niedziela, 31 grudnia 2023

Krótka historia o myszce, kocie i pewnym dwunogu...

Lubię chodzić do cioci do ogrodu - sam takiego niestety (na razie) nie mam, 
a w ogrodzie...
Tego letniego dnia, roku odchodzącego 2023, zauważyłem że kot cioci dopadł myszkę. 
Małą. No to co zrobił dwunóg? 
Kota zatrzymał zdjęcie zrobił, myszkę zabrał, potem mnie z myszką zdjęcie zrobiono, 
po czym kot obszedł się smakiem, a myszak wrócił na łono natury... 
A  wyglądało to w skrócie tak: 







wtorek, 5 grudnia 2023

Cykl - Domek z ogródkiem..., cz. 2.



Domek z Ogródkiem - pomysł 2. 

  
Reportaż (niemal) na żywo...
Przedmieścia jednego z polskich miast, nie mogę, naprawdę nie mogę zdradzać 
więcej... Patrzymy (ukradkiem), na dom jednorodzinny. Dzień jest upalny, lecz,
typowy zarazem - jak to w polskie, sierpniowe południe. 

Na końcu ślepej uliczki, na sennym osiedlu domków jednorodzinnych i przytulnych 
szeregowców z mikro ogródkami, stoi niewielki domek otoczony ogrodem. 
Ogród nie jest być może ogromny, za to niemal kipi odcieniami zieleni i pociągającym 
bukietem owocowo - kwietnych woni. Bujna zieleń wprost wylewa się zza ogrodzenia... 
Ciszę dnia przerywają tylko trele ptaków i daleki odgłos kumkających żab. 

Gdyby nie to, że z gałęzi rozłożystego dębu, na którym opisywanego dnia 
siedziałem - widać w oddaleniu jasne ściany blokowiska i centrum, można 
by pomyśleć, że byłem na wakacjach... 

Dom jest drewniany, kryty tradycyjną, szarawo złocistą strzechą, gdzie nie gdzie
poznaczoną zielenią mchu i drobnych roślinek, których nasiona zawieruszyły się
tu kiedyś, w jakiś wietrzny dzień. Okna też są stare, drewniane, o ciemnej barwie 
lakierowanego (kiedyś, dawno temu), drewna. Framugi zdają się nawet miejscami
lekko zmurszałe, lecz szyby świecą zadziwiającą czystością. 
Właściciele zupełnie nie dbają o szczegóły, nie przycinają drzew ani krzewów, 
winnej latorośli i innych pnączy, które swobodnie przechodzą przez wysoki, ceglany 
mur otaczający posesję. Zdawałoby się, oaza spokoju i ciszy...

Przedmieścia jednego z polskich miast, ten sam dom jednorodzinny, 
późne popołudnie. 

W cichej, ślepej uliczce pojawia się znienacka, kilka dziwnych postaci. 
Trzech wysokich i barczystych mężczyzn - na ugiętych lekko nogach - ostrożnie
przemyka pod murem otaczającym posesję. Są ubrani w moro, które dobrze 
zlewa się z zielenią ogrodu i ciemniejszymi odcieniami pnączy okalających mur. 
Cała trójka jest zakapturzona, na plecach mają spore, jakby wojskowe plecaki. 
Przystając pod szczególnie bujnie rosnącym pnączem winorośli - najwyższy 
z mężczyzn szepce:
- Dobra, chłopaki, teraz jeszcze ciszej, wchodzimy po tym pnączu, potem 
prościutko do ścieżki i do domu, tam wiecie (tu wyjął zza paska długi nóż)
- rach ciach, potem pakujemy fanty, powinniśmy się uwinąć w pięć minut. 
- Sprawdził ty, czy łone som tamuj same? - wyraził wątpliwość jeden z pozostałych...
- Oczywista rzecz, że sprawdziłem, to tylko trzy starowinki, wszystkie pod 80'tkę...,
co najmniej, hehehe, no, to do roboty!
Pozostali też zarechotali, pokiwali łbami i..., cała trójka raźno zabrała się do realizacji
niecnego planu. Przeleźli przez mur, wylądowali miękko, wciąż na ugiętych nogach, 
skoczyli do przodu, ku ścieżce. 
Gdy pierwszy pokonał czwartą płytę chodnika, środkowy bandyta nagle zakwiczał 
jak zarzynane prosię i dosłownie zapadł się pod ziemię!
Kwik urwał się zaraz potem, dosłownie jak ucięty nożem, albo tasakiem...
Pozostali wyhamowali gwałtownie, w dwa kroki dochodząc do postrzępionej dziury
ziejącej w murawie. Widok zatrzymał ich z opadłymi szczękami. Momentalnie pobledli
- wypisz wymaluj - jak świeżutko wyprane prześcieradła. 
Dłuższą chwilę, bez ruchu czy słowa, wpatrywali się w niemal klasyczny "wilczy dół".
Trzy metry w dół, półtora średnicy, a dno najeżone dziesiątkami staranne zastruganych
i regularnie powbijanych w grunt - metalowych szpikulców.
Kilkanaście z nich przesłaniał obecnie ciemny kształt ciała...
Nawet nie pomyśleli by sprawdzić, czy ich kompan żyje, było widać, że nie. 
Przywódca zacisnął pięści i słyszalnie zazgrzytał zębami, lecz nie uciekł, jak należało.
Wyobraźnię wprawdzie miał sporą, ale w tym momencie wszelkie wizje zbladły przy
myśli o tym, co zrobi staruszkom, gdy już je dorwie. Szef, jedyny w grupie absolwent
podstawówki, zachowawszy odrobinkę zdrowego rozsądku już na początku swoich 
kumpli posłał przodem. Także i teraz pierwszy ku drzwiom domu ruszył głupszy 
osiłek. Choć szef poszedł ostrożniej i zabrało mu to niemal minutę, nie dostrzegł 
innych "niespodzianek". Doszli do ścian bezpiecznie, wyjęli noże i od razu nabrali 
pewności siebie.
Za wcześnie!
Wybite kopniakiem osiłka drzwi ujawniły dziwaczny, skomplikowany mechanizm.
W mgnieniu oka - z ostrym gwizdo-świstem spod podłogi wychynęło ostrze kosy
- świiiiiit! 
Nadziany na kosę osiłek wyglądał teraz jak chrząszcz nabity na szpilkę w kolekcji 
zwariowanego entomologa, albo jak krewetka na wykałaczce... 
Zadrgał gwałtownie, bezsensownie pomachał kończynami i zapiszczał jak myszka,
ścichł i to by było na tyle. 
Przywódcy dobrą chwilę zabrało skojarzenie, co tu się właśnie stało, lecz potem,
jak ręką odjął, przeszła mu chętka na fanty seniorek. Nagle, wizję ściągania z palców 
ich złotych pierścionków, którymi tak otwarcie obnosiły się na ulicy i podczas zakupów,
uznał za sprawę stanowczo nieopłacalną. 
Odwrócił się więc na pięcie, by odejść... i od razu nadział na idealnie wyostrzone 
zęby wideł, trzymanych wspólnie przez dwie staruszki!
Wrzasnął z bólu i zaskoczenia - jakim cudem zdołały do podejść tak niepostrzeżenie!
Próbował się cofnąć.  
W tym samym momencie poczuł jednakże sztywne palce dotykające ramienia, 
a kątem oka zdążył jeszcze złowić błysk światła odbitego na ostrzu szerokiego,
rzeźniczego tasaka...
 
