wtorek, 5 grudnia 2023

Cykl - Domek z ogródkiem..., cz. 2.



Taki sobie domek 

 
 
Rok 2023 - przedmieścia jednego z polskich miast, patrzymy

(ukradkiem), na dom jednorodzinny otoczony ogrodem. 


Na końcu ślepej uliczki spokojnego osiedla, stoi niewielki domek

otoczony ogrodem. Ogród choć nieduży, kipi odcieniami zieleni, wręcz 

wylewa się zza ogrodzenia... 

Ciszę dnia przerywają tylko trele ptaków i daleki odgłos kumkających żab. 

Dom jest drewniany, kryty tradycyjną, szarawo złocistą strzechą, gdzie 

nie gdzie poznaczoną zielenią mchu i innych drobnych roślinek

Okna stare, drewniane, o ciemnej barwie lakierowanego drewna. 

Framugi zdają się nawet miejscami lekko zmurszałe, lecz szyby świecą

zadziwiającą czystością. 

Właściciele zupełnie nie dbają o szczegóły, nie przycinają drzew ani krzewów,
 
winnej latorośli i innych pnączy, które swobodnie przechodzą przez wysoki,
 
ceglany mur otaczający posesję. Zdawałoby się, oaza spokoju i ciszy...


Przedmieścia jednego z polskich miast, ten sam dom jednorodzinny, 

godzinę później. 


W cichej, ślepej uliczce pojawia się znienacka kilka dziwnych postaci.
 
Trzech wysokich i barczystych mężczyzn - na ugiętych lekko nogach 

ostrożnie przemyka pod murem otaczającym posesję. 

Są ubrani w moro, które dobrze zlewa się z zielenią ogrodu i ciemniejszymi

odcieniami pnączy okalających mur. 

Cała trójka jest zakapturzona, na plecach mają spore, jakby wojskowe 

plecaki. Przystając pod szczególnie bujnie rosnącym pnączem winorośli, 

najwyższy z mężczyzn szepce:

- Dobra, chłopaki, teraz jeszcze ciszej, wchodzimy po tym pnączu, potem
 
prościutko do ścieżki i do domu, tam wiecie (tu wyjął zza paska długi nóż)

- rach ciach, potem pakujemy fanty, powinniśmy się uwinąć w pięć minut.
 
- Sprawdził ty, czy łone som tamuj same? - wyraził wątpliwość jeden 

z pozostałych...

- Oczywista rzecz, że sprawdziłem, to tylko trzy starowinki, wszystkie 

pod 80'tkę..., co najmniej, hehehe, no, to do roboty!

Pozostali też zarechotali, pokiwali łbami i..., cała trójka raźno zabrała się 

do realizacji niecnego planu. Przeleźli przez mur, wylądowali miękko, 

wciąż na ugiętych nogach, skoczyli do przodu, ku ścieżce. 

Gdy pierwszy pokonał czwartą płytę chodnika, środkowy bandyta nagle 

zakwiczał jak zarzynane prosię i dosłownie zapadł się pod ziemię!

Kwik urwał się zaraz potem, dosłownie jak ucięty nożem, albo tasakiem...

Pozostali wyhamowali gwałtownie, w dwóch krokach dochodząc do 

postrzępionej dziury ziejącej w murawie. 

Widok zatrzymał ich z opadłymi szczękami. Momentalnie pobledli

- wypisz wymaluj - jak świeżutko wyprane prześcieradła. 

Dłuższą chwilę, bez ruchu czy słowa wpatrywali się w klasyczny "wilczy dół". 

Trzy metry w dół, dwa średnicy, a dno najeżone dziesiątkami szpikulców 

starannie zastruganych i regularnie powbijanych w grunt

Nawet nie pomyśleli by sprawdzić czy ich kompan żyje, było widać, że nie. 

Przywódca zacisnął pięści i słyszalnie zazgrzytał zębami lecz nie uciekł, 

jak należało. Wyobraźnię wprawdzie miał sporą, ale w tym momencie 

wszelkie wizje zbladły przy myśli, co zrobi staruszkom, gdy już je dorwie! 

Szef, jedyny w grupie absolwent podstawówki, zachowawszy odrobinkę 

zdrowego rozsądku - już na początku swoich kumpli posłał przodem. 

Także i teraz pierwszy ku drzwiom domu - ruszył głupszy osiłek. 

