Od kilku dekad rok-rocznie odwiedzam miasto mojej młodości.
Robię to pomimo zaawansowanego wieku i faktu, że właściwie nie ma tu już większości
znanych mi miejsc, ani przyjaciół i krewnych. Miasto szalenie się zmieniło, a najstarsi
znajomi albo odeszli w zaświaty, albo dawno stąd wyjechali, albo po prostu porwały
się przez dekady, nasze dawne układy.
Zazwyczaj odwiedzam to miejsce późną jesienią, krótko przed tym, nim łagodnie przejdzie
w zbyt chłodną (dla mnie), wiosnę.
W tym roku jest inaczej, rzuciło mnie tu bowiem szczególne, a kto wie, czy i nie ostatnie
z wielkich zamówień artystycznych.
Siedzę zatem (sącząc przez wbudowaną w hełm słomkę) - zimne, bezalkoholowe piwo,
w klimatyzowanym wnętrzu przestronnej restauracji, mieszczącej się przy rozbudowanej
imponująco Przystani - turystycznej części infrastruktury Portu Morskiego w Tczewie.
Jak wspomniałem, jestem już bardzo, bardzo stary, przynajmniej wedle miary mojej
młodości i w ogóle ludzi z wieku XX, ba, także pierwszej połowy XXI.
Ci, którzy przychodzą na świat w ostatnich trzech dekadach - mogą liczyć na niemal
400-letnie życie - oczywiście pomijając nieliczne, ale wciąż możliwe wypadki, ataki
czy kataklizmy. Ja jednak miałem już ponad 70 lat gdy odkryto technologię obcych
i choć i moje życie imponująco wydłużono, niestety nie aż tak, jak młodzieży
modyfikowanej genetycznie i nano-cybernetycznie - jeszcze w okresie prenatalnym.
Żyłem zresztą wystarczająco długo i w obecnym stanie nie chcę trwać jak roślinka.
Zresztą, przecież dalece nie od dziś wiemy, jako śmierć fizyczna (w znanych nam
wymiarach czasoprzestrzeni), nie jest bynajmniej końcem egzystencji.
Ot, zatem, zbliża się mój czas by podążyć w nieznane - nowe życie...
Cóż, zanim to nastąpi, minie pewnie kilka lat, a tu i teraz wypiję jeszcze jedno
piwo bez piwa, a jednak tak doskonale imitujące smak i zapach tradycji,
że zupełnie mi to nie przeszkadza.
Zresztą piwa prawdziwego, mimo, że jest nadal dostępne (choć w horrendalnej cenie),
nie mógłbym pić i z tej prostej przyczyny, iż już od paru lat przy życiu podtrzymują mnie
gównie liczne implanty - automatycznie kontrolujące przytroczone do pasa iniektory
potrzebnych mi na co dzień syntetycznych enzymów i hormonów, witamin i elektrolitów…
Ba, od 2 lat poruszam się jedynie w specjalistycznym kombinezonie wzmocnionym
inteligentnym egzoszkieletem - o czterech silnych odnóżach dolnych, z wygodnym
siedziskiem i również czterema ramionami - sterowanymi zarówno moimi rękami jak
i poprzez hełm dający mi niemal 360 stopni widoku na okolicę - widoku co prawda
wirtualnego - odtwarzanego poprzez zintegrowane implanty, liczne mikrokamery
i czujniki, sprzężone na dodatek, z interaktywnymi szkłami kontaktowymi.
Przyzwyczajam się jakoś w życiu do kolejnych niedogodności upływającego czasu,
przynajmniej, póki jeszcze ciało nie odmówiło mi (całkiem), posłuszeństwa, a myśl
śmiało biegnie ku horyzontowi (moich), zdarzeń.
Poza tym - bez tych wszystkich technologicznych ulepszeń nie przeżyłbym tu i teraz
nawet paru godzin, stanowczo nie piątego października, ledwie na skraju lata.
Mało kto dziś pamięta płynącą tu tak zwaną królową polskich rzek, rozciągające się
wokół - z jednej strony tereny depresyjne pod Elblągiem, Mazury, gdy od brzegu
morza oddzielało Tczew niemal 40 kilometrów lądu!
Tyle tu było grzybnych lasów, pięknych jezior, pól i łąk, a wśród nich liczne miejscowości.
Życie kwitło w najlepsze.
Obecnie Wisła wpada do morza jakieś 4 kilometry na południe od miasta.