Przedmieścia jednego z polskich miast, dom jednorodzinny, późny wieczór,
tego samego dnia...

Mały drewniany domek pokryty strzechą, głębokie cienie stopniowo spowijające
całą posiadłość. Słońce jeszcze nie zaszło nad horyzontem, ale tu, w otoczeniu
 wysokiego muru, zmierzch zapadał znacznie wcześniej. 
Z komina bije białawy, gęsty dym, w tym dymie niesie się na okolicę zapach pieczystego.
W okolicznych domach nikomu nie leci ślinka, odwrotnie, ludzie szybko zamykają okna, 
zapalają wonne kadzidełka i świeczki, żegnają się trwożliwie, niektórzy, przesądni, sypią
nawet sól na progach i pod parapetami...
W domku na końcu drogi trzy staruszki siedzą przy suto zastawionym stole..., ogryzają
do kości jedną z niespodziewanych zdobyczy, upieczoną (niemal) w całości, w sosie
własnym, obok stoi gar świeżo ugotowanej czerniny, oraz misa z usmażoną na złocisty
brąz, obłożoną rodzynkami i jabłkami wątrobą..., a do tego ziemniaczki i marchew 
z własnego, jakże bujnego ogródka. 
Zdawałoby się, sielski widok spokojnej rodzinki. Przeszkadza tylko kształt pieczeni,
jabłko w zębach upieczonej głowy i ciemne, ziejące ostatnim przerażeniem oczodoły
osiłka, który dziś miał pecha wpaść do wilczego dołu...

Przedmieścia jednego z polskich miast, dom jednorodzinny, przedświt.   

Spójrzmy ostatni raz na ogródek za domkiem, grządki pielą się aż miło, kwiecie mieni 
wszelkimi odcieniami tęczy, drzewa rozrastają się  i pełne są czerwonych lub złocistych
owoców. Wprawdzie, nie możemy dojrzeć tego, co jest pod korzeniami, ale, może to 
i lepiej? 
P.S. 
Ja tam już nie wrócę, bo wtedy, gdym schodził ostrożnie ze starego, rozłożystego dębu,
z lornetką i zeszytem w dłoni, a duszą na ramieniu... 
Pół godzinki wcześniej, tuż pod pniem ujrzałem siwą czuprynę, błysnęły złowieszczo 
złote pierścionki, i szept jak szelest ostrza skalpela ciągniętego po skórze..., pozwolił 
mi nabrać do wszystkiego, właściwego dystansu.
- Zastrzegamy sobie anonimowość, synku..., odważnyś, ale uważaj z podawaniem 
zbyt wielu danych - wiesz, miasto, kraj, uliczka bez nazwy..., pisz co chcesz, ale parę 
spraw przemilczysz, tak będzie lepiej, wiesz...  
Jak widać powyżej, posłuchałem dobrej rady...


Koniec. 
 
 


poniedziałek, 4 grudnia 2023

O poranku...

Dziś wrzucam tekst - który dotąd opublikowany i wydany - był wyłącznie w ramach 
II Almanachu - Koła Literatów im. Romana Landowskiego w Tczewie...