Choć szef poszedł ostrożniej i zabrało mu to niemal minutę, nie dostrzegł 

innych "niespodzianek". Doszli do ścian bezpiecznie, wyjęli noże i od razu 

nabrali pewności siebie.

Za wcześnie!

Drzwi wybite kopniakiem osiłka - natychmiast ujawniły dziwaczny, 

skomplikowany mechanizm - z ostrym gwizdo-świstem spod podłogi 

wychynęło ostrze kosy! Nadziany na nią osiłek wyglądał jak chrząszcz 

nabity na szpilkę zwariowanego entomologa, albo krewetka na wykałaczce! 

Zadrgał gwałtownie, bezsensownie pomachał kończynami i zapiszczał 

jak myszka, ścichł i to by było na tyle. 

Przywódcy dobrą chwilę zabrało skojarzenie, co tu się właśnie stało, 

lecz potem, jak ręką odjął przeszła mu chętka na fanty seniorek. 


Wizja ściągania z palców ich złotych pierścionków, którymi tak 

otwarcie obnosiły się na ulicy, uznał za sprawę stanowczo nieopłacalną. 

Odwrócił się na pięcie by odejść i od razu nadział na idealnie 

wyostrzone zęby wideł, trzymanych wspólnie przez dwie staruszki!

Wrzasnął z bólu i zaskoczenia - jakim cudem zdołały do podejść tak

niepostrzeżenie! Próbował się cofnąć.
  
W tym samym momencie poczuł jednakże, sztywne palce dotykające 

ramienia, a kątem oka zdążył jeszcze złowić błysk światła odbitego

na ostrzu szerokiego, rzeźniczego tasaka...
 

Przedmieścia jednego z polskich miast, dom jednorodzinny, 

późny wieczór, tego samego dnia...


Mały drewniany domek pokryty strzechą, głębokie cienie stopniowo 

spowijające całą posiadłość. 

Słońce jeszcze nie zaszło nad horyzontem, ale tu, w otoczeniu wysokiego 

muru, zmierzch zapadał znacznie wcześniej. 

Z komina bije białawy, gęsty dym, w tym dymie niesie się na okolicę zapach

pieczystego. W okolicznych domach nikomu nie leci ślinka, odwrotnie, ludzie

szybko zamykają okna, zapalają wonne kadzidełka i świeczki, żegnają się

trwożliwie, niektórzy, przesądni, sypią nawet sól na progach i pod parapetami...

W domku na końcu drogi, trzy staruszki siedząc przy suto zastawionym stole, 

ogryzają do kości jedną z niespodziewanych zdobyczy, upieczoną (niemal) 

w całości, w sosie własnym; obok stoi gar świeżo ugotowanej czerniny, oraz 

misa z usmażoną na złocisty brąz, obłożoną rodzynkami i jabłkami wątrobą..., 

a do tego ziemniaczki i marchew z własnego, jakże bujnego ogródka. 

Zdawałoby się, sielski widok spokojnej rodzinki. Przeszkadza tylko kształt 

pieczeni, jabłko w zębach upieczonej głowy i ciemne, ziejące ostatnim

przerażeniem oczodoły osiłka, który ledwie kilka godzin temu miał pecha

wpaść - do wilczego dołu...


Przedmieścia jednego z polskich miast, dom jednorodzinny, przedświt.  

 
Spójrzmy ostatni raz na ogródek za domkiem, grządki pielą się aż miło, 

kwiecie mieni się wszelkimi odcieniami tęczy, drzewa rozrastają się i pełne 

są czerwonych lub złocistych owoców. Wprawdzie, nie możemy dojrzeć tego, 

co tak ten ogród użyźnia ale, może to i lepiej? 


************************************


Rok 1865, wieś z dala od przedmieść pewnego miasteczka, sierpniowe
 
popołudnie, kryty strzechą domek z niewielkim ogrodem, ogrodzonym

wysokim murem: 


Pod dom podjeżdża dorożka zaprzężona w cztery konie, z wnętrza wychodzą
 
ostrożnie trzy staruszki, w strojach bogatych, na rękach i szyjach błyszczy złoto, 

towarzyszy im dwóch potężnych młodych ludzi, a gdy dorożka odjeżdża

staruszki kierują się ku domu, obaj wyciągają zza kurtek długie noże, 

wchodzą razem z paniami do domu - czy muszę dodawać, że młodzieńców owych, 

nikt już nigdy nie widział? 