Przez interaktywne lustrzane szyby restauracji - patrzę z rozrzewnieniem na imponującą
rekonstrukcję dawnych mostów tczewskich, obecnie połączonych licznymi kładkami,
z wzmocnionymi filarami i falochronami, w postaci zarówno zabytku, jak i sięgającego
daleko w morze mola…
Gdyby siedzieli tu ze mną dawni tczewscy przyjaciele, zapewne spytaliby, co tak
odmieniło nasz kraj (i świat również), a moja odpowiedź byłaby prosta – tak bardzo
nie chcieliśmy dostrzegać zmian wokół nas, że nawet gdy już owe zmiany przyspieszały
w oczach, to i tak wielu starało się je ignorować, a gdy było już niemal za późno by nie
doprowadzić do naszej własnej zagłady (a przynajmniej drastycznego spadku populacji),
nadal działaliśmy na łapu-capu, często emocjonalnie - przez co raczej tylko pogarszaliśmy
sytuację. Jednym z ówcześnie politycznie zachwalanych remediów - była kolonizacja
księżyca. Sam w sobie, jak większość projektów stricte politycznych, i ten pomysł
należał do skrajnie bezsensownych, niemniej okazało się (czystym łutem szczęścia),
że ot, waśnie na księżycu odkryto dawne bazy innego, znacznie starszego gatunku
- prawdopodobnie pozaziemskiego.
Starszego i oczywiście bardziej zaawansowanego. Nie udało nam się wprawdzie
odwrócić zmian klimatu, ale za to zmieniliśmy nasze miasta, domy,
technologię przetwarzania wody z morskiej w pitną, wydzielania z wody morskiej
masy minerałów, a także wolnego wodoru i tlenu. Także medycyna i zrozumienie
inżynierii genetycznej czy cybernetyki poszło nagle do przodu jakby o 200 lat
w ciągu kilku. W każdym razie, dzięki technologii obcych, przetrwaliśmy.
Objawem tego są m.in., wielopoziomowe miasta podziemne i charakterystyczne,
bo niemal wszędzie podobne budynki nadziemne - przypominające co do jednego
olbrzymie srebrzyste odwrócone miski, kule, albo jakby krople - zawsze z silnym,
lustrzanym odbiciem - pełne nowoczesnych paneli fotowoltaicznych i innych
urządzeń, których działania, doprawdy nie rozumiem.
Tczew, miasto z mojej przeszłości - tamto miasto, niespełna 60-tysięczne, zielone,
obecnie jest drugą aglomeracją Pomorza środkowego, rozlegle, z wielkim portem,
ale jałowe jak wszystko wokół, choć liczy sobie obecnie blisko 300.000 dusz.
Niemniej mało jest tu miejsc dookoła, które byłyby warte zwiedzania, tu nawet w środku
jesieni - przypadającej obecnie na listopad i grudzień - temperatury średnie wahają się
w okolicach 20 - 25 stopni... Niewiele życia można zdybać za granicami nadmorskich
miast i w nich samych. Dominuje tutaj jeden gatunek zwierzęcia kręgowego - sam
samozwańczo naczelny homo sapiens; oraz także jeden - towarzysz nam odwieczny,
bezkręgowiec o obłym ciele, szybkich odnóżach i mocnym pancerzu - niepokonany
mistrz surwiwalu - karaluch…
Wprawdzie nieliczni ekscentryczni bogacze, albo dobrze przystosowani outsiderzy
mieszkają jeszcze na uboczu, ale tak naprawdę poza siecią nielicznych, dużych miast
północnych (aż po Poznań i Warszawę) - tereny są stepowe, puste, pozbawione oaz
i jezior, zresztą szybko pustynniejące. Ba, również rzeki płyną tu tylko dzięki ścisłej
regulacji, także niestety nie sprzyjającej bogactwu życia, zresztą, gdy woda nabiera
temperatury ponad 50 stopni, życie stara się utrzymać jak najdalej od odcinka
ujściowego, żeby się po prostu, zwyczajnie, nie ugotować.
Ot, zamyśliłem się co nie co, zapatrzony w tczewskie molo, oczyma wyobraźni widziałem
dawne powodzie i wysokie wody w szerokim korycie Wisły, mosty, z których kolejowy
był przejezdny jeszcze w 2060, choć brzeg morza sięgał już wówczas przedmieść
Malborka (a wiele miast i wsi pomorskich dawno znikło pod falami)…
Wspominam, siedząc w restauracji nad brzegiem niemal gotującego się, martwego morza,
czekam aż temperatura spadnie, na skraju dnia, lądu, własnego życia i kolejnego z wielu,
zbyt gorącego lata.
Koniec.
P.S.
wyłącznie, a raczej poważne przebudowanie treści - druga wersja została opublikowana
w obecnym, październikowym wydaniu "Kuriera Tczewskiego":
http://kuriertczewski.pl/aktualnosci - strona 13 / "Kącik literacki" stronę Kuriera można
znaleźć też na FB / Mecie (jak kto woli).