Świt dżdżysty rozświetlił smugą różowego światła szarą szarfę mgły nad powierzchnią
stawu. Pierwszy poryw wichru zaszeleścił trzciną. Słońce podniosło nad horyzont swe
pomarańczowe oko, a krajobraz rozbłysnął naraz gamą barw jaskrawych i zarazem
intensywnie ulotnych. 
Trel skowronka zawtórował gwizdom kosa. Rozśpiewały się inne ptaki i żaby. 
Z norki tego dnia po raz pierwszy wyjrzał bystry pyszczek jaszczurki, a potem...,
potem nagle wszystko ścichło. 
Oto drogą, głośno tupiąc, nadchodził człowiek. 
Wędkarz doszedł nad brzeg stawu, rozsiadł się na płaskiej, piaszczystej, choć wąskiej 
plaży. Rozłożył sprzęt wszelaki, założył na hak przynętę. Zaterkotał kołowrotek.
Zamaszysty ruch wędziska rozdarł powietrze świetlistym łukiem i swoistym świstem,
posyłając zestaw aż na środek akwenu. 
Wędkarz odłożył wędzisko na podpórki i zamarł pozornie spokojny, w rzeczywistości
zaś głęboko zanurzony w niespokojnym oczekiwaniu. Siedział nieruchomy i wiele 
minut upłynęło nim nagle poderwał głowę, by nieprzychylnie łypnąć okiem 
ku dalekiemu poboczu szerokiej szosy, którą szedł akurat miejscowy Szymon Szalony, 
ciągnący za sobą ciężką kosę, wydającą przy tym straszliwy stalowy szelestozgrzyt...
Spojrzenie przypadkowe nie ma mocy sprawczej, a jednak Szymon w tej chwili 
właśnie wdepnął w śliskie błoto i upuścił swe ostre jak skalpel narzędzie. 
Kosa z przeraźliwym jękiem wyrżnęła w żyta gęsty szpaler. 
Szrapnel ostrza szarpniętego kantem polnego głazu wystrzelił wprost w szerszenie oko,
aż owad zachwiał się w locie i spadł..., by jednak zaraz z brzęczeniem złowieszczym
w przestwór nieboskłonu wystrzelić! 
W ciszy brzemiennej, tylko pszczoły w pszenicy łanie zaklaskały rozentuzjazmowane.
Tymczasem Szymon Szalony ze szlamu się szybko wygrzebał, zdecydowanym ruchem
kosę poderwał i poszedł znów szosy skrajem. 
Wszystko to widział stary grzybiarz pochylony nad ściółką brzozowego zagajnika.
Z naganą na Szymona patrząc ramionami wzruszył po czym poczłapał w głąb lasku,
kołysząc wiklinowym koszem.
W tym samym czasie, dźwiękami dziwnymi przebudzony, chrząszcz zaszeleścił w zbożu.
Hałaśliwie łażąc sam zbudził świerszcza, a ten zaraz rozmigotał nóżkę w niemal 
nieuchwytnym ruchu, o skrzydło ją potarł i brzmieć zaczął iście, jak chrząszcze w trzcinie,
lecz nie w Szczebrzeszynie, a pod Świebodzinem. 
Grzybiarz w lesie się zatrzymał, bowiem, choć już wypatrzył wielki kapelusz 
podgrzybka, nie ruszył, póki nie odsłuchał odgłosów stawonogów. Łezkę z oka otarł,
przypomniawszy sobie poranki spędzone w stogach siana - gdy rozpoczął pierwszą młodzieńczą jeszcze wyprawę - przez szczególne polskie miejscowości. 
Zaczął w przyległym do licznych jezior Pszczewie, przeszedł przez Szarcz, 
by zawrócić na Międzyrzecz i Skwierzynę, zaszedł do Świdwina, kolejne dni spędzając
w Koszalinie. Następnie skierował się na Słupsk, Ustkę i Kościerzynę, odwiedził 
rodzinę w Szczerbięcinie i Pietrzwałdzie, zatańczył na weselu znajomka 
w Będźmierowicach, zaszedł do Dzierżążna, by zakończyć podróż w Tczewie...
W końcu grzybiarz stary spojrzał hen ku horyzontowi, sięgnął po kozik i zajął się 
zbieraniem podgrzybków.  
Wędkarz tymczasem, nieświadomy toczących się wokół wydarzeń, zobaczył tańczący
na wodzie spławik i szarpnął wędziskiem. Terkot kołowrotka tak przyspieszył, 
że zdać się mógł teraz jednostajnym szelestem, a wędzisko wygięte do oporu znaczyło 
tylko jedno - na drugim końcu zestawu tkwiła wielka ryba!
Walcząc o życie, leszcz szeroki jak szufla do śniegu silnie targnął żyłką, zrobił wszystko,
by uciec. Na próżno. Wędkarz spokojnymi odruchami rutyny przezwyciężył pierwsze 
roztrzęsienie. Ściągał żyłkę pewnie, przesuwając wędzisko to w lewo, to w prawo, 
aż w końcu wygrał. 
Leszcz na brzegu leżał płasko, żegnając się z życiem, lecz zaskoczył go wędkarz 
rozanielony, gdy aparat wyciągnął, fotkę mu strzelił, całusa w nos dał i z powrotem 
do wody wrzucił...
Oszołomione zwierzę płetwami machnęło i szczęśliwie, pomknęło w toń. 
Wędkarz na brzegu posiedział, po czym przełamał zmęczenie, sprzęt swój pozbierał
i wkrótce odszedł. 
Spać dziś będzie spokojnie, przeświadczony, że samo dobro uczynił, zapomniawszy, 
że nim rybę wypuścił życie jej darując, pierwej ją hakiem pokaleczył, śmiertelnie
wystraszył i potężnie wymęczył... 
Lecz tak to już jest, z Homo sapiens... 

Koniec. 

P.S. 
Gdyby komuś się ten tekst przydał na dyktando..., to proszę bardzo, byle tylko w miarę
możliwości wspomnieć (dopisać), kto jest jego autorem - a to, że niejaki: 
Paweł Tadeusz Galiński. 

Jako, że obrazy, skończone lub (częściej) w trakcie - schną sobie spokojnie, a w pracowni na trzymanie nowych miejsca chwilowo brakło..., nadszedł czas blogów uzupełniania, 
tak w treści rozliczne, jak i kolejne teksty - a tych mam, gotowych i prawie, całkiem 
sporo. Nie powiem tym razem kiedy je wrzucać będę, ale najprawdopodobniej w ciągu 
najbliższych 7 - 10 dni, nim znów się w pracowni malarskiej na świat zamknę... 





środa, 11 października 2023

Lisek chytrusek - level master.

 Dziś opowiadanie / esej / tekst nieco ironiczny, dotyczący realnej sytuacji..., 
pod tytułem: "Lisek chytrusek level master"
(w  pełni po polsku - Lisek chytrusek poziom mistrza).