***********************************************************


Dawno dawno temu, jeszcze wiek minie, nim Mieszko I zacznie 

jednoczyć miejscowe plemiona:


Ogromny dąb przesłania horyzont, wokół niego dzikie łąki i lasy, pod nim 

płonie duże ognisko, a ponad nim wisi, w tej chwili pusty, choć świeżo 

narychtowany rożen;

lasu wybiegają dwie pięknie dziewczyny, właściwie nagie, za nimi biegnie 

równie piękny młodzieniec, już już zrzucający kaftan, już już witać się chce 

z "gąskami" - nie dostrzega trzeciej pięknej istoty, która zachodzi go z tyłu, 

wychodząc jakby wprost z pnia wielkiego drzewa, z szpikulcami części 

poroża jelenia - w obu dłoniach! 

Ruch jej jest szybki jak mgnienie oka i już, moment mija i wszystkie trzy

istoty razem, biorą pod ramiona zwiotczałe ciało i - i to chyba nie jest dobry 

pomysł, opisywać - co z nim zrobiły i gdzie mu (wspomniany już rożen) wbiły! 



Koniec! 


poniedziałek, 4 grudnia 2023

O poranku...

Dziś wrzucam tekst - który dotąd był opublikowany i wydany - w ramach 
II Almanachu Koła Literatów im. Romana Landowskiego w Tczewie...


O poranku


Świt dżdżysty rozświetlił smugą różowego światła szarą szarfę mgły nad powierzchnią
stawu. Pierwszy poryw wichru zaszeleścił trzciną. Słońce podniosło nad horyzont swe
pomarańczowe oko, a krajobraz rozbłysnął naraz gamą barw jaskrawych i zarazem
intensywnie ulotnych. 
Trel skowronka zawtórował gwizdom kosa. Rozśpiewały się inne ptaki i żaby. 
Z norki tego dnia po raz pierwszy wyjrzał bystry pyszczek jaszczurki, a potem...,
potem nagle wszystko ścichło. 
Oto drogą, głośno tupiąc, nadchodził człowiek. 
Wędkarz doszedł nad brzeg stawu, rozsiadł się na płaskiej, piaszczystej, choć wąskiej 
plaży. Rozłożył sprzęt wszelaki, założył na hak przynętę. Zaterkotał kołowrotek.
Zamaszysty ruch wędziska rozdarł powietrze świetlistym łukiem i swoistym świstem,
posyłając zestaw aż na środek akwenu. 
Wędkarz odłożył wędzisko na podpórki i zamarł pozornie spokojny, w rzeczywistości
zaś głęboko zanurzony w niespokojnym oczekiwaniu. Siedział nieruchomy i wiele 
minut upłynęło nim nagle poderwał głowę, by nieprzychylnie łypnąć okiem 
ku dalekiemu poboczu szerokiej szosy, którą szedł akurat miejscowy Szymon Szalony, 
ciągnący za sobą ciężką kosę, wydającą przy tym straszliwy stalowy szelestozgrzyt...
Spojrzenie przypadkowe nie ma mocy sprawczej, a jednak Szymon w tej chwili 
właśnie wdepnął w śliskie błoto i upuścił swe ostre jak skalpel narzędzie. 
Kosa z przeraźliwym jękiem wyrżnęła w żyta gęsty szpaler. 
Szrapnel ostrza szarpniętego kantem polnego głazu wystrzelił wprost w szerszenie oko,
aż owad zachwiał się w locie i spadł..., by jednak zaraz z brzęczeniem złowieszczym
w przestwór nieboskłonu wystrzelić! 
W ciszy brzemiennej, tylko pszczoły w pszenicy łanie zaklaskały rozentuzjazmowane.
Tymczasem Szymon Szalony ze szlamu się szybko wygrzebał, zdecydowanym ruchem
kosę poderwał i poszedł znów szosy skrajem. 
Wszystko to widział stary grzybiarz pochylony nad ściółką brzozowego zagajnika.
Z naganą na Szymona patrząc ramionami wzruszył po czym poczłapał w głąb lasku,
kołysząc wiklinowym koszem.
W tym samym czasie, dźwiękami dziwnymi przebudzony, chrząszcz zaszeleścił w zbożu.
Hałaśliwie łażąc sam zbudził świerszcza, a ten zaraz rozmigotał nóżkę w niemal 
nieuchwytnym ruchu, o skrzydło ją potarł i brzmieć zaczął iście, jak chrząszcze w trzcinie,
lecz nie w Szczebrzeszynie, a pod Świebodzinem. 
Grzybiarz w lesie się zatrzymał, bowiem, choć już wypatrzył wielki kapelusz 
podgrzybka, nie ruszył, póki nie odsłuchał odgłosów stawonogów. Łezkę z oka otarł,
przypomniawszy sobie poranki spędzone w stogach siana - gdy rozpoczął pierwszą młodzieńczą jeszcze wyprawę - przez szczególne polskie miejscowości. 
Zaczął w przyległym do licznych jezior Pszczewie, przeszedł przez Szarcz, 
by zawrócić na Międzyrzecz i Skwierzynę, zaszedł do Świdwina, kolejne dni spędzając
w Koszalinie. Następnie skierował się na Słupsk, Ustkę i Kościerzynę, odwiedził 
rodzinę w Szczerbięcinie i Pietrzwałdzie, zatańczył na weselu znajomka 
w Będźmierowicach, zaszedł do Dzierżążna, by zakończyć podróż w Tczewie...
W końcu grzybiarz stary spojrzał hen ku horyzontowi, sięgnął po kozik i zajął się 
zbieraniem podgrzybków.  
Wędkarz tymczasem, nieświadomy toczących się wokół wydarzeń, zobaczył tańczący
na wodzie spławik i szarpnął wędziskiem. Terkot kołowrotka tak przyspieszył, 
że zdać się mógł teraz jednostajnym szelestem, a wędzisko wygięte do oporu znaczyło 
tylko jedno - na drugim końcu zestawu tkwiła wielka ryba!
Walcząc o życie, leszcz szeroki jak szufla do śniegu silnie targnął żyłką, zrobił wszystko,
by uciec. Na próżno. Wędkarz spokojnymi odruchami rutyny przezwyciężył pierwsze 
roztrzęsienie. Ściągał żyłkę pewnie, przesuwając wędzisko to w lewo, to w prawo, 
aż w końcu wygrał. 
Leszcz na brzegu leżał płasko, żegnając się z życiem, lecz zaskoczył go wędkarz 
rozanielony, gdy aparat wyciągnął, fotkę mu strzelił, całusa w nos dał i z powrotem 
do wody wrzucił...
Oszołomione zwierzę płetwami machnęło i szczęśliwie, pomknęło w toń. 
Wędkarz na brzegu posiedział, po czym przełamał zmęczenie, sprzęt swój pozbierał
i wkrótce odszedł. 
Spać dziś będzie spokojnie, przeświadczony, że samo dobro uczynił, zapomniawszy, 
że nim rybę wypuścił życie jej darując, pierwej ją hakiem pokaleczył, śmiertelnie
wystraszył i potężnie wymęczył... 
Lecz tak to już jest, z Homo sapiens... 

