy my jest prawdziwie 
wolny, realnie bezpieczny..., kto tu kogo obserwuje, kto tu się komu na co dzień
 przygląda... i żyje sobie całkiem, jak chce. Ile lisów w okolicy miasta ma tak dobre
 warunki? Tak całkowicie pełne bezpieczeństwo, nawet od myśliwych, bo w na terenie
aglomeracji strzelać nie wolno... 
Lisek chytrusek, albo mały mądrala - spokojnie, bez pośpiechu, bezpiecznie, bez płacenia
podatków, czynszu czy wynajmu działki, mieszka sobie niemal w sercu miasta... 
Mistrz. 


Koniec. 


A jutro, albo w najbliższych dniach, opowieść o kocie i myszy, potem o innym kocie, potem 

o okolicznych bezkręgowcach, potem o gołębiach i sowie i..., inne..., a nawet kolejne dyktanda 

i "horror w stawie" w relacji kilku postaci, w tym m.in., ropuchy, zimorodka i zaskrońca... 

Zapraszam!