Tego lata wiele dni spędziłem na spacerach po okolicy, czasem sam, czasem z moją
mamą, czasem w innym gronie. To akurat wątek poboczny, zatem nie będę go rozwijał. 
W każdym razie, podczas tych licznych wypadów bardzo uważnie obserwowałem 
otaczające krajobrazy miasta, okolic podmiejskich, pobliskich łąk, pól uprawnych 
czy wijącej się szeroką wstęgą Wisły, szczególną uwagę zwracając na wszelkie
zwierzaki, od najmniejszych po...
Tego dnia wracałem już do domu po długim spacerze. Od dworca kolejowego ulicą 
prostopadłą do ulicy Gdańskiej, gdzie na przeciw jest cmentarz, a po mojej nieużytki
za ogrodzeniem. Nieużytki porośnięte wysokimi trawami, krzewami i drzewami, 
z zwałem ziemi, betonu i cegieł po rozebranych budynkach. 
Dookoła poza cmentarzem teren ten otaczają ruchliwe ulice, dworzec, parkingi, 
osiedla i domki jednorodzinne. Dalej, jeszcze co najmniej kilometr w każdą stronę 
jest miasto..., kolejne osiedla, torowiska, przedsiębiorstwa i inne. 
Można powiedzieć, że to jedna z ostatnich większych, leżących odłogiem działek 
nie w środku, ale jednak blisko centrum miasta. 
Idąc jakby mimochodem, oglądałem kszaczory, aż tu nagle coś się poruszyło. 
Trawa była wypalona pełnią lata - w odcieniach od lekkiej zieleni przez typowy koloryt 
siana, aż po odcienie rdzawe, także dopiero po chwili zorientowałem się, na co patrzę. 
Lis. Młody lis, siedział sobie może 2 metry od oddzielającego nas płotu i teraz już, też 
z lekkim zdziwieniem, ale bez wyraźnego niepokoju, przyglądał się nam. 
Cóż, sięgnęliśmy po komórki, potem zaczęłiśmy robić zdjęcia. Liskowi nie przypadły 
do gustu nasze ruchy i zainteresowanie, ale nadal z (przynajmniej pozorowanym) 
spokojem przeciągnął się, wstał i poszedł w głębszą trawę. Wchodził w gęstwinę powoli
prawie - jak by nam mówił "no już dość cudaki, spadajcie, nie mam ochoty na sesję 
fotograficzną, pa pa"... I znikł nam z oczu. Poniżej nieco zdjęć, być może nie najlepszych,
ale...  



O matko z córką, znowu dwunogi... 

Gdzie tu pójść...

Najlepiej przed siebie... 

E, nie chyba jestem za blisko płotu... 

O, i to jest właściwy kierunek... 

I zniknął... 

Moglibyście zapytać, no dobrze, lis jak lis, zatem, czemu "level master"? 
A..., ponieważ ten konkretny lis był jak u siebie, a jednak niemal w środku sporego 
pomorskiego miasta. W dzikości przyrody, a tuż obok ludzi, od których jednak, 
pozostawał całkiem bezpieczny, powiedziałbym po reakcjach, wręcz nami znudzony...
Całkiem wolny, choć niby za płotem, pytanie istotne, czy on czy my jest prawdziwie 
wolny, realnie bezpieczny..., kto tu kogo obserwuje, kto tu się komu na co dzień
 przygląda... i żyje sobie całkiem, jak chce. Ile lisów w okolicy miasta ma tak dobre
 warunki? Tak całkowicie pełne bezpieczeństwo, nawet od myśliwych, bo w na terenie
aglomeracji strzelać nie wolno... 
Lisek chytrusek, albo mały mądrala - spokojnie, bez pośpiechu, bezpiecznie, bez płacenia
podatków, czynszu czy wynajmu działki, mieszka sobie niemal w sercu miasta... 
Mistrz. 


Koniec. 


A jutro, albo w najbliższych dniach, opowieść o kocie i myszy, potem o innym kocie, potem 

o okolicznych bezkręgowcach, potem o gołębiach i sowie i..., inne..., a nawet kolejne dyktanda 

i "horror w stawie" w relacji kilku postaci, w tym m.in., ropuchy, zimorodka i zaskrońca... 

Zapraszam! 



poniedziałek, 17 lipca 2023

Polowanie (z komcią), na sowy uszatki...

W poszukiwaniu sów spacerowałem po osiedlu, a właściwie prawie wyłącznie 
na okolicznym fyrtlu (w polskim powszechnym - na najbliższym podwórku), 
między blokiem moim (skąd sowy obserwuję), a kolejnymi dwoma, najbliższymi 
- w przestrzeni placu zabaw.  
Sów, wedle opinii (jak dowiedziałem się od sąsiadów), ornitologa, jest 5, dorosła 
i 4 młode. Młode już rzadko piszczą, co oznacza, że niedługo "odlecą na swoje"
ale dorosła krąży po osiedlu, co wiem, bo wczoraj ganiałem za nią po okolicy,
obserwując. Zdjęć udało się zrobić tylko kilka i słabiutkich. Cóż..., za szybka była 
dla aparatu w smartfonku. Nie jest jednak tak najgorzej, ponieważ kilka dni temu 
udało mi się zdybać młodą sowę - "piszczałkę" (głośno domagającą się dokarmiania), 
na daszku nad wejściem do jednej z klatek. Była na tyle miła, że pozowała spokojnie. 
No to siup - kilka zdjęć - na niektórych wyraźnie widać i upierzenie, 
i charakterystyczne piórka na głowie, układające się w "uszy"... 
Na jakość zdjęć wpływa przede wszystkim późno - wieczorna pora ich 
wykonania. Niestety, w tak nikłym świetle komórkowe obiektywy i matryce 
ujawniają swoją niedoskonałość - w dzień, w pełnym świetle - mniej zauważalną. 

Młodziak na rynnie 1. 

Młodziak na rynnie 2

Młodziak na rynnie zauważył dwunoga... 

Młodziak na rynnie cz 4. 

Młodziak na rynnie spoko ignoruje dwunogi...

Diabołek - tu dobrze widać "uszy" Uszatki... 

Tym razem zauważyłem dorosłą sowę, niestety było już bardzo późno...  

Dorosła - większa, wyraźniejszy ogon i szersze skrzydła...

Ciąg dalszy nastąpi ;) 


sobota, 8 lipca 2023

Tczewskie sowy!