Koniec. 

P.S. 
Gdyby komuś się ten tekst przydał na dyktando..., to proszę bardzo, byle tylko w miarę
możliwości wspomnieć (dopisać), kto jest jego autorem - a to, że niejaki: 
Paweł Tadeusz Galiński. 






poniedziałek, 17 lipca 2023

Polowanie (fotograficzne), na sowy uszatki...

W poszukiwaniu sów spacerowałem po osiedlu, a właściwie prawie wyłącznie 
po okolicznym fyrtlu (w polskim powszechnym - po najbliższym podwórku), 
między blokiem moim (skąd sowy obserwuję), a kolejnymi dwoma, najbliższymi 
- w przestrzeni placu zabaw.  
Sów, wedle opinii ornitologa (jak dowiedziałem się od sąsiadów), jest 5, dorosła 
i 4 młode. Młode już rzadko piszczą, co oznacza, że niedługo "odlecą na swoje"
ale dorosła krąży po osiedlu, co wiem, bo wczoraj ganiałem za nią po okolicy,
obserwując. Zdjęć udało się zrobić tylko kilka i słabiutkich. Cóż..., za szybka była 
dla aparatu w smartfonku. Nie jest jednak tak najgorzej, ponieważ kilka dni temu 
udało mi się zdybać młodą sowę - "piszczałkę" (głośno domagającą się dokarmiania), 
na daszku nad wejściem do jednej z klatek. Była na tyle miła, że pozowała spokojnie. 
No to siup - kilka zdjęć - na niektórych wyraźnie widać i upierzenie, 
i charakterystyczne piórka na głowie, układające się w "uszy"... 
Na jakość zdjęć wpływa przede wszystkim późno - wieczorna pora ich 
wykonania. Niestety, w tak nikłym świetle komórkowe obiektywy i matryce 
ujawniają swoją niedoskonałość - w dzień, w pełnym świetle - mniej zauważalną. 