Dziś znów coś innego niż miało być..., choć też o ptakach. 
Otóż, nie tak dawno, na drzewie, dosłownie 10-15 metrów od naszego bloku, 
(na sporym tczewskim osiedlu) - zauważyliśmy sowę. 
Siedziała sobie na gałęzi w środku upalnego dnia. 
Spać nie mogłaby zresztą także z powodu kilku kosów, które usilnie próbowały 
ją odpędzić. Zapewne miały na drzewie swoje gniazda, a sowa, jak by nie patrzeć, 
to typowy drapieżca. Zrobiłem sowie zdjęcia, wprawdzie w cieniu drzewa, ze sporej 
odległości, wyszły one tak sobie, niemniej najlepsze - poniżej: 




Mimo kiepskiej jakości, myślę, że nie ma wątpliwości, co to za ptaszyna siedzi 
na gałęzi akacji... Sówka nie imponowała rozmiarem, może ze 35-40 cm długości 
ciałka (porównaniem były kosy), zatem, zapewne jest to podrośnięte pisklę uszatki,
zwłaszcza, że skrzydła ma szerokie i długaśne, "na oko" co najmniej 70-80 cm. 
Skąd wiem, jakie ma skrzydła? Ponieważ odkąd dowiedziałem się, że gniazduje 
w zagajniku na osiedlu, obserwuję je niemal codziennie, a właściwie, co wieczór, 
bo najczęściej polatują sobie po placu zabaw albo koło bloku - dopiero po zachodzie
słońca. Na razie nie udało mi się znaleźć ich gniazda, ani zrobić lepszych zdjęć, lecz..., 
to tylko kwestia czasu. 
Dawniej po osiedlu latała znacznie większa sowa, najprawdopodobniej także 
sowa uszata, lecz dorosła. Tę wielką sowę pierwszy raz zobaczyłem pod domem, 
w śnieżny wieczór wigilijny, w roku 2004... 
Dopiero pół godziny minęło od zachodu słońca, ale było zarazem i ciemno 
jaskrawo - od ciężkich, dużych płatków gęsto padającego śniegu...
Zajęty pomocą w krojeniu świątecznej sałatki, całkiem przypadkiem wyjrzałem 
przez okno i na drzewie obok wejścia zobaczyłem coś, co w pierwszej chwili 
wziąłem za dorodnego, czarnego kota. Lecz zwierz szybko rozwiał moje wątpliwości, 
gdy nagle, nie ruszając się z miejsca, niemal o 180 stopni obrócił w moim kierunku 
głowę z wielkimi, złotymi oczami. Wyraźne były też odstające wysoko pióra na głowie, 
przypominające uszy kota czy lisa. W tej chwili przywołałem z pokoju resztę rodzinki. 
Nikt jednak nie chciał dać wiary moim słowom, wszyscy jednogłośnie orzekli, 
że to zwykły kot. 
Z tym, że ów "kot" - dosłownie jakby wczuł się w rolę  - w tej samej chwili 
rozpostarł ogromne, szerokie skrzydła i z gracją, a zarazem bezszelestnie,
spłynął z drzewa i uleciał w noc... Ta sowa była naprawdę duża, sądziłem dotąd, 
że wtedy, po raz pierwszy na żywo widziałem Puchacza, jednak, po rozmowie 
ze znajomym przyjmuję, że była do dorosła sowa uszata, a reszta..., reszta to tak jak 
z legendą, lub wędkarskim opowiadaniem o szczupaku, który, wedle przysłowia, 
w opowiadaniu rósł średnio o 10 cm rocznie... 
Potem jeszcze kilka razy widziałem te sowy w locie, raz nawet z szczurem
w sporej łapie, potem kiedyś na dachu samochodu, ale nie udało mi się zbliżyć 
na tyle, by wykonać dobrą fotę. Na szczęście nie ja jeden obserwowałem to zwierzę. 
Dużych sów nie widziałem potem wiele lat, za to często słyszałem na osiedlu
 pohukiwania pójdźki, a nawet krzyki syczka, tyle, że nigdy jakoś tych 
sówek nie widziałem. Aż w końcu okazało się, że po mieście polatują
pisklęta sowy uszatej (ponoć, aż 4...). Zawsze wiedziałem, że Tczew jest
miastem pełnym życia, ale żeby aż tak... 
Piszę dziś, na "gorąco", ponieważ dosłownie przed godzinką, z balkonu,
obserwowaliśmy kilkanaście przelotów puszczyków, co najmniej trzech...
Ot, za daleko i zbyt już ciemno było, by robić fotki. 
Za jakiś czas będzie i inny tekst o sowach, ale najpierw muszę skończyć 
pracę nad nieco już zaległym (według moich planów), opowiadankiem 
o gołębiach... 
Słowem zakończenia..., przypomniało mi się właśnie, jak w roku 2005, będąc 
na weselu kuzyna tuż pod Kazimierzem Dolnym nad Wisłą..., nocne tańce 
wystraszyły dosłownie całe stado sów..., wyszedłem sobie na powietrze by 
odpocząć od krzyków i rozmów o niczym, patrzę w górę, a tam...
Tylu sów na raz nie widziałem już nigdy potem. 
Niesamowity widok. 

Na koniec polecę fajną stronę o polskich sowach: 

http://sowy.sos.pl/atlas-rozpoznawania-sow/ 


The End. 

W każdym razie..., do jutra, szanowni Państwo, do jutra! 


piątek, 7 lipca 2023

Sprytny jak gołąb...

 

Odkąd pamiętam, a wedle słów rodziców nawet wcześniej, uważnie obserwowałem 
otaczający mnie świat. Nie był to jednak, nigdy, stosunek obojętny, wręcz odwrotnie,
cieszyłem się "jak dziecko" (nadal tak jest), widząc najdrobniejsze żywe stworzenia,  
mrówki, chrząszcze, pająki, kijanki, ropuchy, węże i jaszczurki, wszelkie wróble, sikorki, 
dzwońce, zięby, ale i inne, pokaźniejszych rozmiarów jak kawki, kruki, gołębie, mewy,
kuny, koty, i..., wszystkie inne. Strach czułem jedynie wobec zagrożeń rzeczywistych, 
bojąc się niewytresowanych, półdzikich psów, dzików - zwłaszcza loch z młodymi, 
a także szerszeni, czy os... Był to jednak zawsze strach racjonalny. Pamiętam, jak kiedyś, 
mając może z 14 lat, pierwszego dnia wakacji - na parkingu przy ośrodku
wypoczynkowym - zauważyłem zwiniętą w kłębek, ewidentnie przestraszoną żmiję.
Nie myśląc wiele, postanowiłem jej pomóc. Wiedziałem wszakże, że wzięcie jej
na ręce - jak zaskrońca czy jaszczurkę - nie wchodzi w grę, zatem poszukałem 
rozwidlony na końcu kijek, taki półtorametrowy, po czym jak gąskę, czy kurę, 
przeprowadziłem "taś taś" żmijkę przez ulicę - ku nieodległej ścianie lasu...
W trakcie tej czynności spotkało mnie dwoje starszych ludzi, mówiąc, że fajny 
zaskroniec i że jestem dobrym chłopcem chcąc mu pomóc..., ja od dzieciństwa 
"zbyt" szczery, od razu sprostowałem, że to żmija. Reakcja starszych ludzi wprawiła
mnie ( i nadal wprawia), w solidne rozbawienie, bo podskoczyli niemal jak postacie 
z  kreskówek i uciekli, rzucając na mnie spojrzenia, jak na kompletnego wariata... 
Ten niekrótki wstęp wynika z mojego głębokiego przekonania, że zbyt rzadko, zbyt 
mało ludzi zwraca uwagę na otaczający ich świat, ale również, iż zbyt łatwo dajemy 
(jako ludzie, ogólnie), wiarę mitom, stereotypom. Nie dotyczy to zresztą tylko 
świata ożywionego, ale..., to już jakby, inny temat, który z pewnością poruszę 
w którymś z kolejnych tekstów.
Mity i stereotypy dotyczą wielu stworzeń, paradoksalnie, częściej tych, które okazały 
się na tyle inteligentne, by skorzystać z towarzystwa, bliskiego wręcz współistnienia
z naszym gatunkiem... Szczególnie dużo dotyczy gołębi. Mają być głupie, brudne,
 wredne, upierdliwe, brzydkie, "w cholerę takie same", zdane na łaskę człowieka, 
a jednocześnie kompletnie nieprzydatne, głośne i na dodatek roszczeniowe. 
Otóż..., głupie na pewno nie są, ale..., o tym później. Brudne - nie są brudniejsze 
od innych stworzeń, chodzi zazwyczaj o to, że jest ich w miastach bardzo dużo, chętnie
żyją w sporych stadach, a jako łasuchy, mają też konkretną  przemianę materii...
Ostateczny skutek owej przemiany jest nam dobrze znany, mamy ten sam problem, 
tylko rozwiązaliśmy go systemem miejskiej kanalizacji, zapominając, że jeszcze 
kilkaset lat temu..., bywało inaczej. W każdym razie nie sądźmy zwierząt po sobie. 
Gołębie - choć jak twierdzę - nie głupie - nie są też nami, nie stworzyły nigdy cywilizacji
technicznej, zatem..., jeśli w miastach jest dużo gołębich kupek, to to raczej, jednak, 
nasza wina. Przede wszystkim, ponieważ najpierw gołębie przygarnęliśmy, a potem 
wypuściliśmy, w ilości wystarczającej, by stworzyły spore stada. Po drugie, takie 
skupiska są właściwie wyłącznie w miastach, ba, tym liczniejsze im takie miasto jest 
większe. Z czego to wynika? Z dokarmiania. Tak tak. Z oswajania, z gołębiego 
z kolei skojarzenia człowieków - jako darmowych karmicieli. I nie mówię, że sam
tego nie robię, albo iż nie należy tego robić, zwłaszcza zimą. Nie wiem  czy należy, 
ale można, jeśli czujemy taką potrzebę, nic w tym złego. Byle tylko, pamiętać, że 
każde nasze działanie w  stosunku do innych gatunków ma swoje określone 
konsekwencje. Ba, tylko głupie zwierzę nie skorzystałoby z takiej okazji. 
Zwłaszcza, gdy nauczyliśmy gołębie, że gremialnie nie jesteśmy dla nich zagrożeniem... 
Co więcej, z moją szczerością dosadną zaryzykuję stwierdzenie, że tylko..., niezbyt 
mądre zwierzę..., może obciążać gołębie domniemaniem głupoty dlatego, że potrafią
skorzystać z ludzkiej chęci bycia za pan brat z naturą, w tym i tych przedstawicieli 
gatunku homo sapiens - którzy przez większość roku nie wyściubiają nosa poza granice
wielkomiejskich aglomeracji... 
Zasadniczo podobny to problem, co z dzikimi kotami, psami, kunami, lisami, wróblami,
sikorkami, a nawet dzikami i - w górskich miejscowościach - zgoła z niedźwiedziami...
Gdyby nie mogły się łatwo i smacznie najeść - korzystając z dokarmiań lub śmieci 
z odpowiednią zawartością, nie trzymały by się miast. Gdyby nie spotykały sporego 
stadka "dobrych serc", nie oswajałyby się. Gdybyśmy znaleźli im ustronne miejsca 
na dokarmianie, z dala od centrów, starówek, architektury wrażliwej na działanie 
ich odchodów, trzymałyby się obrzeży. Jak wskazały tysiące lat hodowli tego gatunku,
(co pokazuje choćby liczba ras powstałych li tylko dzięki człowiekowi), 
gołębie szybko "łapią", o co nam chodzi i dostosowują się. Notabene, to kolejny 
dowód na ich inteligencję. Zatem, nim znów pomyślisz, że gołębie są "brudne", 
bo plac miejski w Twoim mieście tonie w ich kupkach, pomyśl, czy to aby na pewno 
wina czy szczególna jakaś cecha gołębi? Powinniśmy w przyszłości podejmować 
mądrzejsze decyzje - choćby - gdzie je dokarmiać..., i cieszyć, że nasi przodkowie 
nie udomawiali tak samo np., kormoranów... ... ... (...). 
Wredne, upierdliwe, złośliwe, brzydkie - tych określeń gołębi nie będę szczególnie 
rozkminiał, są jak gusta - poza dyskusją (sensowną), i na dodatek niemal każdy 
z nas ma ciut inne. Dla mnie to tylko psychologiczny mechanizm odbicia lustrzanego,
bo po co doszukiwać się w zwierzęciu abstrakcyjnych dla niego intencji? Brzydota
z kolei to raczej problem z przyzwyczajenia, swoistej nudy, ale i rutyny - nieuważnego 
podejścia do tych stworzeń - wyrażonego kiedyś w rozmowie przez znajomego, jako to:
"...a w ogóle one wszystkie są w cholerę takie same". 
Oczywiście, nie są. Pomijam już ostatnio częsty, a swoisty exodus dzikich gołębi 
do miast, tak, że czasem faktycznie, niemal wszystkie wyglądają podobnie, ale..., 
to nie te gołębie, o których mówimy najczęściej. Gołąb tzw. domowy / dziś często 
tak samo jak zdziczałe koty "domowe" - jest gatunkiem o bardzo dużej zmienności 
barw upierzenia, czy wielkości samego ptaka - wynika to z faktu, że, na prawo 
i lewo krzyżują się z rasami hodowlanymi, a że to tylko rasy, ich potomstwo jest 
płodne i niesie dalej kolejne zmiany w ubarwieniu. Klasyczny dachowiec, ubarwiony 
tak, jak wychowane niedawno na moim balkonie...