Młodziak na rynnie 1. 

Młodziak na rynnie 2

Młodziak na rynnie zauważył dwunoga... 

Młodziak na rynnie cz 4. 

Młodziak na rynnie spoko ignoruje dwunogi...

Diabołek - tu dobrze widać "uszy" Uszatki... 

Tym razem zauważyłem dorosłą sowę, niestety było już bardzo późno...  

Dorosła - większa, wyraźniejszy ogon i szersze skrzydła...




sobota, 8 lipca 2023

Tczewskie sowy!

Dziś znów coś innego niż miało być..., choć też o ptakach. 
Otóż, nie tak dawno, na drzewie, dosłownie 10-15 metrów od naszego bloku, 
(na sporym tczewskim osiedlu) - zauważyliśmy sowę. 
Siedziała sobie na gałęzi w środku upalnego dnia. 
Spać nie mogłaby zresztą także - z powodu kilku kosów, które usilnie próbowały 
ją odpędzić. Zapewne miały na drzewie swoje gniazda, a sowa, jak by nie patrzeć, 
to typowy drapieżca. Zrobiłem sowie zdjęcia, wprawdzie w cieniu drzewa, ze sporej 
odległości, wyszły one tak sobie, niemniej najlepsze - poniżej: 




Mimo kiepskiej jakości, myślę, że nie ma wątpliwości, co to za ptaszyna siedzi 
na gałęzi akacji... Sówka nie imponowała rozmiarem, może ze 35-40 cm długości 
ciałka (porównaniem były kosy), zatem, zapewne jest to podrośnięte pisklę uszatki,
zwłaszcza, że skrzydła ma szerokie i długaśne, "na oko" co najmniej 70-80 cm. 
Skąd wiem, jakie ma skrzydła? Ponieważ odkąd dowiedziałem się, że gniazduje 
w zagajniku na osiedlu, obserwuję je niemal codziennie, a właściwie, co wieczór, 
bo najczęściej polatują sobie po placu zabaw albo koło bloku - dopiero po zachodzie
słońca. Na razie nie udało mi się znaleźć ich gniazda, ani zrobić lepszych zdjęć, lecz..., 
to tylko kwestia czasu. 
Dawniej po osiedlu latała znacznie większa sowa, najprawdopodobniej także 
sowa uszata, lecz dorosła. Tę wielką sowę pierwszy raz zobaczyłem pod domem, 
w śnieżny wieczór wigilijny, w roku 2004... 
Dopiero pół godziny minęło od zachodu słońca, ale było zarazem i ciemno 
jaskrawo - od ciężkich, dużych płatków gęsto padającego śniegu...
Zajęty pomocą w krojeniu świątecznej sałatki, całkiem przypadkiem wyjrzałem 
przez okno i na drzewie obok wejścia zobaczyłem coś, co w pierwszej chwili 
wziąłem za dorodnego, czarnego kota. Lecz zwierz szybko rozwiał moje wątpliwości, 
gdy nagle, nie ruszając się z miejsca, niemal o 180 stopni obrócił w moim kierunku 
głowę z wielkimi, złotymi oczami. Wyraźne były też odstające wysoko pióra na głowie, 
przypominające uszy kota czy lisa. W tej chwili przywołałem z pokoju resztę rodzinki. 
Nikt jednak nie chciał dać wiary moim słowom, wszyscy jednogłośnie orzekli, 
że to zwykły kot. 
Z tym, że ów "kot" - dosłownie jakby wczuł się w rolę  - w tej samej chwili 
rozpostarł ogromne, szerokie skrzydła i z gracją, a zarazem bezszelestnie,
spłynął z drzewa i uleciał w noc... Ta sowa była naprawdę duża, sądzę, 
że wtedy, po raz pierwszy na żywo widziałem Puchacza!
Potem jeszcze kilka razy widziałem te sowy w locie, raz nawet z szczurem
w sporej łapie, potem kiedyś na dachu samochodu, ale nie udało mi się zbliżyć 
na tyle, by wykonać dobrą fotę. Na szczęście nie ja jeden obserwowałem to zwierzę. 
Dużych sów nie widziałem potem wiele lat, za to często słyszałem na osiedlu
 pohukiwania pójdźki, a nawet krzyki syczka, tyle, że nigdy jakoś tych 
sówek nie widziałem. Aż w końcu okazało się, że po mieście polatują
pisklęta sowy uszatej (ponoć, aż 4...). Zawsze wiedziałem, że Tczew jest
miastem pełnym życia... 
Piszę dziś, na "gorąco", ponieważ dosłownie przed godzinką, z balkonu,
obserwowaliśmy kilkanaście przelotów puszczyków, co najmniej trzech...
Ot, za daleko i zbyt już ciemno było, by robić fotki. 
Za jakiś czas będzie i inny tekst o sowach, ale najpierw muszę skończyć 
pracę nad nieco już zaległym (według moich planów), opowiadankiem 
o gołębiach... 
Słowem zakończenia..., przypomniało mi się właśnie, jak w roku 2005, będąc 
na weselu kuzyna tuż pod Kazimierzem Dolnym nad Wisłą..., nocne tańce 
wystraszyły dosłownie całe stado sów..., wyszedłem sobie na powietrze by 
odpocząć od krzyków i rozmów o niczym, patrzę w górę, a tam...
Tylu sów na raz nie widziałem już nigdy potem. 
Niesamowity widok. 