..., jest coraz rzadszy, wobec najróżniejszych barwnych odmian, w ciapki, kropki, paski,
rudych, brązowych, "ceglano" różowawych, białych, buro białych, aż po prawie jednolicie
czarne. Znów można to wprost porównać z różnorodnością sierści "kundelków" wśród 
dziko żyjących kotów..., w porównaniu do klasycznego ubarwienia np., żbika, czy rysia.  
Zatem, jeśli nie są dla nas brzydkie, można by np., tworzyć katalog zmienności barw
tych, niby "w cholerę takich samych" miejskich milusińskich. 
Co tam jeszcze pisałem o stereotypach? Ach - że zdane na łaskę człowieka, 
a jednocześnie kompletnie nieprzydatne, głośne i na dodatek roszczeniowe. 
Ostatniego nie skomentuję - chyba tak, że roszczeniowi to jesteśmy my sami, 
a w każdym razie ci z nas, którzy najpierw karmią, a potem nie lubią częstych odwiedzin
np., na swoim parapecie... Przypomina mi to pewną anegdotę o łabędziach (na faktach),
ale..., to kiedy indziej. Głośne - to częste - bo też i bywają jak na wsi koguty - przylatuje 
taki jeden z drugą na parapet o 4 rano i..., już uprawiać swoje amory, tupiąc po blasze 
i gruchając w najlepsze... Eheh. Poza tym, oczywiście, jest to jednak jeden z gatunków
raczej cichych, gdzie im tam do puszczyka, kosa, żurawia, czy nawet jerzyka... 
Zdane na  naszą łaskę oczywiście nie są, nigdy nie były, ot, jak wyżej - dostosowały 
się do naszych własnych potrzeb i z pewnością wolą być blisko nas, niż latać po 
lasach i polach dzikich, jak dawniej. Bezużyteczne - to często prawda, tak jak zresztą, 
wszelka przyroda - raczej poprawiają nam nastrój, niż są niezbędne - w każdym razie...,
tak się wydaje na pierwszy rzut oka. Ale o eko-systemach..., to też już inny temat. 
Dotyczy to zresztą tylko gołębi "dachowych", zdziczałych. 
Wszak na inne dalej się poluje, a inne hoduje - jedne tylko dla "czystości ras" 
by wozić na różne targi i pokazy (ha ha, znów, jak koty...), a inne tak jak kury 
- na jajka i / lub mięso. 
Dawniej miały więcej zalet, przede wszystkim jako pocztowi..., przenosząc 
wiadomości na spore odległości. Anegdota - u sów ich niezwykła koordynacja 
lotu i pamięć przestrzenna stała się synonimem mądrości, a u gołębi..., 
wręcz odwrotnie. Ładnie to tak traktować, za wielowiekową służbę? 
Tak, a na koniec jeszcze jedno o ich inteligencji - zwróćcie Państwo uwagę, jak wiele 
jest teraz w miastach gołębi grzywaczy -  największego, rodzimego, dzikiego gatunku 
gołębia. Zwierzęcia, notabene, łownego. Tak tak, można na nie polować. Oczywiście...,
nie w pobliżu miast. Powiedzcie mi tak, szanowni, kiedy ostatni raz widzieliście 
grzywacza "na  lonie natury", z dala od ludzkich aglomeracji? A wokół nas jest ich 
już tak dużo, że nagminnie mylone są z "dachowcami". A różnią się, oj, różnią, 
nie tylko ubarwieniem, wielkością, ale także zwyczajami godowymi..., warto zwrócić 
uwagę na taniec godowy samców... 
A teraz, powiedzcie mi Państwo, ile gatunków dzikich ptaków łownych, powszechnie 
"uciekło" z lasów i łąk dzikich, do miast? Może niektóre kaczki krzyżówki... 
A takie to "głupie"..., takie "głupie"..., ha, czy aby na pewno?  


Koniec. 

P.S., dyktando "gołębie" będzie troszkę później, pod wieczór, albo jutro, ponieważ, 
gdy zacząłem je przerabiać, nieco się w tym zakalupućkałem... 



czwartek, 6 lipca 2023

Na balkonie...

Dziś, po długiej przerwie, publikuję pierwszy tekst będący zarazem opowiadaniem, 
relacją z prawdziwych wydarzeń i zbiorkiem anegdot. 