Na koniec polecę fajną stronę o polskich sowach: 

http://sowy.sos.pl/atlas-rozpoznawania-sow/ 


The End. 



piątek, 7 lipca 2023

Sprytny jak gołąb...

 

Odkąd pamiętam, a wedle słów rodziców - nawet wcześniej, uważnie obserwowałem 
otaczający mnie świat. Cieszyłem się "jak dziecko" (często nadal tak jest), widząc 
najdrobniejsze żywe stworzenia, mrówki, chrząszcze, pająki, kijanki, ropuchy, węże 
i jaszczurki, wszelkie wróble, sikorki, dzwońce, zięby, ale i inne, pokaźniejszych 
rozmiarów jak kawki, kruki, gołębie, mewy, kuny, koty, i..., wszystkie inne. 
Strach czułem jedynie wobec zagrożeń rzeczywistych, bojąc się niewytresowanych,
półdzikich psów, dzików - zwłaszcza loch z młodymi, a także szerszeni, czy os... 
Był to jednak zawsze strach racjonalny. Pamiętam, jak kiedyś, mając może z 14 lat,
pierwszego dnia wakacji - na parkingu przy ośrodku wypoczynkowym zauważyłem
zwiniętą w kłębek, ewidentnie przestraszoną żmiję.
Nie myśląc wiele postanowiłem jej pomóc. Wiedziałem wszakże, że wzięcie jej
na ręce - jak zaskrońca czy jaszczurkę - nie wchodzi w grę, zatem poszukałem 
rozwidlony na końcu kijek, taki półtorametrowy, po czym jak gąskę, czy kurę, 
przeprowadziłem "taś taś" żmijkę przez ulicę - ku nieodległej ścianie lasu...
W trakcie tej czynności spotkało mnie dwoje starszych ludzi, mówiąc, że fajny 
zaskroniec i że jestem dobrym chłopcem chcąc mu pomóc..., ja od dzieciństwa 
"zbyt" szczery, od razu sprostowałem, że to żmija. Reakcja starszych ludzi wprawiła
mnie (i nadal wprawia), w solidne rozbawienie, bo podskoczyli niemal jak postacie 
z  kreskówek i uciekli, rzucając na mnie spojrzenia, jak na kompletnego wariata... 
Ten niekrótki wstęp wynika z mojego głębokiego przekonania, że zbyt rzadko, zbyt 
mało ludzi zwraca uwagę na otaczający ich świat, ale również, iż zbyt łatwo dajemy 
(jako ludzie, ogólnie), wiarę mitom, stereotypom. Nie dotyczy to zresztą tylko 
świata ożywionego, ale..., to już jakby, inny temat, który z pewnością poruszę 
w którymś z kolejnych tekstów.
Mity i stereotypy dotyczą wielu stworzeń, paradoksalnie, częściej tych, które okazały 
się na tyle inteligentne, by skorzystać z towarzystwa, bliskiego wręcz współistnienia
z naszym gatunkiem... Szczególnie dużo dotyczy gołębi. Mają być głupie, brudne,
 wredne, upierdliwe, brzydkie, "w cholerę takie same", zdane na łaskę człowieka, 
a jednocześnie kompletnie nieprzydatne, głośne i na dodatek roszczeniowe. 
Otóż..., głupie na pewno nie są, ale..., o tym później. Brudne - nie są brudniejsze 
od innych stworzeń, chodzi zazwyczaj o to, że jest ich w miastach bardzo dużo, chętnie
żyją w sporych stadach, a jako łasuchy, mają też konkretną przemianę materii...
Ostateczny skutek owej przemiany jest nam dobrze znany, mamy ten sam problem, 
tylko rozwiązaliśmy go systemem miejskiej kanalizacji, zapominając, że jeszcze 
kilkaset lat temu..., bywało inaczej. W każdym razie nie sądźmy zwierząt po sobie. 
Gołębie - choć jak twierdzę - nie głupie - nie są też nami, nie stworzyły nigdy cywilizacji
technicznej, zatem..., jeśli w miastach jest dużo gołębich kupek, to to raczej, jednak, 
nasza wina. Przede wszystkim, ponieważ najpierw gołębie przygarnęliśmy, a potem 
wypuściliśmy, w ilości wystarczającej, by stworzyły spore stada. Po drugie, takie 
skupiska są właściwie wyłącznie w miastach, ba, tym liczniejsze im takie miasto jest 
większe. Z czego to wynika? Z dokarmiania. Tak tak. Z oswajania, z gołębiego 
z kolei skojarzenia człowieków - jako darmowych karmicieli. I nie mówię, że sam
tego nie robię, albo iż nie należy tego robić, zwłaszcza zimą. Nie wiem czy należy, 
ale można, jeśli czujemy taką potrzebę, nic w tym złego. Byle tylko pamiętać, że 
każde nasze działanie w stosunku do innych gatunków - ma swoje określone 
konsekwencje. Ba, tylko głupie zwierzę nie skorzystałoby z takiej okazji. 
Zwłaszcza, gdy nauczyliśmy gołębie, że gremialnie nie jesteśmy dla nich zagrożeniem... 
Co więcej, z moją szczerością dosadną zaryzykuję stwierdzenie, że tylko..., niezbyt 
mądre zwierzę..., może obciążać gołębie domniemaniem głupoty dlatego, że potrafią
skorzystać z ludzkiej chęci bycia za pan brat z naturą, w tym i tych przedstawicieli 
gatunku homo sapiens - którzy przez większość roku nie wyściubiają nosa poza granice
wielkomiejskich aglomeracji... 
Zasadniczo podobny to problem, co z dzikimi kotami, psami, kunami, lisami, wróblami,
sikorkami, a nawet dzikami i - w górskich miejscowościach - z niedźwiedziami...
Gdyby nie mogły się łatwo i smacznie najeść - korzystając z dokarmiań lub śmieci 
z odpowiednią zawartością - nie trzymały by się miast. Gdyby nie spotykały sporego 
stadka "dobrych serc", nie oswajałyby się. Gdybyśmy znaleźli im ustronne miejsca 
na dokarmianie, z dala od centrów, starówek, architektury wrażliwej na działanie 
ich odchodów, trzymałyby się obrzeży. Jak wskazały tysiące lat hodowli tego gatunku,
(co pokazuje choćby liczba ras powstałych li tylko dzięki człowiekowi), 
gołębie szybko "łapią", o co nam chodzi i dostosowują się. To kolejny dowód 
na ich inteligencję. 
Zatem, nim znów pomyślisz, że gołębie są "brudne", bo plac miejski w Twoim mieście
tonie w ich kupkach, pomyśl, czy to aby na pewno wina gołębi? 
Powinniśmy w przyszłości podejmować mądrzejsze decyzje - choćby - gdzie je
dokarmiać..., i cieszyć, że nasi przodkowie nie udomawiali tak samo skutecznie  
np., kormoranów... ... ... (...). 
Wredne, upierdliwe, złośliwe, brzydkie - tych określeń gołębi nie będę szczególnie 
rozkminiał, są jak gusta - poza dyskusją (sensowną), i na dodatek niemal każdy 
z nas ma ciut inne. Dla mnie to tylko psychologiczny mechanizm odbicia lustrzanego,
bo po co doszukiwać się w zwierzęciu - abstrakcyjnych - dla niego intencji? 
Pomijam już ostatnio częsty, a swoisty exodus dzikich gołębi do miast, tak, że czasem
faktycznie, niemal wszystkie wyglądają podobnie, ale..., to nie te gołębie, o których mówimy najczęściej. Gołąb tzw., domowy / dziś często tak samo jak zdziczałe koty "domowe" - jest gatunkiem o bardzo dużej zmienności barw upierzenia, czy wielkości samego ptaka - wynika to z faktu, że na prawo i lewo krzyżują się! 
Klasyczny dachowiec, ubarwiony tak, jak wychowane niedawno na moim balkonie...