Wiosną bieżącego roku, na naszym dość przestronnym balkonie, wyjątkowo często 
witały gołębie. Gruchały, łaziły jak po swoim dominium, zawsze, codziennie, 
niezmiennie zdumione i oburzone faktem, że im te amory przerywamy.
Przerywaliśmy zaś, zabierając z balkonu - jak sądziliśmy - wszelkie elementy 
wyposażenia, które mogłyby służyć gołębiom za gniazdo. 
Po dwóch dniach byliśmy pewni, że osiągnęliśmy kompromis - chcą niech sobie 
"ćwierkają", tuptają i co tam jeszcze robią gołębie - istotne, że nie założą gniazda
(nie była to obawa irracjonalna, w zeszłym roku na balkonie odchował się jeden taki 
popielato biały pisklak...). 
Nie wzięliśmy pod uwagę jednego, jednego jedynego miejsca, to znaczy średniej 
wielkości doniczki w rogu balkonu, pod reklamówkami. No i siup, pewnego dnia 
gołąb ucieka nam niemal spod stóp, a na dole, w chwilowo pustej doniczce leżą
dwa jajka... 
Rozważaliśmy różne opcje, ale zmiękły nam serduszka i jajka zostały. 
Co ciekawe, owo gniazdo..., było wyjątkowo oszczędnościowe - dosłownie, 
gołębica złożyła jajka wprost na ziemię w doniczce. Zero puchu, trawki, 
ot z 5-6 rachitycznych, niezależnie leżących na ziemi patyczków. 
Żebym nie był posądzony o zmyślanie, ot, proszę: 

Dwa jajka w doniczce... 

Gołębica dzielnie znosiła wspólną (z nami) obecność na balkonie, siedziała na jajkach 
niestrudzenie, cierpliwie... Mijały dni, potem tydzień, drugi..., aż, pewnego dnia, 
pojawił się jeden młody lokatorek, a dwa dni później drugi... 
Młode gołębie, takie naprawdę tuż po wykluciu, są zupełnie inne niż by się zdawało,
prawie łyse, z nielicznymi, rzadko rosnącymi żółtymi piórkami, przypominającymi 
szczecinę bardziej, niż puch, jaki znamy chyba wszyscy u brojlerów - czyli piskląt
kury domowej. Ogólnie są nieruchawe, słabe, siedzą i czasem pobierają pokarm. 
Nie drą dzioba, nie uciekają od człowieka, co najwyżej łypią dużym ciemnym okiem
i znów zasypiają. I rosną. Rosną w oczach... 

Cztery dni po tym, jak pierwszy gołąbek wyprowadził się z jajka...



Minęły tylko 3 dni, a gołąbki są z 3-4 razy większe... 

Oglądaliśmy je codziennie, pod gniazdo podłożyliśmy przezornie stare reklamowe gazetki 
ze stonki..., obserwując rozrost maluchów. One zaś, ogólnie miały wszystko w kuperkach,
kompletnie nieprzejęte obecnością ludzi... 
I tak rosły, rosły, rosły... może nie jak te mury z piosenki, ale, jednak, konkretnie. 
Aż nadszedł dzień, gdy, niespodziewanie, zaczęły się intensywnie przepychać na 
gnieździe i piszcząc protestować przeciw naszej obecności... Dosłownie z dnia na dzień,
z wiecznie śpiących księżniczek, pstryk, wstąpiło w nie życie. Zresztą, zapewne zaczęło
się im robić ciasno w doniczce. Przy okazji nagle i bardzo szybko zaczęły im rosnąć 
prawdziwe piórka, powiększając tylko kontrast między różowo - żółtą skórą, a sterczącą 
"szczeciną" sztywnego "puchu". 

Ha... a co te dwunogi robią na naszym balkonie?  


Kolejne dni przyniosły nie tylko gwałtowny wzrost piór, zdawałoby się, rosnących 
o centymetr na dzień, nie tylko ogólnie zwiększały swoje gabaryty, ale, ledwie
4 dni później zaczęły spacerować po całym balkonie, zmuszając nas do roli służących,
sprzątających po ich eskapadach... Był to okres mniej przyjemny, zwłaszcza, 
w przypadku gołębi, ale..., masz miękkie serduszko? No to, wiadomo co. 
Niemniej, troszkę się do nich przyzwyczailiśmy..., tylko odrobinkę... 
W tym czasie i gołębia matka próbowała nas odwiedzić w domu..., ale, gdy już najadła 
się strachu, postanowiła trzymać - wyłącznie drugiej połowy balkonu, co przyjęliśmy,
nie powiem, z ulgą. 
A młode, jak to młode, nic tylko rosły... i rosły... 



W końcu, gdy już wyglądały jak wyżej, wiedzieliśmy - wkrótce balkon będzie znowu 
tylko nasz... 
Jakiś czas później..., acz całkiem niedługi, w innej części balkonu... 



Aż przyszedł ten dzień, jeszcze całkiem nieodległy..., gdy opiekun przyleciał, wskazał 
młodym kierunek, a ledwie dwie godziny później, zastaliśmy puste gniazdo, znaczy, 
doniczkę... 

Z rodzicem, tuż przed odlotem...

Zabraliśmy doniczkę i resztę gratów, posprzątaliśmy, z jednej strony odetchnęliśmy, 
z drugiej..., zrobiło się jakoś tak pusto...
Mam jednak jakieś dziwne wrażenie, że niedługo, może jeszcze w sierpniu, 
coś się diametralnie zmieni - niemniej, z pewnością, w przyszłym roku żaden 
gołąb nie będzie ryzykował zakładania gniazda i to zupełnie, bez winy 
homo sapiens...  


Koniec części pierwszej.  


Część druga jutro - tym razem będzie to już only tekst, tyle, że całkiem inny, w formie 
klasycznego opowiadania i..., zarazem, drugiego tekstu z zaplanowanej, dłuższej 
serii opowiadań prozaicznych, znaczy, bez elementów z kręgu magii, smoków,
mieczy potopu, obcych w ogródkach, tudzież na biwakach, a i ani jednego ducha. 
Będzie to również..., pełnoprawne dyktando, tak wszak lubiane (ekhm, ekhm), przez 
nasze dzieci. 

Prawda?