.., jest coraz rzadszy, wobec najróżniejszych barwnych odmian, w ciapki, kropki, paski,
rudych, brązowych, "ceglano" różowawych, białych, buro białych, aż po prawie jednolicie
czarne. Znów można to wprost porównać z różnorodnością sierści "kundelków" wśród 
dziko żyjących kotów..., w porównaniu do klasycznego ubarwienia np., żbika, czy rysia.  
Zatem, jeśli nie są dla nas brzydkie, można by np., tworzyć katalog zmienności barw
tych, niby "w cholerę takich samych" miejskich milusińskich. 
Co tam jeszcze pisałem o stereotypach? Ach - że zdane na łaskę człowieka, 
a jednocześnie kompletnie nieprzydatne, głośne i na dodatek roszczeniowe. 
Ostatniego nie skomentuję - chyba tak, że roszczeniowi to jesteśmy my sami, 
a w każdym razie ci z nas, którzy najpierw karmią, a potem nie lubią częstych odwiedzin
np., na swoim parapecie... Przypomina mi to pewną anegdotę o łabędziach (na faktach),
ale..., to kiedy indziej. Głośne - to częste - bo też i bywają jak na wsi koguty - przylatuje 
taki jeden z drugą na parapet o 4 rano i..., już uprawiać swoje amory, tupiąc po blasze 
i gruchając w najlepsze... Eheh. Poza tym, oczywiście, jest to jednak jeden z gatunków
raczej cichych, gdzie im tam do puszczyka, kosa, żurawia, czy nawet jerzyka... 
Zdane na naszą łaskę oczywiście nie są, nigdy nie były, ot, jak wyżej - dostosowały 
się do naszych własnych potrzeb i z pewnością wolą być blisko nas, niż latać po 
lasach i polach dzikich, jak dawniej. Bezużyteczne - to często prawda, tak jak zresztą, 
wszelka przyroda - raczej poprawiają nam nastrój, niż są niezbędne - w każdym razie...,
tak się wydaje na pierwszy rzut oka. Ale o ekosystemach..., też już inny temat. 
Dotyczy to zresztą tylko gołębi "dachowych", zdziczałych. 
Wszak na inne dalej się poluje, a inne hoduje - jedne tylko dla "czystości ras" 
by wozić na różne targi i pokazy (ha ha, znów, jak koty...), a inne tak jak kury 
- na jajka i / lub mięso. 
Dawniej miały więcej zalet, przede wszystkim jako pocztowi..., przenosząc 
wiadomości na spore odległości. Anegdota - u sów ich niezwykła koordynacja 
lotu i pamięć przestrzenna stała się synonimem mądrości, a u gołębi..., 
wręcz odwrotnie. Ładnie to tak traktować, za wielowiekową służbę? 
Tak, a na koniec jeszcze jedno o ich inteligencji - zwróćcie Państwo uwagę, jak wiele 
jest teraz w miastach gołębi grzywaczy -  największego, rodzimego, dzikiego gatunku 
gołębia. Zwierzęcia, notabene, łownego. Tak tak, można na nie polować. Oczywiście...,
nie w pobliżu miast. Powiedzcie mi tak, szanowni, kiedy ostatni raz widzieliście 
grzywacza "na lonie natury", z dala od ludzkich aglomeracji? A wokół nas jest ich 
już tak dużo, że nagminnie mylone są z "dachowcami". A różnią się, oj, różnią, 
nie tylko ubarwieniem, wielkością, ale także zwyczajami godowymi..., warto zwrócić 
uwagę na taniec godowy samców... 
Powiedzcie mi Państwo, ile gatunków dzikich ptaków łownych, powszechnie 
"uciekło" z lasów i łąk dzikich, do miast? Może niektóre kaczki krzyżówki... 
A takie to "głupie"..., takie "głupie"..., ha, czy aby na pewno?  


Koniec.